Geny mi w mózgu namieszały

Żebym odczuwał wolę Bożą

Chujki se wykombinowały

Że tym sposobem się rozmnożą

Tylko że mózg też ma metody

Żeby zjeść ciastko i je mieć

Podwiążę se nasieniowody

I mogą sobie, kurwa, chcieć

Selektor r, „Parafilety”


Seks w pierwszej osobie — prawdziwy seks, jak upierała się, by go nazywać Chelsea, to coś, co można było tylko stopniowo polubić: urywany oddech, odór i prostackie klaskanie o siebie spoconych ciał pełnych porów i wyprysków, no i jeszcze jedna osoba, ze zbiorem rzeczy, które lubi, albo nie. Niewątpliwie ta zwierzęcość pociągała. W końcu tak to robiliśmy przez miliony lat. Lecz ta cielesność z Trzeciego Świata zawsze miała w sobie element walki, konfliktu dwóch asynchronicznych rytmów. Zupełny brak konwergencji. Tylko rytm zderzających się ciał, walka o dominację — każde próbuje siłą zsynchronizować ze sobą to drugie.

Dla Chelsea była to najczystsza forma miłości. Mnie zaczęła wydawać się walką wręcz. Przedtem, obojętne, czy się pieprzyłem ze stworzeniami z własnego menu, czy skórkami sterowanymi przez kogoś innego, to ja wybierałem kontrast, rozdzielczość, fakturę i styl. Aspekty fizjologiczne, starcie konkurujących ze sobą pożądań, niekończąca się gra wstępna, po której język martwieje ci do nasady, a twarz masz lepką i błyszczącą — dzisiaj to tylko drobne perwersje. Opcje dla masochistów.

Ale Chelsea nie miała żadnych opcji. Tylko standardowe ustawienia.

Dogadzałem jej. Pewnie nie byłem bardziej cierpliwy wobec jej zachcianek niż ona wobec mojej nieudolności w ich zaspokajaniu. Wynagradzały to inne rzeczy. Chelsea mogła pokłócić się o cokolwiek, drwiąca, przenikliwa i ciekawska jak kot. Uderzała bez ostrzeżenia. Niepotrzebna na rynku pracy, jak większość, czerpała prostą radość z faktu, że żyje. Była impulsywna i porywcza. Przejmowała się ludźmi. Pagiem. Mną. Chciała mnie poznać. Chciała we mnie wejść.

I to okazywało się problemem.

— Moglibyśmy spróbować jeszcze raz — powiedziała kiedyś, po kolejnym starciu potu i feromonów. — I nawet nie będziesz pamiętał, co cię tak złościło. Nie będziesz nawet pamiętał, że byłeś zły, jeśli nie chcesz.

Uśmiechnąłem się i odwróciłem wzrok; płaszczyzny jej twarzy stały się nagle chropowate i nieprzyjemne.

— Ile to już razy? Osiem? Dziewięć?

— Ja po prostu chcę, Cyg, żebyś był szczęśliwy. Prawdziwe szczęście to ogromny dar, mogę ci go dać, jeśli mi pozwolisz.

— Ty nie chcesz, żebym był szczęśliwy — powiedziałem przyjemnym tonem. — Chcesz, żebym był przebudowany pod klucz.

Przez chwilę, mmmm, mruczała z ustami przytkniętymi do mojej szyi.

Wtem:

— Co?

— Chcesz zmienić mnie w kogoś bardziej, bardziej zgodnego.

Chelsea uniosła głowę.

— Popatrz na mnie.

Przekręciłem swoją. Wyłączyła chromatofory na policzku; tatuaż, jak przeszczepiony, trzepotał teraz na ramieniu.

— Popatrz mi w oczy — dodała.

Spojrzałem na pełną niedoskonałości cerę wokół nich, na wijące się po białkach naczynia włosowate. Poczułem się lekko skonsternowany, że takie nieudane, psujące się organy, jeszcze od czasu do czasu potrafią mnie zahipnotyzować.

— No dobra — powiedziała. — To co miałeś na myśli?

Wzruszyłem ramionami.

— Ciągle udajesz, że to partnerstwo. Oboje wiemy, że to rywalizacja.

— Rywalizacja.

— A ty próbujesz mnie zmanipulować, żebym grał według twoich reguł.

— Jakich reguł?

— Żeby nasz związek działał tak, jak ty chcesz. Chelsea, ja nie myślę, że to twoja wina. Zupełnie nie. Próbujemy manipulować sobą nawzajem, odkąd… cholera, przecież to nawet nie jest ludzkie. Od czasu ssaków.

— Nie wierzę. — Pokręciła głową. Po twarzy przesunęły się nitkowate kosmyki włosów. — Mamy połowę dwudziestego pierwszego wieku, a ty wyjeżdżasz z tym gównem o wojnie płci?

— Jasne, twoje regulacje to już całkiem zaawansowany etap. Wleźć prosto do środka i przeprogramować sobie partnera na optymalną uległość.

— Co ty sobie myślisz, że ja ciebie… tresuję? Jak szczeniaka?

— Robisz, co ci podpowiada natura.

— Jezu, nie wierzę, że mogłeś wyjechać z taką bzdurą.

— Myślałem, że cenisz sobie szczerość w związku.

— W jakim związku? Według ciebie nie ma czegoś takiego. To po prostu… obustronny gwałt, czy coś w tym guście.

— Bo na tym związki polegają.

— Daruj sobie takie gówniane teksty. — Podniosła się, przełożyła stopy za brzeg łóżka. Odwróciła się do mnie plecami. — Wiem, co czuję. Tyle przynajmniej wiem. Chciałam tylko, żebyś był szczęśliwy.

— Wiem, że ty w to wierzysz — powiedziałem delikatnie. — Wiem, że to nie wydaje się strategią. Nic się nie wydaje, kiedy jest wbudowane tak głęboko. Wydaje się naturalne, właściwe. Taka sztuczka natury.

— Raczej, kurwa, kogoś innego.

Usiadłem obok niej, otarłem się o nią ramieniem. Odsunęła się.

— Znam się na tym — powiedziałem po chwili. — Wiem, jak działają ludzie. To moja praca.

Ale jej też. Każdy utrzymujący się z grzebania w mózgach musiał być świadomy tych prymitywnych sprzężeń skrytych w piwnicy. Po prostu postanowiła o tym zapomnieć; przyznanie się do czegokolwiek kłóciłoby się z jej świętym oburzeniem.

O tym chyba też mogłem powiedzieć, wiedziałem jednak, ile naprężeń może znieść układ, a na próby niszczące jeszcze nie byłem gotowy. Nie chciałem jej stracić. Nie chciałem tracić poczucia bezpieczeństwa, poczucia, że ma znaczenie, czy żyję, czy umarłem. Tylko żeby się odrobinę odsunęła. Żebym miał miejsce na zaczerpnięcie powietrza.

— Czasem straszny z ciebie gad — powiedziała.

Zadanie wykonane.


* * *

Nasze pierwsze podejście stało pod znakiem ostrożności i marginesów bezpieczeństwa. Teraz wchodziliśmy jak grupa szturmowa.

Scylla pędziła ku Rorschachowi na ponad dwóch g, gładkim, przewidywalnym łukiem kończącym się w zniszczonej bazie. W zasadzie mogłaby tam wylądować; może Sarasti chwycił dwie sroki za ogon i zaprogramował wahadłowiec na niezależne zbieranie jakichś danych. W każdym razie zrobi to bez nas — Scylla wypluła nas w kosmos prawie pięćdziesiąt kilometrów od nowego miejsca desantu, nagich i spadających na jakimś ustrojstwie ze sznurka i drutu, którego masa reakcyjna ledwo pozwalała na miękkie lądowanie i szybką ucieczkę. Nie mieliśmy nawet nad nim kontroli: sukces zależał tu od nieprzewidywalności, a jak ją najlepiej zapewnić, niż samemu nie wiedząc, co się robi?

Logika Sarastiego. Wampirza logika. Częściowo umieliśmy ją przeniknąć: gigantyczna deformacja zasklepiająca przebicie powłoki Rorschacha była wielekroć wolniejsza i bardziej kosztowna niż zastawka, która uwięziła Bandę. Fakt, że nie użyto tu takich zastawek, sugerował, że ich instalacja zajmuje jakiś czas — może trzeba przemieścić niezbędną masę, może napiąć sprężyny reakcji. To daje nam pewne okno czasowe. Możemy wyprawiać się do legowiska, dopóki lwy nie potrafią przewidzieć naszego celu i z góry zastawić tam pułapek. O ile uciekniemy, zanim to zrobią już po naszym przyjściu.

— Trzydzieści siedem minut — powiedział Sarasti, a nikt z nas nie mógł zgłębić, skąd tę liczbę wziął. Tylko Bates odważyła się zapytać. Ledwo zaszczycił ją spojrzeniem. — Nie zrozumiesz.

Wampirza logika. Niezrozumiałe wnioski z oczywistych przesłanek. Od nich zależało nasze życie.

Silniczkami manewrowymi sterował preprogramowany algorytm, żeniący Newtona z rzutami kostką. Wektor podejścia nie był całkiem losowy — odkąd wyeliminowaliśmy kłębowiska przewodów, strefy wzrostu, obszary pozbawione drogi ewakuacji w linii prostej, ślepe odcinki i nierozgałęzione segmenty („Nudne”, powiedział Sarasti, skreślając je), pozostało nam zaledwie dziesięć procent artefaktu. Spadaliśmy w kłębowisko jeżyn osiem kilometrów od poprzedniego lądowania. I tym razem nie było sposobu, żebyśmy nawet my sami przewidzieli dokładny punkt uderzenia.

Jeśli Rorschach to umie, zasługuje na wygraną.

Spadaliśmy. Zębate iglice i sękate kończyny cięły niebo ze wszystkich stron, szatkując odległy gwiazdobraz i zbliżającego się superjowisza na postrzępioną, czarno pożyłkowaną mozaikę. Trzy albo trzydzieści kilometrów od nas czubek jakiejś napuchniętej łodygi pękł, w milczeniu eksplodując naładowanymi cząstkami i mgłą z przedziurawionej, marznącej atmosfery. Jeszcze gdy bladł, widziałem wijące się skomplikowanymi spiralami wiechcie i serpentyny: pole magnetyczne Rorschacha, rzeźbiące jego własny oddech w radioaktywny deszcz ze śniegiem.

Nigdy wcześniej nie widziałem tego nieuzbrojonym okiem. Czułem się jak owad w gwiezdną zimową noc, spadający przez leśne pogorzelisko.

Nasze sanki odpaliły hamulce. Napiąłem pasy uprzęży, zasprężynowały, obiłem się o podobnie opancerzone ciało obok. Sascha. Tylko Sascha, przypomniałem sobie. Cunningham uśpił resztę środkami uspokajającymi, zostawił jeden rdzeń, samotny w grupowym ciele. Nie miałem pojęcia, że z wielokrotną osobowością da się to zrobić. Gapiła się na mnie zza szybki. Przez skafander nie widziałem żadnej jej płaszczyzny. Nie potrafiłem nic wyczytać w oczach.

Ostatnio to się strasznie często zdarzało.

Nie było z nami Cunninghama. Gdy Sarasti przydzielał fotele, nikt nie zapytał dlaczego. Biolog był teraz pierwszym spośród równych — pierwszym odmrożonym zastępcą, niemającym już nikogo za sobą. W naszej załodze nie do zastąpienia, był drugi od końca pod względem zastępowalności.

Co czyniło mnie jeszcze bardziej wartościowym. Teraz redukowałem prawdopodobieństwo o jedną trzecią.

Ramą wstrząsnęło milczące uderzenie. Ponownie spojrzałem w przód, przed Bates na przedniej palecie, przed roboty, kotwiczące po dwa po każdej jej stronie. Sanie wypuściły bąbel szturmowy, prefabrykowany nadmuchiwany przedsionek, zamontowany na wybuchowej głowicy penetrującej, która przebije się przez skórę Rorschacha jak wirus przenikający do komórki nosicielskiej. Ustrojstwo na wrzecionowatych nóżkach skurczyło się i zniknęło z pola widzenia. Parę chwil później na tle hebanowego krajobrazu przed nami zapłonęło i zgasło punktowe sodowe słońce — ładunek antymaterii tak mały, że prawie dałoby się policzyć atomy, wystrzelony bezpośrednio w kadłub. O wiele brutalniej niż ta nieśmiała gra wstępna za pierwszym razem.

Wylądowaliśmy twardo, gdy przedsionek jeszcze się nadmuchiwał. Trepy zeskoczyły z sań chwilę przed upadkiem, plując z dysz małymi obłoczkami gazu, ustawiając się wokół nas w obronną rozetę. Bates była następna, uwolniła się z więzów i pożeglowała prosto do puchnącego habitatu. Sascha i ja wyładowaliśmy centralkę światłowodową — zamykany bęben półmetrowej grubości i trzy razy takiej szerokości — taszcząc go między nami, podczas gdy jeden z trepów przeciskał się przez błoniastą śluzę namiotu.

— Dobra, ruszać się. — Bates wisiała na jednym z uchwytów habitatu. — Trzydzieści minut do…

Urwała. Nie musiałem pytać dlaczego: idący przodem trep ustawił się nad świeżo przebitym wejściem do środka i przysłał nam pierwszą pocztówkę.

Na dole było światło.


* * *

Można by pomyśleć, że to ułatwia sprawę. Nasz gatunek zawsze bał się ciemności; przez miliony lat tuliliśmy się do siebie w grotach i jamach, gdy niewidzialne stwory węszyły i porykiwały — albo po prostu czekały, milczące i niewykrywalne — pośród nocy. Można by pomyśleć, że światło, choćby najsłabsze, zlikwiduje przynajmniej niektóre cienie, pozostawi umysłowi mniej luk do wypełniania najgorszymi wyobrażeniami.

Można by.

Zeszliśmy za żołnierzem na dół, w mętny blask, przypominający mleko ścięte jak krew. Najpierw wydawało się, że świeci sama atmosfera, świetlna mgła zacierająca wszystko, co było odleglejsze niż dziesięć metrów. Okazało się to jednak złudzeniem; tunel, w który weszliśmy, miał około trzech metrów szerokości i oświetlały go rzędy podniesionych żarzących się kreseczek — mniej więcej kształtu i wielkości odciętych ludzkich palców — poprowadzone rzadką potrójną spiralą wzdłuż ścian. Podobne wypukłości zarejestrowaliśmy już za pierwszy razem, ale ich krawędzie nie były aż tak ostre — no i one same w żadnym razie nie świeciły.

— Lepiej w bliskiej podczerwieni — zameldowała Bates, przesyłając widmo do naszych HUD-ów.

Atmosfera byłaby przezroczysta dla grzechotników. I była przejrzysta dla sonaru: wiodący trep siał w mgłę echolokacyjnymi mlaskami i odkrył, że siedemnaście metrów przed nami tunel rozszerza się w swego rodzaju komorę. Wytężając wzrok w tamtym kierunku, mogłem z wysiłkiem dojrzeć przez mgłę jakieś podziemne kontury. Z wysiłkiem dostrzegałem cofające się w mgłę zębate stwory.

— Idziemy — powiedziała Bates.

Podłączyliśmy się do trepów, jednego zostawiliśmy, żeby pilnował odwrotu. Każde z nas wzięło sobie po jednym do roli podręcznego anioła stróża. Maszyny łączyły się z naszymi wyświetlaczami laserowym łączem; ze sobą zaś usztywnionymi, opancerzonymi światłowodami, rozwijającymi się z bębna za nami. Najlepszy dostępny kompromis w środowisku, gdzie brakuje optymalnych rozwiązań. Nasi ochroniarze na uwięzi zapewnią nam łączność nawet podczas samotnych wycieczek za róg albo w ślepe uliczki.

Taak. Samotnych wycieczek. Mając do wyboru: rozdzielić grupę albo obejrzeć mniej, musieliśmy się rozdzielić. Byliśmy pospiesznymi kartografami, rozglądającymi się za złotem; wszystko, co robiliśmy, było na wiarę: wiarę, że z prostych pomiarów, które tu w przelocie zrobimy, da się wyprowadzić jakieś ogólne zasady rządzące wewnętrzną architekturą Rorschacha. Wiarę, że wewnętrzna architektura Rorschacha w ogóle ma takie zasady. Wcześniejsze pokolenia oddawały cześć złym i kapryśnym duchom. Nasze wierzyło w uporządkowany wszechświat. Lecz tutaj, w Diabelskiej Bakławie, samo przychodziło do głowy, że nasi przodkowie być może byli bliżsi prawdy.

Posuwaliśmy się tunelem. Cel podróży ukazał się nawet ludzkim oczom — nie tyle komora, ile splot: węzeł przestrzeni uformowany przez zbieg kilkunastu rozmaicie zorientowanych tuneli. Na kilku lśniących płaszczyznach połyskiwały nierówne siatki kropelek żywego srebra, błyszczące kształty wystawały z okalającej tkanki jak chaotycznie rozstrzelone i wciśnięte w mokrą glinę łożyska kulkowe.

Popatrzyłem na Bates i Saschę.

— Panel sterujący? — zapytałem.

Bates wzruszyła ramionami. Roboty skanowały wyloty wokół nas, siejąc w każdy sonarem. HUD rysował na podstawie ech pobieżny trójwymiarowy model: połacie farby chlapniętej na niewidoczne ściany. Byliśmy kropkami pośrodku zwoju nerwowego, maleńkim rojem pasożytów infekujących wielkiego, pustego w środku nosiciela. Wszystkie tunele zakrzywiały się w łagodne spirale, każdy w innej płaszczyźnie. Sonar umiał w nie zajrzeć parę metrów dalej, niż my. Ani oczy, ani ultradźwięki nie dostrzegały niczego, co pozwoliłoby dokonać wyboru któregoś z nich.

Bates wskazała jeden z korytarzy.

— Keeton… — Po chwili drugi. — Sascha. — I odwróciła się, szybując po własnej niewydeptanej ścieżce.

Niepewnie zerknąłem w swój.

— Jakieś szczególne…

— Dwadzieścia pięć minut — powiedziała.

Skierowałem się w swój i powoli weń zagłębiłem. Zakrzywiał się w prawo, długą, monotonną spiralą, która po dwudziestu metrach przesłoniłaby wejście, gdyby wcześniej nie zrobiła tego mętna atmosfera. Mój trep szedł przy nodze, szczękając sonarem jak tysiącem ząbków, rozwijając smycz z odległej szpuli w splocie.

Ta smycz była pewną pociechą. Bo była krótka. Trepy mogły oddalić się na dziewięćdziesiąt metrów i ani kroku dalej, a my mieliśmy surowo przykazane przez cały czas trzymać się ich skrzydeł. Ta ciemna, nawiedzona nora może sobie prowadzić choćby do piekła, ale nikt nie oczekuje, że tam nią pójdę. Moje tchórzostwo jest oficjalnie usankcjonowane.

Zostało pięćdziesiąt metrów. Za pięćdziesiąt metrów będę mógł się odwrócić i uciec z podwiniętym ogonem. Tymczasem mogę tylko zaciskać zęby, skupiać się, notować: „Wszystko, co widzicie”, powiedział Sarasti. „I jak najwięcej tego, czego nie widzicie”. I liczyć, że ten nowy, skrócony limit czasowy skończy się, zanim Rorschach znów wpędzi nas jakąś szpilą w bełkoczącą demencję.

Ściany wokół mnie przeszedł skurcz i dreszcz, jak ciało dopiero co zabitego zwierzęcia. Coś wskoczyło i wyskoczyło z pola widzenia z delikatnym chichotem.

Skup się. Notuj. Jeśli trep tego nie widzi, to nieprawda.

Na sześćdziesiątym piątym metrze duch wlazł mi do hełmu.

Próbowałem nie zwracać na niego uwagi. Patrzeć gdzie indziej. Ale on nie migotał na skraju pola widzenia; wisiał centralnie na szybce, jak wirujący, punktowy zawrót głowy pomiędzy mną a wyświetlaczem. Zacisnąłem zęby i starałem się patrzeć przez niego, wbić wzrok w mętną, krwawą mgiełkę na bliskim dystansie, przyglądać się rwanym relacjom z podróży w małych okienkach podpisanych „Bates” i „James”. Tam nie było nic ciekawego. Ale tutaj, prosto przed moimi oczyma, najnowszy mózgojeb Rorschacha unosił się jak rozmyty odcisk palca pośrodku obrazu z sonaru.

— Nowy objaw — zameldowałem. — Halucynacja nieperyferyjna, stabilna, choć bezkształtna. Żadnych widocznych szpil…

Obraz w okienku podpisanym „Bates” podskoczył gwałtownie.

— Keet…!

Po czym głos zniknął. I okienko też.

Ale nie tylko Bates. Okienko Saschy oraz sonarowy obraz z robota zamigotały i zgasły w tej samej chwili: HUD był goły, poza danymi z wnętrza skafandra i małym, migającym czerwonym wskaźnikiem „Brak sygnału”. Odwróciłem się: trep wciąż tam był, trzy metry za moim prawym ramieniem. Doskonale widziałem jego port optyczny, zamontowany w plastronie rubinowy paznokietek.

Widziałem też lufy. Wycelowane we mnie.

Zamarłem. Robot wzdrygnął się w jakimś lokalnym elektromagnetycznym węźle, jakby się przestraszył. Mnie, albo…

Czegoś za mną…

Zacząłem się odwracać. Hełm nagle wypełnił się szumem i czymś, co brzmiało trochę jak głos:

— …uszaj się, Kee… nie…

— Bates? Bates?

W miejscu „Braku sygnału” wykwitła inna ikona — trep z jakiegoś powodu przeszedł na radio — i choć miałem go niemal w zasięgu ręki, sygnał był ledwie słyszalny.

Batesowa sieczka:

— Po two… przed samym…

Potem także Sascha, trochę wyraźniej:

— …czego tego nie widzi?

— Czego nie widzę? Sascha! Niech ktoś mi powie, czego nie widzę?

— …mnie? Keeton, słyszysz?

Bates jakimś sposobem podkręciła sygnał; szum ryczał jak ocean, ale przynajmniej słyszałem słowa:

— Słyszę! Co…

— Nie ruszaj się, rozumiesz? Absolutnie nic. Zrozumiałeś?

— Zrozumiałem. — Robot wciąż trzymał mnie na trzęsącym się celowniku, ciemne tęczówki kamery stereoskopowej to rozszerzały się, to zwężały konwulsyjnie. — Co…

— Keeton. Przed tobą coś jest. Dokładnie między tobą a robotem. Nie widzisz?

— N-nie. HUD mi nie działa…

Wcięła się Sascha:

— Jak on może tego nie widzieć, skoro to jest prosto…

Bates warknęła, zagłuszając ją:

— Wielkości człowieka, promieniście symetryczne, osiem, dziewięć ramion, jak macki, ale segmentowane. Spiczaste.

— Nic nie widzę — powiedziałem.

Ale coś przecież widziałem: coś sięgającego po mnie, w kapsule na Tezeuszu. Widziałem coś zwiniętego, nieruchomego, skrytego w kręgosłupie statku, obserwującego, jak ustalamy najlepszy plan.

Widziałem Michelle, synestetyczkę, zwiniętą w embrion.

— Tego nie widać… jest nie… nie… w-widzialne…

— Co robi?! — zawołałem. Czemu tego nie widzę? Czemu nie widzę?

— Unosi się. Trochę faluje. Chole… Keet…

Trep odskoczył w bok, jak klepnięty olbrzymią dłonią. Odbił się od ściany i nagle laserowe łącze wróciło, napełniając wyświetlacz informacjami. Widok z kamer Bates i Saschy pędzących obcymi tunelami, widok z robota: skafander z napisem „Keeton” na napierśniku, a tuż przed nim coś przypominającego falującą rozgwiazdę o zbyt wielu ramionach…

Banda wytoczyła się zza zakrętu i nagle niemal coś zobaczyłem własnymi oczyma, migocące po jednej stronie jak cicha błyskawica. Było duże, ruszało się, ale mój wzrok jakimś sposobem ześlizgiwał się za każdym razem, gdy próbował się skupić. To nieprawda, pomyślałem, aż drżąc od histerycznej ulgi, to po prostu kolejna halucynacja, ale wtedy w pole widzenia wpłynęła Bates i to było tuż przede mną, żadnego migotania, żadnej niepewności, skolapsowana funkcja prawdopodobieństwa i niezaprzeczalna masa. Zdemaskowane, chwyciło się najbliższej ściany i przeskoczyło nam nad głowami, wymachując segmentowanymi ramionami jak biczami. Nagły trzask, bzyknięcie gdzieś z tyłu głowy — i znowu polatywało swobodnie, osmalone i dymiące.

Zacinający się trzask. Jęk wysprzęglającej maszyny. Pośrodku korytarza unosiły się w szyku trzy trepy. Jeden przodem do obcego. Mignęła mi jakaś śmiercionośna wypustka, chowająca się w osłonie. Bates wyłączyła robota, zanim zdążył zamknąć paszczę.

Łącza optyczne i trzy komplety płuc wypełniały hełm rykiem ciężkich oddechów.

Odłączony trep dryfował w mglistej atmosferze. Zwłoki obcego odbiły się delikatnie od ściany. Drgały — stułbia z ludzkich kręgów, osmalona, opalona z mięsa. Właściwie niespecjalnie przypominała teraz moje pokładowe wizje. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu wydało mi się to niemal uspokajające.

Dwa aktywne trepy obserwowały mgłę, dopóki Bates nie wydała im nowych rozkazów; wtedy jeden odwrócił się, żeby pilnować zwłok, drugi zaś podtrzymał przewróconego kolegę. Bates chwyciła martwego trepa i odpięła mu smycz.

— Wycofujemy się. Powoli. Idę zaraz za wami.

Pokręciłem przy odrzutach. Sascha się zawahała. Wokół nas wiły się jak pępowiny zwoje ekranowanego kabla.

— Już — powiedziała Bates, wtykając do odłączonego trepa kabel z własnego skafandra.

Sascha ruszyła za mną. Bates szła z tyłu. Patrzyłem w HUD: zaraz pojawi się tam rój wielorękich potworów.

Nie pojawił się. Ale poczerniały twór na brzuchu sterowanej przez Bates maszyny był wystarczająco realny. To nie halucynacja. Ani choćby zrozumiały wytwór strachu i synestezji. Rorschach był zamieszkany. Mieszkańcy byli niewidzialni.

Czasami. W pewnym sensie.

Aha. No właśnie. Jednego dopiero co zabiliśmy.


* * *

Bates pchnęła wyłączonego trepa w niebo, gdy tylko dotarliśmy w próżnię. Kiedy zapinaliśmy pasy, koledzy użyli go jako celu treningowego, strzelając i strzelając, aż został tylko stygnący obłoczek pary. Rorschach nawet ten niewyraźny obłoczek rozbił w filigran, zanim zdążył się rozwiać.

W połowie drogi na Tezeusza Sascha odwróciła się do pani major.

— Czy ty…

— Nie.

— Ale… one robią rzeczy same, nie? Są autonomiczne.

— Nie w trybie zależnym.

— Awaria? Impuls?

Bates nie odpowiedziała.

Uprzedziła górę. Zanim wróciliśmy, Cunningham zdążył już wyhodować na kręgosłupie Tezeusza kolejny guzek, zdalną salę operacyjną wypchaną czujnikami i manipulatorami. Jeden z ocalałych trepów chwycił trupa i przeskoczył tam, gdy wchodziliśmy pod skorupę. Gdy dokowaliśmy, towar był już na miejscu.

Urodziliśmy się na nowo tuż przed uzyskaniem wstępnych wyników sekcji. Holograficzny duch rozciętego obcego uniósł się z ConSensusa jak jakaś olbrzymia, obdarta ze skóry tusza przyniesiona nam na ucztę. Rozpostarte ramiona wyglądały jak ludzkie kręgosłupy. Usiedliśmy wokół stołu i czekaliśmy, kto weźmie pierwszy kęs.

— Musiałaś strzelać do tego mikrofalą? — sarknął Cunningham, stukając w stół. — Jest kompletnie ugotowane. Wszystkie komórki rozsadziło od środka.

Bates pokręciła głową.

— To była awaria.

Rzucił jej kwaśne spojrzenie.

— Awaria, której przypadkowym skutkiem jest precyzyjne wycelowanie do ruchomego obiektu. Jak dla mnie to mało przypadkowe.

Bates patrzyła nań niewzruszona.

— Coś przestawiło autonomiczne celowanie z wyłączonego na włączone. Jak rzut monetą. Traf.

— Traf to…

— Cunningham, odpuść sobie. Nie potrzeba mi teraz twoich pierdół.

Oczy w tej gładkiej martwej twarzy przewróciły się i nagle skupiły na czymś nad głową. Poszedłem za jego wzrokiem. Sarasti gapił się na nas jak wypatrująca nornic sowa, dryfująca powoli pod siłą Coriolisa.

Tym razem też nie ma osłony. Wiedziałem dobrze, że jej nie zgubił.

Wbił wzrok w Cunninghama.

— Wnioski.

Ten przełknął ślinę. Stuknął palcami, przed nami zamigotały fragmenty obcej anatomii, pooznaczane kolorami.

— No dobra, jedziemy. Obawiam się, że na poziomie komórkowym mogę powiedzieć bardzo mało. Pomiędzy błonami niewiele ocalało. I samych błon, prawdę mówiąc, zostało niedużo. W kwestii morfologii ogólnej: okaz jest spłaszczony grzbietowo-brzusznie i promieniście symetryczny, co zresztą widzicie. Wapniowy egzoszkielet, skeratynizowany plastikowy naskórek. Nic szczególnego.

Bates spojrzała na niego sceptycznie.

— Plastikowa skóra to „nic szczególnego”?

— W takim środowisku właściwie spodziewałem się plazmy Sanduloviciu. Plastik to po prostu rafinowana ropa. Węgiel organiczny. A to coś jest oparte na węglu. A nawet na białkach, chociaż ma je o wiele mocniejsze, niż my. Liczne krzyżowe wiązania siarkowe, wzmacniające poprzecznie, o ile dało się poznać z tego, czego nie zdenaturowały twoje trepy. — Oczy Cunninghama patrzyły przez nas na wskroś, jego świadomość ewidentnie przebywała daleko na rufie, mieszkała w zdalnych czujnikach. — Tkanki ma przesycone magnetytem. Na Ziemi znajdujemy go w mózgach delfinów, ptaków wędrownych, nawet niektórych bakterii — we wszystkim, co się orientuje lub nawiguje na podstawie pól magnetycznych. Wracając do struktur makro, jest pneumatyczny szkielet wewnętrzny, jak mi się zdaje, robiący także za układ mięśniowy. Kurczliwa tkanka przepycha gaz przez układ pęcherzy, które napinają lub rozluźniają poszczególne segmenty ramienia.

Światło wróciło do oczu Cunninghama na dość długo, by zdążył skupić wzrok na papierosie. Uniósł go do ust, zaciągnął się głęboko i znów odłożył.

— Zwróćcie uwagę na wgłobienia u nasady każdego z ramion. — Na wirtualnym trupie żarzyły się pomarańczowo sflaczałe balony. — Kloaki, można by rzec. Tam są wszystkie wloty i wyloty: jedzą, oddychają i wydalają przez tę samą komorę. Poza tym nie ma żadnych istotniejszych otworów.

Banda zrobiła minę, mającą oznaczać: „Zbrzydzona Sascha”.

— A czy to się nie… zatyka? Wydaje się nieefektywne.

— Jeśli jeden się zatka, jest jeszcze osiem innych. Następnym razem, jak zadławisz się kostką kurczaka, pożałujesz, że nie jesteś tak nieefektywna.

— A co on je? — zapytała Bates.

— Nie wiem. Wokół kloak znalazłem tkanki przypominające żołądki mięśniowe, co oznacza, że one coś żują. Albo żuły w jakichś punktach dziejów. Co jeszcze… — Rozłożył ręce, papieros zostawił za sobą bladą smugę. — Odpowiednio je napiąć i mamy hermetyczne zamknięcie. Razem z naskórkiem pozwala to temu organizmowi na przetrwanie przez pewien czas w próżni. Wiemy już, że radzi sobie z promieniowaniem tła, choć nie pytajcie w jaki sposób. Jego odpowiedniki genów muszą być o wiele twardsze niż u nas.

— Czyli może przeżyć w próżni — rzuciła z namysłem Bates.

— W takim sensie, jak delfin pod wodą. Przez pewien ograniczony czas.

— Jak długo?

— Nie jestem pewien.

— Centralny system nerwowy — powiedział Sarasti.

Bates i Banda nagle znieruchomiały. Ciało James zionęło jej aspektami, zastępującymi Saschę.

Z ust i nosa Cunninghama wydobyły się kręte strużki dymu.

— Jak się okazuje, nie ma w nim niczego centralnego. Niewykształcona głowa, brak nawet skupisk organów zmysłowych. Całe ciało jest pokryte czymś podobnym do plamek ocznych, chromatoforów — może to jedno i drugie. Wszędzie są szczecinki. O ile zdołałem zauważyć — jeśli te rozgotowane włókienka, które udało mi się poskładać do kupy po tej twojej awarii, to faktycznie nerwy, a nie coś całkiem innego — każda z tych struktur jest niezależnie sterowana.

Bates usiadła prosto.

— Serio?

Kiwnął głową.

— Coś jakby niezależnie sterować ruchem każdego z włosów na twojej głowie, chociaż to stworzenie jest całe pokryte małymi włoskami. To samo dotyczy oczu. Setki tysięcy oczu na całej powłoce. Każde z osobna to zaledwie kamera z otworkowym obiektywem, ale ma niezależne ogniskowanie i domyślam się, że gdzieś po drodze te wszystkie dane się integrują. Całe ciało działa jak jedna, rozproszona siatkówka. Teoretycznie powinno to dawać ogromną ostrość wzroku.

— Teleskop w układzie rozproszonym — mruknęła Bates.

— Pod każdym okiem jest chromatofor… pigment to rodzaj kryptochromu, więc pewnie ma coś wspólnego z widzeniem, ale miejscowa tkanka potrafi go także rozciągać i kurczyć. Sugeruje to umiejętność dynamicznej pigmentacji, jak u kałamarnicy albo kameleona.

— Dopasowanie wzorem do tła? — zapytała Bates. — To może tłumaczyć, dlaczego Siri tego nie widział?

Cunningham otworzył nowe okno i puścił zapętlony, zaszumiony filmik przedstawiający Siriego Keetona i jego niedostrzegalnego partnera do tańca. Stworzenie, którego nie widziałem, dla kamer było nieprzyjemnie namacalne: pływająca tarcza dwukrotnie szersza od mojego tułowia, ramiona odchodzące od brzegów jak grube, węźlaste liny. Po jego powierzchni falami przechodziły wzory, jak gra świateł i cieni na wodnej płyciźnie.

— Jak widzisz, wzory nie pasują do tła — odparł Cunningham. — Ani trochę.

— Możesz wyjaśnić, dlaczego Siri był na niego ślepy? — zapytał Sarasti.

— Nie — przyznał Cunningham. — To wykracza poza standardową krypsis. Ale Rorschach sprawia, że widzicie różne rzeczy, których nie ma. Niewidzenie czegoś, co jest, sprowadza się do tego samego.

— Kolejna halucynacja? — zapytałem.

Kolejne wzruszenie ramionami i zaciągnięcie się dymem.

— Jest wiele sposobów na oszukanie ludzkiego układu wzrokowego. Ciekawe, że złudzenie zawiodło, gdy pojawiło się kilku obserwatorów, ale jeśli chcecie naprawdę poznać mechanizm, musicie mi zapewnić do pracy coś lepszego niż to. — Dźgnął zwęglone szczątki dłonią z papierosem.

— Ale… — James wzięła głęboki wdech. — Mowa o czymś… solidnie zaawansowanym. Bardzo złożonym. O ogromnej mocy przetwarzania.

Cunningham znów skinął głową.

— Na moje oko tkanka nerwowa to około trzydziestu procent masy ciała.

— Czyli to jest inteligentne. — Jej głos brzmiał prawie jak szept.

— Ani trochę.

— Ale… trzydzieści procent…

— Trzydzieści procent okablowania sensorycznego i motorycznego. — Znów się zaciągnął. — Coś jak ośmiornica: ogromna liczba neuronów, ale połowa schodzi na obsługę przyssawek.

— Mnie się wydawało, że ośmiornice są całkiem inteligentne — wtrąciła James.

— Jak na mięczaki, to na pewno. Ale masz pojęcie, ilu przewodów byś potrzebowała, gdyby fotoreceptory z twojego oka były rozrzucone po całym ciele? Na początek tak ze trzysta milionów przedłużaczy, od milimetra do dwóch metrów długości. To oznacza, że sygnały przychodzą jak popadnie, kompletnie niezsynchronizowane, czyli miliardy kolejnych bramek logicznych do uspójniania tych danych. A dostajesz w ten sposób tylko jeden statyczny obraz, zero filtrowania, interpretacji, integracji po szeregu czasowym. — Wzdrygnięcie. Haust dymu. — Teraz pomnóż to przez dodatkowy osprzęt, potrzebny, żeby zogniskować na czymś te wszystkie oczka, dodaj moc obliczeniową, umiejącą sterować każdym chromatoforem z osobna. Trzydzieści procent może i na to wszystko wystarczy, ale mocno wątpię, czy cokolwiek zostanie na filozofię i naukę. — Machnął ręką w kierunku ładowni. — Ten… to…

— Wężydło.

Cunningham obrócił to słowo na języku.

— Świetne. To wężydło jest absolutnym cudem ewolucyjnej inżynierii. Ale jest głupie jak but.

Chwila ciszy.

— No to czym ono jest? — zapytała wreszcie James. — Czyimś zwierzakiem?

— Kanarkiem w kopalni — podsunęła Bates.

— Albo nawet i nie kanarkiem — odparł Cunningham. — Może to tylko krwinka biała z manipulatorami. Może robot naprawczy. Sterowany zdalnie albo napędzany odruchami. Ale zaraz, ludzie, przeskoczyliśmy poważniejsze pytanie: jak beztlenowiec może wykształcić złożone, wielokomórkowe ciało, a już w ogóle poruszać się tak szybko, jak to coś? Taki poziom aktywności spala ogromne ilości ATP.

— Może to nie używa ATP — powiedziała Bates, a ja pociągnąłem podpowiedź: adenozynotrifosforan. Komórkowe źródło energii.

— Było wypchane po brzegi ATP — wyjaśnił jej Cunningham. — Widać to nawet po tych szczątkach. Pytanie brzmi: jak mu się udaje tak szybko go syntetyzować, żeby zaspokoić takie potrzeby? Czysto beztlenowe ścieżki to za mało.

Nikt nie wysunął żadnych sugestii.

— No, w każdym razie — dokończył — koniec lekcji. Po krwawe szczegóły zajrzyjcie do ConSensusa. — Zakołysał palcami swobodnej ręki: spektralny przekrój zniknął. — Pracuję dalej, ale jeśli chcecie dostać prawdziwe odpowiedzi, przynieście mi takiego osobnika, tylko żywego. — Zgasił papierosa o gródź i rozejrzał się wyzywająco po bębnie.

Reszta prawie nie zareagowała; ich topologie jeszcze iskrzyły rewelacjami sprzed paru minut. Może dla Ogólnego Obrazu faktycznie ważniejszy jest konik Cunninghama — być może, w redukcjonistycznym wszechświecie, biochemiczne fundamenty powinny liczyć się bardziej niż niuanse inteligencji pozaziemskiej i etykiety kontaktów międzygatunkowych. Oni nie tylko przetwarzali, oni nurzali się w faktach: przyssali się do odkryć Cunninghama jak skazańcy, którzy właśnie odkryli, że mogą zostać zwolnieni przez błąd proceduralny.

Nie było wątpliwości: mamy w rękach martwe wężydło. Ale to tak naprawdę nie jest obcy. Nie jest inteligentny. To tylko krwinka z manipulatorami. Głupia jak but.

Łatwiej znieść świadomość uszkodzenia mienia niż morderstwa.

Загрузка...