Schodzą się tu wszelkie zwierzęta; czasem i demony.
Trzecia Fala, tak nas nazwali. Wszyscy na tym samym wózku, jadącym w mrok dzięki supernowoczesnemu prototypowi, pełne osiemnaście miesięcy przed planem wydartym symulatorom. Gdyby gospodarka nie napędzała się strachem, przez takie naruszenie rozkładu jazdy zbankrutowałyby ze cztery państwa i piętnaście multikorporacji.
Pierwsze dwie fale wypuszczono za bramę jeszcze pospieszniej. Dopiero trzydzieści minut po odprawie, kiedy Sarasti udostępnił telemetrię w ConSensusie, dowiedziałem się, co się z nimi stało. Otworzyłem się na oścież: wrażenia zalały wszczepkę i rozlały się po korze ciemieniowej we wspaniałej wysokiej rozdzielczości, w przyspieszonym tempie. Nawet teraz potrafię je odtworzyć, świeże, jak w dniu, gdy je nagrałem. Po prostu tam jestem.
Jestem bezzałogowy. Jestem jednorazowy. Wyżyłowany, odarty ze wszystkiego co zbędne, składam się tylko z telematerialnego napędu z przykręconymi na przodzie dwiema kamerami, zdolnego do przyspieszeń, które zrobiłyby z mięsa marmoladę. Pędzę radośnie ku ciemności, a sto kilometrów po sterburcie leci stereoskopowo mój bliźniak, dwa strumienie odbitych w tył pionów popychają nas ku względności, zanim biedny, stary Tezeusz w ogóle zdąży przepełznąć obok Marsa.
Teraz, gdy mamy za rufą sześć miliardów kilometrów, Kontrola zakręca kurek i zmusza nas do ślizgu. W naszych celownikach rozrasta się kometa, zamrożona zagadka, omiatająca niebo sygnałem jak latarnia morska. Ożywiamy nasze szczątkowe zmysły i wpatrujemy się w nią na falach o tysiącu długości.
Nie mogliśmy się doczekać tej chwili.
Widzimy chaotyczne wibracje, świadczące o niedawnych zderzeniach. Widzimy blizny — gładkie płaszczyzny lodu, gdzie niegdyś pryszczata skóra roztopiła się i zamarzła ponownie, zbyt niedawno, by w ogóle podejrzewać o to nieliczące się już słoneczko za naszymi plecami.
Widzimy coś astronomicznie niemożliwego: kometę z rdzeniem z oczyszczonego żelaza.
Burns-Caulfield śpiewa, gdy szybujemy obok. Nie do nas; nasze odejście ignoruje tak samo jak przybycie; śpiewa komuś innemu. Może kiedyś spotkamy tego słuchacza. Może czekają na jałowej ziemi przed nami. Kontrola odwraca nas tyłem, każe wbijać wzrok w cel, dopóki jesteśmy go w stanie namierzyć. Wysyłają ostatnie, rozpaczliwe rozkazy, wyciskają nasze słabnące sygnały do ostatniego wmieszanego w szum bitu. Czuję ich frustrację, czuję, że nie chcą nas tracić, raz lub dwa razy pytają nas nawet, czy jakaś wyważona wypadkowa ciągu i grawitacji mogłaby nas jeszcze na chwilę zatrzymać na miejscu.
Ale deceleracja jest dla mięczaków. My lecimy ku gwiazdom.
Pa, Burnsie. Pa, Kontrolo. Pa, Słońce.
Do zobaczenia w śmierci cieplnej.
Nieufnie podchodzimy do celu.
W drugiej fali jest nas trzech — tak, wolniejszych od poprzedników, ale i tak szybszych niż cokolwiek ograniczonego żywą załogą. Dźwigamy ładunek, dzięki któremu jesteśmy dosłownie wszechwiedzący. Widzimy we wszystkich długościach fal, od radiowych po strunowe. Nasze autonomiczne mikrosondy mierzą wszystko, co przewidzieli nasi mocodawcy, a miniaturowe linie montażowe potrafią zbudować z atomów inne, do mierzenia tych nieprzewidzianych. Atomy wyławiane tam gdzie jesteśmy, łączą się z jonami napromieniowanymi stamtąd gdzie byliśmy: w naszych brzuchach gromadzi się materiał napędowy i budowlany.
Ta dodatkowa masa nas spowalnia, choć jeszcze bardziej manewry hamujące w połowie drogi. Druga połowa lotu jest nieustanną walką z pędem nabranym podczas pierwszej. To bardzo nieefektywny sposób podróżowania. Gdyby wszystkim tak się nie spieszyło, przyspieszylibyśmy najpierw do pewnej optymalnej szybkości, może jeszcze zaliczyli dodatkowego kopa, okrążając jakąś dogodną planetę, a przez większość drogi tylko szybowali. Ale czas nas goni, dlatego płoniemy na obu końcach. Musimy osiągnąć cel, nie stać nas, by go minąć, na samobójczy entuzjazm pierwszej fali. Im ledwo mignęła topologia komety. My musimy zrobić jej mapę, do ostatniego pyłku.
Musimy być bardziej odpowiedzialni.
Teraz, zwalniając do prędkości orbitalnej, widzimy wszystko to, co oni, i sporo więcej. Widzimy blizny i żelazne jądro. Słyszymy śpiew. A tuż pod zamarzniętą powierzchnią komety widzimy konstrukcję: geologię przenika architektura. Jeszcze za daleko, żeby się przyjrzeć, a radar ma zbyt duże oczka na takie szczegóły. Ale jesteśmy inteligentni. I jest nas trzech, rozmieszczonych w przestrzeni. Można tak skalibrować długości fal trzech radarowych nadajników, żeby interferowały w jakimś ustalonym punkcie — a ich zmiksowane hologramatycznie trójstronne echa zwiększą rozdzielczość dwudziestosiedmiokrotnie.
Gdy tylko wcielamy ten plan w życie, Burns-Caulfield przestaje śpiewać. Chwilę potem wszyscy ślepniemy.
Jest to chwilowe zaburzenie, odruchowe podkręcenie filtrów, żeby skompensować przeciążenie. Moje macierze zmysłowe odzyskują wzrok po paru sekundach, zieleniąc się wewnątrz i na zewnątrz diagnostycznymi kontrolkami. Kontaktuję się z resztą, upewniam, że przeżyli to samo i tak samo doszli do siebie. Wciąż działamy bez zarzutu, chyba że nagły wzrost gęstości jonów w otoczeniu jest jakimś artefaktem naszych zmysłów. Możemy kontynuować badanie Burnsa-Caulfielda.
Mamy tylko jeden problem: Burns-Caulfield chyba zniknął…
Tezeusz nie miał regularnej załogi — żadnych nawigatorów czy inżynierów, nikogo do mycia pokładu — nie marnowano białka na zadania, które maszyny o rząd wielkości mniejsze wykonują o rząd wielkości lepiej. Niech zbędni majtkowie obciążają inne statki, jeśli hordy niewniebowstąpionych potrzebują nadać swoim życiom jakiś pozór użyteczności. Niech pienią się na statkach napędzanych tylko handlowymi priorytetami. My znaleźliśmy się tutaj wyłącznie dlatego, że nikt jeszcze nie zoptymalizował oprogramowania do obsługi Pierwszego Kontaktu. Tezeusz, na kursie ku krawędzi Układu Słonecznego, niosąc w ładowni los świata, nie tracił masy na poczucie własnej wartości.
A więc lecieliśmy: na nowo nawodnieni, czyści jak łza. Isaac Szpindel, żeby badać obcych. Banda Czworga — Susan Bates i jej pozostałe osobowości — żeby z nimi gadać. Major Amanda Bates, żeby w razie konieczności walczyć. I Jukka Sarasti, żeby nami dowodzić, przesuwać jak pionki na jakiejś wielowymiarowej szachownicy, rozumianej tylko przez wampiry.
Rozmieścił nas w mesie, wokół stołu konferencyjnego, który zakrzywiał się delikatnie, utrzymując stały i dyskretny dystans od wygiętego pokładu pod spodem. Cały bęben był umeblowany w takim wklęsłoistycznym stylu, przez co naszym skacowanym i zbyt ufnym mózgom wydawało się, że patrzymy na świat przez szerokokątne obiektywy. Przez wzgląd na chwiejność neozombiaków wirował z zaledwie 1/5 g, ale dopiero się rozkręcał. Za sześć godzin będzie już połówka i tak zostanie na osiemnaście godzin z każdych dwudziestu czterech, dopóki statek nie zdecyduje, że już w pełni doszliśmy do siebie. Przez parę następnych dni nieważkość będzie czymś rzadkim i pożądanym.
Na stole ukazały się świetlne rzeźby. Sarasti mógł przesłać informację bezpośrednio do naszych wszczepek — całe spotkanie mogło się odbyć w ConSensusie, bez fizycznego gromadzenia się w jednym miejscu — ale jeśli chcesz mieć pewność, że wszyscy słuchają, zbierasz ich razem.
Szpindel nachylił się do mnie i zapytał konspiracyjnie:
— A może krwiopijcę po prostu kręci, kiedy widzi tyle mięcha w zasięgu ręki, co?
Sarasti, jeśli usłyszał, nie okazał tego, nawet na moje oko. Wskazał na ciemny rdzeń pośrodku projekcji, oczy miał skryte za ciemną szybą.
— Obiekt Oasy. Emiter podczerwieni, klasa metanowa.
Projekcja przedstawiała… nicość. Wyglądało na to, że naszym celem jest czarny dysk, okrągły brak gwiazd. W rzeczywistości ważył tyle, co dziesięć Jowiszy, a w talii był dwadzieścia procent szerszy. Celowaliśmy prosto w niego: zbyt małego, by zapłonąć, zbyt odległego, żeby odbijać odległe Słońce, zbyt ciężkiego na gazowego olbrzyma, zbyt lekkiego na brązowego karła.
— A kiedy to się pojawiło? — Bates ścisnęła w dłoni gumową piłeczkę, aż pobielały jej knykcie.
— Szpilka na częstotliwości rentgenowskiej pojawia się podczas obserwacji na mikrofalach w siedemdziesiątym szóstym. — Sześć lat przed Ognistym Deszczem. — Nigdy niepotwierdzona, niezaobserwowana ponownie. Jak rozbłysk karła klasy L, tylko że powinno być tam coś dużego, żeby wywołać taki efekt, a niebo w tym miejscu jest ciemne. Unia Astronomiczna nazywa to „statystycznym artefaktem”.
Brwi Szpindla zbliżyły się do siebie jak tokujące gąsienice.
— Co się zmieniło?
Sarasti uśmiechnął się, nie otwierając ust.
— Po Deszczu w metabazie robi się trochę… tłoczno. Wszyscy nerwowo szukają wskazówek. Po wybuchu Burnsa-Caulfielda… — mlasnął gardłowo — …okazuje się, że taki szpic może spowodować subkarzeł, jeśli magnetosferze nada się wystarczający moment.
— A co nadało ten moment? — zapytał Bates.
— Nie wiadomo.
Na stole piętrzyły się warstwy statystycznych danych, a Sarasti szkicował rys historyczny: nawet po precyzyjnym namierzeniu i skupieniu uwagi połowy świata, obiekt umykał wszystkim poszukiwaniom, z wyjątkiem najintensywniejszych. Nałożono jedno na drugie tysiąc zdjęć z teleskopu, przepuszczono przez kilkanaście filtrów, dopiero wtedy coś wyłoniło się z szumu, tuż poniżej progu trzech metrów i granicy pewności. Przez większość czasu nawet nie traktowano tego, jak coś realnego, lecz probabilistyczną zjawę, dopóki Tezeusz nie zbliżył się wystarczająco, żeby funkcja falowa skolapsowała. Kwantowa cząstka, ważąca tyle, co dziesięć Jowiszy.
Ziemscy kartografowie nazywali ją Big Benem. Wykresy z analiz rezyduów pokazały ją zaraz po minięciu przez Tezeusza orbity Saturna. Dla każdego innego statku takie odkrycie byłoby bezprzedmiotowe — nikt inny, dokonawszy go w połowie drogi, nie miałby dość paliwa na cokolwiek, poza długą i przygnębiającą pętlą powrotną. Lecz cienki, nieskończenie rozciągnięty przewód paliwowy Tezeusza sięgał aż do Słońca — mógł więc zawrócić, jak to się mówi, prawie w miejscu. Zmieniliśmy kurs we śnie, a ciąg Ikara śledził nasze ruchy, jak kot ofiarę, zasilając nas z szybkością światła.
I oto przylecieliśmy.
— Niezły fuks — burknął Szpindel.
Bates po drugiej stronie stołu machnęła dłonią. Piłeczka przepłynęła mi nad głową. Usłyszałem, jak odbija się od pokładu; („nie od pokładu”, poprawiło coś we mnie, „od poręczy”).
— Czyli zakładamy, że kometa była umyślną przynętą.
Sarasti kiwnął głową. Piłeczka z powrotem wpłynęła rykoszetem w moje pole widzenia, wysoko i na chwilę zniknęła za wiązką przewodów kręgosłupa, zapętlając się w słabej grawitacji bębna w jakąś kompletnie nieintuicyjną parabolę.
— Więc chcą, żebyśmy dali im spokój.
Sarasti złożył dłonie i odwrócił się do niej.
— To byś zalecała?
Chciałaby.
— Nie, panie kapitanie. Mówię tylko, że skonstruowanie Burnsa-Caulfielda pochłonęło dużo czasu i zasobów. Ten, kto go zbudował, ewidentnie ceni sobie anonimowość i dysponuje technologią do jej ochrony.
Piłeczka odbiła się ostatni raz i pokolebała z powrotem ku mesie. Bates na wpół wyskoczyła z krzesła (na chwilę zawisając) i ledwo zdążyła ją złapać. Jej ruchy dalej miały w sobie coś z nieporadności nowo narodzonego zwierzaka, trochę od Coriolisa, trochę od resztek zesztywnienia. I tak znaczny postęp, jak na cztery godziny. Reszta ludzi dopiero nauczyła się chodzić.
— Może dla nich nie był to specjalny problem, nie? — rozmyślał na głos Szpindel. — Może to było tak, jak splunąć.
— W takim razie, ksenofobi czy nie, na pewno rozwinięci są o wiele bardziej. Nie ma co się spieszyć z kontaktem.
Sarasti wrócił do kipiącej grafiki.
— Czyli co?
Bates ugniatała piłeczkę czubkami palców.
— Głupszy przodem. Może nasz supernowoczesny zwiad w pasie Kuipera został popisowo spieprzony, ale tu nie musimy lecieć na ślepo. Wysłać automaty, po różnych wektorach. Wstrzymać się z bliższym podejściem, przynajmniej dopóki się nie dowiemy, czy to wróg, czy przyjaciel.
James pokręciła głową.
— Gdyby byli wrogo usposobieni, napakowaliby Świetliki antymaterią. Albo wysłali jeden duży obiekt zamiast sześćdziesięciu tysięcy małych, żeby zderzenie nas załatwiło.
— Świetliki oznaczają tylko początkową ciekawość — powiedziała Bates. — Kto wie, czy spodobało im się to, co zobaczyli?
— A może ta cała teoria o odwróceniu uwagi jest gówno warta?
Odwróciłem się, przez moment wystraszony. Słowa wyartykułowały usta James, ale wypowiedziała je Sascha.
— Jak chcesz siedzieć w ukryciu, to nie urządzasz, kurwa, pokazu fajerwerków — ciągnęła. — Jak nikt cię nie szuka, to nie trzeba odwracać uwagi, a nikt cię nie szuka, jak nie rzucasz się w oczy. Skoro byli tacy ciekawi, to mogliby po cichu przemycić kamerę szpiegowską.
— Ryzykując wykrycie — powiedział łagodnie wampir.
— Jukka, głupio mi to mówić, ale Świetliki niezupełnie były niewi…
Sarasti otworzył usta i zaraz je zamknął. W głębi szczęknęły zaostrzone zęby. Tam, gdzie powinien mieć oczy, od osłony odbijała się rzutowana na stół grafika, wijące się polichromowe zniekształcenia.
Sascha zamilkła.
— Zamiast w niewykrywalność idą w szybkość. Zanim zareagujesz, już mają, co chcieli — kontynuował Sarasti. Mówił spokojnie, cierpliwie, dobrze odżywiony drapieżnik tłumaczący reguły gry ofiarom, które naprawdę powinny to dawno wiedzieć: im dłużej trzeba was tropić, tym większą macie szansę na ucieczkę.
Lecz Sascha już uciekła. Jej powierzchnie rozproszyły się jak stado spłoszonych szpaków; następne otwarcie ust Susan James i odezwała się już ona sama:
— Jukka, Sascha wie, jaki jest obowiązujący paradygmat. Obawia się tylko, że on może być mylny.
— Ma jakiś inny, za który da się go przehandlować? — zainteresował się Szpindel. — Bardziej wypasiony? Z dłuższą gwarancją?
— Nie wiem — westchnęła James. — Chyba nie. Ale to… to po prostu dziwne, że aktywnie chcą nas wprowadzać w błąd. Miałam nadzieję, że są tylko… No. — Rozłożyła ręce. — Zresztą, to pewnie nic takiego. Jeśli uda nam się odpowiednio przedstawić, na pewno dalej będą chcieli rozmawiać. Musimy tylko być ostrożniejsi, może…
Sarasti wstał z krzesła i nachylił się nad nami.
— Wchodzimy. To, co wiemy, jest argumentem przeciwko dalszym opóźnieniom — powiedział.
Bates zmarszczyła brwi i z powrotem cisnęła piłeczkę na orbitę.
— Panie kapitanie, wiemy tylko, że przed nami pojawił się emiter Oasy. Nawet nie wiadomo, czy ktoś tam jest.
— Jest — oznajmił Sarasti. — I spodziewa się, że przylecimy.
Przez parę sekund nikt się nie odzywał. W ciszy strzeliły czyjeś stawy.
— Eee… — zaczął Szpindel.
Sarasti, nie patrząc, wyciągnął rękę i chwycił powracającą piłeczkę Bates.
— Cztery godziny i czterdzieści osiem minut temu Tezeusza namierzył laser. Odpowiedzieliśmy identycznym sygnałem. Nic. Sonda poleciała pół godziny przed naszym przebudzeniem. Nie wchodzimy na ślepo, ale nie czekamy. Już nas widzą. Im dłużej czekamy, tym większe jest ryzyko jakiegoś przeciwdziałania.
Popatrzyłem na ciemny, pozbawiony cech charakterystycznych wypełniacz na stole: jest większy od Jowisza, a nawet go jeszcze nie widzimy. Coś skrytego w cieniu tej masy właśnie sobie sięgnęło i nonszalancko, niewyobrażalnie precyzyjnie prztyknęło nas w nos promieniem lasera.
Gra nie będzie wyrównana.
Szpindel zadał pytanie, które chodziło po głowach nam wszystkim:
— Cały czas o tym wiedziałeś i teraz to mówisz?
Tym razem Sarasti wyszczerzył zęby. Jakby w dolnej części twarzy otworzyła mu się rana.
Może drapieżniki tak mają. Po prostu muszą pobawić się ofiarą.
Nawet nie do końca chodziło o sam wygląd. Tak, wydłużone kończyny, blada skóra, kły i rozbudowana żuchwa rzucały się w oczy, były obce, ale nie niepokoiły, nie przerażały. Nawet oczy nie. Oczy kotów i psów też połyskują w ciemności i wcale się od tego nie wzdrygamy.
Nie chodziło o wygląd. Chodziło o sposób poruszania.
Chyba coś w odruchach. W sposobie układania kończyn. Długie, gibkie, jak u modliszki — tak, że wiedziałeś, że mogą sięgnąć i cię chwycić z drugiego końca pokoju, gdy tylko im się zachce. Kiedy Sarasti na mnie patrzył — naprawdę patrzył, gołym okiem, niefiltrowanym przez osłonę — pół miliona lat topniało w okamgnieniu. Nie miało znaczenia, że wymarł. Zaszliśmy tak daleko, żeby wskrzeszać dawne koszmary, by nam służyły… to też nic nie znaczyło. Geny nie dają się nabrać. Wiedzą, czego się bać.
Oczywiście, tego trzeba doświadczyć osobiście. Robert Paglino znał teorię wampirów do poziomu molekularnego, ale nawet mając w głowie wszystkie te techniczne specyfikacje, naprawdę tego nie czuł.
Zadzwonił do mnie, zanim wylecieliśmy. Nie spodziewałem się; odkąd ogłoszono listę załogi, nasze zegarki blokowały połączenia od wszystkich osób niewpisanych explicite na listę kontaktów. Zapomniałem, że mam na niej Paga. Nie rozmawialiśmy od czasów Chelsea. Nawet nie myślałem, że kiedykolwiek się do mnie odezwie.
A jednak się odezwał.
— Człowiek z kapsuły.
Uśmiechnął się — nieśmiały gest przyjaźni.
— Fajnie cię widzieć — powiedziałem, bo ludzie tak mówią w podobnych sytuacjach.
— Wiesz, zobaczyłem twoje nazwisko w obiegu. Wysoko poszedłeś jak na zwyklaka.
— Nic takiego.
— Guzik prawda. Jesteś awangardą ludzkiej rasy. Naszą pierwszą, ostatnią i jedyną nadzieją w starciu z nieznanym. Facet, pokazałeś im. — Uniósł pięść i potrząsnął nią, triumfując w moim zastępstwie.
„Pokazanie im” stało się fundamentem życia Roberta Paglino. I naprawdę mu się udało — przezwyciężył ułomność naturalnego urodzenia, modernizując się i poprawiając, pomogła mu w tym także pospolita drapieżność. W świecie, gdzie bezprecedensowa liczba ludzi stała się zbędna, obaj zachowaliśmy zeszłowieczny status pracującego specjalisty.
— Czyli wampir będzie ci rozkazywał — stwierdził potem. — Jakkolwiek na to patrzeć, lekarstwo gorsze od choroby.
— To chyba dla wprawy. Zanim natkniemy się na prawdziwych wrogów.
Roześmiał się. Nie umiałem określić, dlaczego. Ale i tak odwzajemniłem uśmiech.
Naprawdę dobrze było go widzieć.
— A jakie one są? — zapytał.
— Wampiry? Nie mam pojęcia. Wczoraj poznałem pierwszego.
— No i?
— Trudno się go czyta. Czasem wydaje się nieświadomy otoczenia, jakby przebywał… we własnym świecie.
— O, jest świadomy, i to jak. Są tak szybcy, że aż strach. Wiesz, że potrafią ogarnąć myślą naraz obie perspektywy sześcianu Neckera?
Termin obił mi się o uszy. Poszukałem podpowiedzi i zobaczyłem znajomą miniaturkę, szkielet kostki:
Już kojarzyłem: dwuznaczne złudzenie. Zacieniowaną ściankę widzimy czasem z przodu, a czasem z tyłu. Patrzysz i przełączasz sobie perspektywę.
— My widzimy tak albo tak — mówił Pag. — Wampiry: na oba sposoby naraz. Masz pojęcie, jaką przewagę im to daje?
— Przynajmniej dwukrotną.
— Punkt dla ciebie. Ale wiesz, to nie ich wina, że w małych populacjach cechy neutralne się utrwalają.
— No, nie wiem, nie powiedziałbym, że Skaza Krzyżowa jest neutralna.
— Na początku była. Ile kątów prostych masz w przyrodzie? Zresztą nieważne. — Machnął lekceważąco ręką. — Liczy się, że potrafią coś, co dla ludzi jest neurologiczną niemożliwością. Patrzą na świat z kilku punktów równocześnie, panie Kapsuła. My musimy coś rozpracowywać krok po kroku, a oni to widzą, nawet nie muszą o tym myśleć. Widzisz, nie ma takiego zwyklaka, który ot tak, z głowy, wymieniłby ci wszystkie liczby pierwsze od jednego do miliarda. W dawnych czasach tylko niektórzy autystycy to potrafili.
— On nigdy nie używa czasu przeszłego — mruknąłem.
— Co? A, to. — Pag kiwnął głową. — On nie doświadcza czasu przeszłego. Dla nich to po prostu jeszcze jeden wątek. Oni nie pamiętają rzeczy, ale je powtórnie przeżywają.
— Coś jak powypadkowe retrospekcje?
— No, nie takie traumatyczne. — Skrzywił się. — Przynajmniej nie dla nich.
— Widzę, że to twój ostatni konik. Wampiry?
— Słuchaj, człowieku z lodówki, wampiry to konik przez duże K dla każdego, kto ma w CV coś na „neuro”. Ja tylko przygotowuję parę prac z histologii. Receptory rozpoznające wzorce, charakterystyki „meksykańskiego kapelusza”, filtry nagrody-nieistotności. W gruncie rzeczy chodzi o te oczy.
— Jasne. — Zawahałem się. — Trochę człowieka peszą.
— No, kurna. — Pag porozumiewawczo skinął głową. — Ten tapetum lucidum, ten odblask. Straszny. — Potrząsnął głową, na nowo ogarnięty wspomnieniem.
— Nigdy żadnego nie spotkałeś — domyśliłem się.
— Znaczy, na żywo? Oddałbym za to lewe jajco. A bo?
— To nie chodzi o odblask, tylko… — Szukałem pasującego słowa. — Raczej o zachowanie.
— Taaa — powiedział po chwili. — Czasem po prostu trzeba być na miejscu, nie? Dlatego ci zazdroszczę, panie Kapsuła.
— Nie zazdrość.
— Ja muszę. Nawet jeśli nigdy nie spotkacie tych, co wysłali Świetliki, masz, Jezu, jedną na milion okazję badać tego… jak mu tam, Sarastiego.
— Mnie to na nic. U mnie w papierach jedyne „neuro” jest w karcie medycznej.
Zaśmiał się.
— W każdym razie, jak mówiłem, zobaczyłem twoje nazwisko na pierwszych stronach i pomyślałem: wiesz co, ten gość za parę miesięcy wylatuje, chyba nie można już czekać, aż on zadzwoni pierwszy.
Minęły prawie dwa lata.
— Myślałem, że się nie przebiję. Że masz mnie na czarnej liście — dodał.
— Nie. Nigdy nie miałem.
Jednak spuścił wzrok i zamilkł.
— Ale do niej to trzeba było wtedy zadzwonić — powiedział w końcu.
— Wiem.
— Ona umierała. Powinieneś…
— Nie było czasu.
Dał kłamstwu wisieć przez chwilę między nami.
— No, w każdym razie — powiedział w końcu — chciałem ci tylko życzyć powodzenia. — To też niezupełnie było prawdą.
— Dzięki. Doceniam.
— Skop obcym dupę. Jeśli ją mają.
— Pag, nas będzie pięć osób. Dziewięć z rezerwowymi. Mało jak na armię.
— Takie powiedzenie, mój bratni ssaku. Zakopać topór wojenny. Chrzanić torpedy. Ułagodzić Węża.
Wywiesić białą flagę, pomyślałem.
— Pewnie jesteś zajęty — dodał. — No to…
— Wiesz co, a chciałbyś się spotkać? W realu? Dawno nie byłem w QuBicie.
— Chętnie, człowieku z kapsuły. Ale ja jestem w Mankoyi. Takie warsztaty z klejenia genów.
— Jesteś tam fizycznie?
— Ścisła czołówka badań. I staroświeckie nawyki.
— No to szkoda.
— Dobra, dam ci już spokój. Chciałem tylko… wiesz…
— Dzięki — powtórzyłem.
— No to… żegnaj — powiedział Robert Paglino. Jak się zastanowić, to właśnie po to zadzwonił.
Pomyślał, że następnej okazji nie będzie.
Pag obwiniał mnie, że z Chelsea tak się skończyło. No i dobrze. Ja jego — że tak się zaczęło.
Poszedł w neuroekonomię przynajmniej częściowo dlatego, że kumpel z dzieciństwa na jego oczach zmienił się w człowieka z kapsuły. Ja z grubsza z tego samego powodu wylądowałem na Syntezie. Nasze drogi rozeszły się i nie za często widywaliśmy się na żywo; ale dwadzieścia lat po tym, jak dla niego zmaltretowałem grupkę dzieciaków, Robert Paglino nadal był moim najlepszym i jedynym przyjacielem.
— Musisz porządnie odtajać — powiedział. — A ja znam kobietę nadającą się w sam raz do użycia rękawic kuchennych, żeby cię wyjąć z piekarnika.
— To chyba przykład najgorszego użycia metafory w historii ludzkiego języka — odparłem.
— Ale, Kapsuło, serio. Przyda ci się ktoś taki. Taka, ta… przeciwwaga, która przesunie cię trochę ku wygodnej medianie. Rozumiesz.
— Nie, Pag. Nie rozumiem. Kto to? Jakaś kolejna neuroekonomistka?
— Neuroestetyk — odpowiedział.
— Jest jeszcze na to rynek? — Nie wyobrażałem sobie. Po co płacić za poprawienie zgodności z drugą połową, skoro posiadanie „drugiej połowy” totalnie wyszło z mody?
— Nie za bardzo — przyznał Pag. — Ona w sumie już przestała się tym zajmować. Ale warsztat jeszcze ma, i to jaki. Jest bardzo tigmotaktyczna. Uznaje tylko kontakty osobiste, twarzą w twarz.
— No, nie wiem, Pag. To wygląda jak praca.
— Ale nie twoja. Ona na pewno będzie łatwiejsza w obejściu niż te cholerne składane osobowości, którym służysz za rzecznika. Jest bystra, seksowna i elegancko mieści się w jednym odchyleniu standardowym, no, poza tym skrzywieniem w stronę osobistych kontaktów. Ale to nie tyle zboczenie, ile uroczy fetysz. W twoim przypadku mógłby nawet mieć terapeutyczny wpływ.
— Gdybym chciał pójść na terapię, znalazłbym sobie terapeutę.
— Prawdę mówiąc, tym ona też się trochę zajmuje.
— Taak? — Po chwili zapytałem wbrew sobie: — I dobra jest?
Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów.
— Aż tak dobry to nikt nie jest. Zresztą nie o to chodzi. Pomyślałem sobie, że byście zaskoczyli. Akurat ona nie zniechęciłaby się twoimi problemami z intymnością.
— Może nie zauważyłeś, ale dzisiaj wszyscy mają problemy z intymnością. — Nie mógł nie zauważyć, populacja malała od dziesiątków lat.
— Taki eufemizm. Chodziło mi o twoją ogólną awersję do kontaktów z ludźmi.
— Czyli nazywanie ciebie człowiekiem to eufemizm?
Wyszczerzył zęby.
— To inna sprawa. Mamy przeszłość.
— Dzięki. Nie skorzystam.
— Za późno. Już jedzie na umówione miejsce.
— Umó… wiesz co, Pag, dupek z ciebie.
— Największy na świecie.
I tak właśnie znalazłem się w realu, w klubie na południe od Beth and Bear, w natarczywej bliskości innych ludzi. Światło, przyćmione i dyskretne, wydobywało się spod foteli i krawędzi stołów. Chromatyka, przynajmniej tego wieczoru, była wyzywająco długofalowa. Lokal, gdzie zwyklaki mogą udawać, że widzą w podczerwieni.
I przez chwilę udawałem, taksując kobietę w narożnej loży: tyczkowata, choć ładna, współbrzmiało w niej z pół tuzina grup etnicznych, a żadna nie wybijała się ponad tło. Coś świeciło na policzku, słabiutkie szmaragdowe staccato na tle ogólnego przesunięcia ku czerwieni. Włosy unosiły się rozwianą hebanową chmurą nad głową; zbliżając się, zauważyłem pobłyskujące w tym nimbusie nitki metalu, podłączone do generującego złudzenie nieważkości generatora elektrostatycznego. W normalnym świetle krwistoczerwona barwa jej skóry na pewno przesunie się z powrotem ku modnemu kajmakowemu odcieniowi bezkompromisowego mieszańca.
Była atrakcyjna, jak wszyscy w takim świetle; im dłuższa fala, tym gorsza ostrość. Nie bez powodu w sekshotelikach nie montuje się jarzeniówek.
Nie nabierzesz się na to, powtórzyłem sobie.
— Chelsea — odezwała się. Mały palec trzymała na jednej z zagłębionych w stole ładowarek. — Dawniej neuroestetyczka, obecnie pasożyt na Gospodarce Ciała, dzięki genom i nowym rodzajom maszyn.
Poblask na policzku leniwie zatrzepotał jaskrawymi skrzydłami — tatuaż, bioluminescencyjny motylek.
— Siri — odpowiedziałem. — Niezależny syntetyk, pokorny sługa genów i maszyn, które zrobiły z ciebie pasożyta.
Machnęła ku pustemu fotelowi. Usiadłem, analizując układ przede mną, opracowując najlepszą taktykę szybkiego, acz dyplomatycznego pożegnania. Kontur jej ramion powiedział mi, że lubi światłobrazy, choć wstydzi się do tego przyznać. Jej ulubionym artystą jest Monahan. Uważa się za naturalną dziewczynę, bo od wielu lat poprzestaje na chemicznych pobudzaczach libido, a przecież modyfikacja synaptyczna byłaby dużo prostsza. Rozkoszuje się własną niespójnością: kobieta, której warsztat zawodowy zajmuje się edycją samych myśli, ona zaś nie ufa nawet dehumanizującym telefonom. Od urodzenia uczuciowa, od urodzenia obawiająca się nieodwzajemnionego uczucia i zawzięcie niepozwalająca, by to ją przed czymkolwiek powstrzymało.
Patrzyła na mnie i coś jej się podobało. Tego też się trochę bała.
Wskazała dłonią moją część stołu. Panele świeciły łagodnym szafirem, dysonansem na tle wszechogarniającej czerwieni. Przypominały odciski rozcapierzonych palców.
— Dobry towar. Dodatkowa grupa hydroksylowa w pierścieniu, czy coś w tym stylu.
Masówka neurofarmowa specjalnie mnie nie rusza, robi się ją dla ludzi, którzy mają więcej mięcha w głowie. Dla pozoru pogładziłem jeden z paneli i ledwo coś wyczułem.
— Czyli syntetyk. Tłumaczy Niezrozumiałe Niezainteresowanym.
Uśmiechnąłem się na ten sygnał.
— Bardziej pomost między ludźmi, którzy dokonują odkryć, a tymi, co zbierają pochwały.
Odwzajemniła uśmiech.
— A jak to się w ogóle robi? Wszystkie te zoptymalizowane płaty czołowe, przebudowy — no wiesz, skoro nie da się ich zrozumieć, to jak ty to robisz?
— Dobrze jest uważać wszystkich innych za niezrozumiałych. Ma się doświadczenie. — No właśnie. To powinno wymusić przyzwoity dystans.
Ale nic z tego, wzięła to za żart. Widziałem, jak się zbiera, żeby poznać szczegóły, zapytać o moją pracę, co doprowadzi do pytań o mnie, co doprowadzi…
— Powiedz mi, jak to jest — rzuciłem gładko — żyć z przerabiania ludziom mózgów.
Chelsea skrzywiła się; motyl na policzku zatrzepotał nerwowo przy tym ruchu. Pojaśniały mu skrzydełka.
— Jezu, to brzmi jakbyśmy robili z nich zombiaków, czy coś takiego — odparła. — Z reguły chodzi o drobne podregulowanie. Zmiana gustów muzycznych czy kulinarnych, no wiesz, optymalizacja kompatybilności partnerskiej. Wszystko całkowicie odwracalne.
— Nie ma do tego leków?
— Nie. Za dużo rozwojowych różnic między mózgami; tu chodzi o naprawdę precyzyjne celowanie. Ale to nie polega tylko na mikrochirurgii i wypalaniu synaps. Zdziwiłbyś się, ile rzeczy można zrobić nieinwazyjnie. Mnóstwo kaskadowych reakcji da się wywołać po prostu przez odtworzenie odpowiednich dźwięków w odpowiedniej kolejności, albo pokazując obrazki o odpowiednich proporcjach geometrii i emocji.
— To chyba jakieś nowe techniki.
— Nie bardzo. Rytm i muzyka polegają w sumie na tym samym. My zrobiliśmy tylko naukę ze sztuki.
— Tak, ale kiedy? — Na pewno niedawno. Ostatnie dwadzieścia lat, czy coś koło tego…
Nagle zniżyła głos.
— Robert opowiadał mi o twojej operacji. Jakaś wirusowa epilepsja, tak? Kiedy byłeś jeszcze maluchem.
Nigdy nie prosiłem go wprost, żeby trzymał to w tajemnicy. Właściwie, co za różnica? Przecież wyzdrowiałem.
A poza tym Pag dalej sądził, że to przydarzyło się komuś innemu.
— Nie znam dokładnie twojego przypadku — ciągnęła łagodnie Chelsea. — Ale tak na oko, techniki nieinwazyjne by nie pomogły. Na pewno zrobili co trzeba.
Ona mi się podoba. Próbowałem stłumić tę myśl.
I wtedy coś poczułem: dziwne, nieznane uczucie, jakby ktoś mi poluzował kręgi. Fotel za plecami nagle w nieokreślony, subtelny sposób stał się wygodniejszy.
— Zresztą, odkąd rynek przebił się przez dno, za wiele tego nie robię. Ale zostało mi po tym upodobanie do spotkań twarzą w twarz, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
— Tak. Pag mówił, że uznajesz tylko seks w pierwszej osobie.
Kiwnęła głową.
— Jestem bardzo staroświecka. Nie przeszkadza ci to?
Nie miałem pewności. W realu byłem dziewicą — jedna z nielicznych cech wspólnych z resztą cywilizowanego świata.
— Teoretycznie nie. Tylko wydaje się, że to, wiesz… spory wysiłek, a nagroda taka sobie.
— Mnie też. — Uśmiechnęła się. — Prawdziwi partnerzy do pieprzenia nie są retuszowani. Mają swoje życzenia i potrzeby, których nie da się wykasować. Czy można kogoś winić za to, że teraz, kiedy już jest wybór, daje sobie spokój z tym wszystkim? Człowiek się zastanawia, jak naszym rodzicom w ogóle udawało się pozostawać razem.
A przydałoby się wiedzieć „dlaczego”. Poczułem, że zapadam się głębiej w fotel, i zdziwiłem tym nowym odczuciem. Mówiła, że ta dopamina jest jakaś podkręcona. Pewnie tak.
Nachyliła się ku mnie, bez nieśmiałości, bez kokieterii, ani na chwilę w tym długofalowym mroku nie przerywając kontaktu wzrokowego. Czułem ostry, cytrynowy zapach mieszającej się na jej skórze chemii i feromonów.
— Wiesz, jak już poznasz zasady, są też zalety — powiedziała. — Ciało ma dobrą pamięć. Aha, Siri, ty wiesz, że pod prawą ręką nie masz ładowarki, prawda?
Popatrzyłem. Palcem wskazującym lewej ręki dotykałem jednego z dotykowych pulpitów; prawa, kiedy nie patrzyłem, odzwierciedliła ten ruch, bezsensownie postukując palcem w pusty blat.
Zabrałem ją.
— Taki dwustronny tik — przyznałem. — Kiedy nie zwracam uwagi, ciało ukradkiem przyjmuje symetryczną pozycję.
Czekałem na żart, a przynajmniej uniesioną brew. Chelsea tylko skinęła głową i podjęła wątek.
— No to jeśli jesteś zainteresowany, to ja też. Nigdy wcześniej nie kotłowałam się z syntetykiem.
— Żargonauta też może być. Nie nadymam się.
— Czy ty zawsze dokładnie wiesz co powiedzieć? — Spojrzała na mnie z ukosa. — A twoje imię? Co oznacza?
Odprężony. Tak właśnie się poczułem. Odprężony.
— Nie wiem. Imię i tyle.
— To za mało. Jeśli przez jakiś czas mamy się wymieniać śliną, musisz mieć imię, które coś oznacza.
A mieliśmy — właśnie sobie uświadomiłem. Chelsea, pod moją nieuwagę, zdecydowała. Mogłem przerwać wszystko w tym punkcie, wytłumaczyć jej, że to bardzo kiepski pomysł, przeprosić za nieporozumienie. Ale byłyby zranione spojrzenia, zranione uczucia i poczucie winy, bo po cholerę w ogóle przyłaziłem, skoro nie byłem zainteresowany?
Wyglądała sympatycznie, nie chciałem jej zranić.
Tylko na trochę, powiedziałem sobie. W ramach zbierania doświadczeń.
— Chyba nazwę cię Cygnus — powiedziała Chelsea.
— Łabędź? — zapytałem. Trochę wymyślne, ale mogłoby być gorzej.
Pokręciła głową.
— Nie. Czarna dziura. Cygnus X-1.
Zmarszczyłem groźnie brwi, ale rozumiałem dokładnie, co ma na myśli: ciemny, gęsty obiekt, który wsysa światło i niszczy wszystko po drodze.
— Bardzo, kurwa, dziękuję. A czemu?
— Nie jestem pewna, ale masz w sobie coś mrocznego. — Wzruszyła ramionami i rzuciła mi szeroki uśmiech. — To nie jest nieatrakcyjne. Raz czy dwa pozwolisz mi się podregulować i zobaczysz — wyrośniesz z tego wszystkiego.
Pag przyznał potem z pewnym zażenowaniem, że chyba powinienem dostrzec w tym ostrzeżenie. Człowiek uczy się całe życie.