Gdy jest dość ciemno, widać gwiazdy.

Ralph Waldo Emerson


Gdzie byłem, kiedy spadły światła?

Wychodziłem z bram Nieba, opłakując ojca, który — przynajmniej według samego siebie — wciąż żył.

Minęły dopiero niecałe dwa miesiące, odkąd Helen zniknęła pod kapturem. W każdym razie, dwa miesiące według naszej rachuby. Z jej punktu widzenia mógł to być dzień lub dziesięciolecie — Wirtualnie Wszechmocni ustawiali swe subiektywne zegary jak chcieli, tak jak wszystko inne.

Nie miała zamiaru wracać. A męża chciała oglądać tylko w warunkach będących dlań policzkiem. Nie narzekał. Odwiedzał ją najczęściej, jak mu pozwalała: dwa razy na tydzień, potem raz. Potem co dwa tygodnie. Ich małżeństwo rozkładało się z wykładniczym determinizmem izotopu radioaktywnego, a on wciąż chciał z nią przebywać i zgadzał się na wszystkie warunki.

W dniu, kiedy spadły światła, stanąłem przy jej łożu razem z nim. Szczególna okazja — mieliśmy widzieć jej ciało ostatni raz. Przez dwa miesiące wystawiano je na widok publiczny razem z pięciuset innymi wniebowstąpieńcami, do oglądania przez najbliższych krewnych. Oczywiście, taki interfejs to raczej fikcja, ciało nie mogło z nami rozmawiać. Ale przynajmniej tam było — ciepłe, przykryte czystymi prześcieradłami. Pod kapturem wciąż było widać dół twarzy, choć oczy i uszy zakrywał hełm. Mogliśmy jej dotknąć. Ojciec często to robił. Może nadal to czuła jakąś odległą cząstką osobowości?

W końcu jednak trzeba było zamknąć trumnę i pozbyć się szczątków. Potrzebne było miejsce dla nowo przybyłych — i tak oto przyszliśmy ostatni raz posiedzieć u boku matki. Będzie dalej dostępna w swoim świecie, na swoich warunkach, ale ciało zostanie zaraz ulokowane w przechowalni, pośród innych, upakowanych zbyt gęsto, by znalazło się tam miejsce dla odwiedzających z krwi i kości. Zapewniono nas, że pozostanie nietknięte — mięśnie będą elektrycznie ćwiczone, ciało poruszane i karmione, gotowe, by wrócić do służby na wypadek jakiejś niewyobrażalnej i katastrofalnej awarii Nieba. Powiedziano nam, że wszystko jest odwracalne. Lecz do Nieba wstąpiło już tak wielu, a nawet najgłębsze katakumby nie ciągną się w nieskończoność. Krążyły pogłoski o pozbawianiu kończyn, stopniowym odcinaniu niekoniecznych do życia części ciała, według jakiegoś algorytmu optymalnego upakowania. Może za rok Helen będzie tylko kadłubkiem, a za dwa głową bez ciała. A może, zanim zdążymy stąd wyjść, zostawią z niej tylko mózg, czekający na ostateczny technologiczny przełom zwiastujący nadejście Wielkiego Cyfrowego Transferu.

Jak mówię: pogłoski. Osobiście nie znałem nikogo, kto wróciłby po wniebowstąpieniu, ale zresztą, kto by chciał? Nawet Lucyfer nie chciał opuścić nieba, dopóki go z niego nie wypchnięto.

Tato mógłby wiedzieć na pewno — na rzeczach, na których ludzie nie powinni się znać, znał się lepiej niż większość — ale nigdy nie był niedyskretny. Cokolwiek wiedział, z pewnością stwierdził, że wyjawienie tego nie przekonałoby Helen. I to mu wystarczało.

Naciągnęliśmy kaptury służące za jednodniowe przepustki do Bezsieci i spotkaliśmy się z matką w spartańskim pokoju odwiedzin, jaki sobie wymyśliła. Nie zrobiła w nim okien na świat, w którym mieszkała, nic nie zdradzało utopijnego środowiska, jakie dla siebie skonstruowała. Nie zdecydowała się nawet na którąś z prefabrykowanych scenerii, zaprojektowanych tak, by łagodzić dysonans u odwiedzających. Znaleźliśmy się w pozbawionej cech charakterystycznych, pięciometrowej beżowej sferze. Poza matką nie było w niej nic i nikogo.

Może to wcale nie takie odległe od jej utopii, pomyślałem.

Ojciec się uśmiechnął.

— Helen.

— Jim. — Była dwadzieścia lat młodsza od tego stworzenia na łóżku, a po mnie i tak chodziły ciarki. — Siri! Przyszedłeś!

Zawsze mówiła do mnie po imieniu. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek nazwała mnie „synem”.

— Nadal ci się tam podoba? — zapytał ojciec.

— Jest wspaniale. Szkoda, że nie chcecie się do mnie przyłączyć.

— Ktoś musi dbać, żeby światło się paliło — odparł z uśmiechem Jim.

— Ale wiecie, że to nie pożegnanie. Możecie mnie odwiedzać, kiedy tylko zechcecie.

— Pod warunkiem, że zrobisz coś z tym widokiem. — Jim oczywiście blefował; przybyłby na jej wezwanie, nawet gdyby trzeba było iść boso po tłuczonym szkle.

— I Chelsea też — ciągnęła Helen. — Byłoby miło wreszcie ją spotkać, po tylu latach.

— Helen, Chelsea odeszła — odparłem.

— No tak, ale utrzymujecie przecież kontakty. Wiem, że była dla ciebie kimś szczególnym.

— Ale przecież wiesz, że ona…

Ta możliwość zaskoczyła mnie i zatrzymała w połowie zdania: może rzeczywiście im nic nie powiedziałem?

— Synu — powiedział cicho Jim — może zostawiłbyś nas na chwilę.

Nawet, kurwa, na całe życie. Odłączyłem się i wróciłem na oddział, popatrzyłem na zwłoki na łóżku, na ślepego, katatonicznego ojca na kanapie, wszeptującego czułe słówka w strumień danych. A niech grają przed sobą nawzajem. Niech formalizują i finalizują swój tak zwany związek, jak im się podoba. Może w tamtym świecie, gdzie wszystko inne jest fałszem, zdobędą się dla odmiany na trochę szczerości. Może.

Ja w każdym razie nie miałem ochoty na to patrzeć.

Choć oczywiście musiałem potem sam wrócić do tych formalności. Ostatni raz odegrałem swoją rolę w rodzinnej pokazówce, wygłosiłem rutynowe kłamstwa. Wszyscy się zgodziliśmy, że nic się nie zmieni, i nikt nie odbiegł od scenariusza, żeby z tej okazji nazwać kogoś kłamcą. I wreszcie, starannie trzymając się słów „do widzenia”, a unikając „żegnaj”, zostawiliśmy tam matkę.

Powstrzymałem nawet odruch wymiotny na tyle, żeby ją objąć.


* * *

Gdy wyszliśmy z mroku, Jim trzymał w ręce inhalator. Miałem nadzieję, niezbyt wielką, że idąc przez hol, ciśnie go do kosza. Ale on uniósł go do ust i zaaplikował sobie kolejny strzał wazopresyny, żeby nigdy nie ulec pokusom.

Wierność w spreju.

— Nie musisz już tego brać — powiedziałem.

— Pewnie nie — zgodził się.

— To i tak nie zadziała. Jak byś się nie naszprycował hormonami, i tak nie wpłyniesz na kogoś, kogo tu fizycznie nie ma. To po prostu…

Jim milczał. Przeszliśmy pod lufami, rozglądającymi się za realistami próbującymi przeniknąć do środka.

— Ona odeszła — kontynuowałem. — Nie obchodzi jej, czy znajdziesz sobie kogoś innego. Nawet by się ucieszyła.

Mogłaby wtedy udawać, że rachunki są wyrównane.

— Ale to moja żona — odparł.

— To już nie oznacza tego, co kiedyś. Zresztą, nigdy nie znaczyło.

Lekko się uśmiechnął.

— Synu, to moje życie. I dobrze mi z tym.

— Tato…

— Ja jej nie winię — stwierdził. — I ty też nie powinieneś.

Łatwo mu powiedzieć. Może nawet łatwo zaakceptować wszystkie krzywdy, które wyrządziła mu przez tyle lat. Pogodna maska, jaką przybrał teraz, nie do końca równoważyła nieskończone gorzkie skargi, które musiał znosić, odkąd sięgnę pamięcią. „Myślisz, że mi łatwo, kiedy tak znikasz na całe miesiące. Myślisz, że mi łatwo, ciągle zastanawiać się, z kim jesteś, co robisz, czy w ogóle żyjesz? Myślisz, że łatwo samej wychowywać takie dziecko?”.

Obwiniała go o wszystko, a on znosił to z godnością, bo wiedział, że to kłamstwo, że to udawanie. Nie zostawiła go dlatego, że był niewierny. To w ogóle nie miało z nim nic wspólnego. To przeze mnie. Helen opuściła ten świat, bo nie mogła już patrzeć na stworzenie, które zastąpiło jej syna.

Pociągnąłbym dalej — po raz kolejny spróbowałbym sprawić, by ojciec zrozumiał — ale wyszliśmy już z bram Nieba na ulice Czyśćca, gdzie wszyscy przechodnie mamrotali coś w zdumieniu i z rozdziawionymi ustami gapili się w górę. Popatrzyłem tam, gdzie oni, w pasek zaczerwienionego zmierzchu między wieżowcami, i aż zaparło mi dech.

Z nieba spadały gwiazdy.

Zodiak przeobraził się w precyzyjną kratkę jaskrawych punktów ze świecącymi warkoczami. Wyglądało to tak, jakby Ziemię schwytano w olbrzymią sieć o węzłach świecących ognikami świętego Elma. Było to piękne. I przerażające.

Odwróciłem wzrok, żeby go zrekalibrować, żeby dać tej krnąbrnej halucynacji szansę na dyskretne zniknięcie, zanim puszczę swoją empirię na pełną moc. W tym momencie dostrzegłem wampira — wampirzycę, przechadzającą się między ludźmi jak archetypowy wilk w owczej skórze. Na ulicy rzadko się widywało wampiry. A ja nigdy dotąd nie widziałem żadnego na żywo.

Dopiero wyszła na ulicę z budynku po drugiej stronie. Była o głowę wyższa od nas, w zapadającej ciemności oczy lśniły jej intensywnie żółto. Gdy ją obserwowałem, zdała sobie sprawę, że coś jest nie tak. Rozejrzała się, zerknęła na niebo — i poszła dalej, całkowicie obojętna zarówno na otaczające ją bydło, jak i na znak na niebie, który je zahipnotyzował. Całkowicie niepomna, że świat został właśnie wywrócony na lewą stronę.

Była 10.35 czasu GMT, 13 lutego 2082.


* * *

Zacisnęły się wokół świata jak pięść, każdy czarny jak wnętrze horyzontu zdarzeń, aż do ostatniej chwili, gdy wszystkie równocześnie spłonęły. Umierając, krzyczały. Zawyło unisono każde radio aż po geostacjonarną, każdy podczerwony teleskop dostał na chwilę śnieżnej ślepoty. Popioły znaczyły niebo jeszcze przez długie tygodnie; chmury mezosferyczne, wysoko ponad prądami strumieniowymi rozpalały się rdzawo przy każdym zachodzie słońca. Widocznie te obiekty zawierały sporo żelaza. Nikt nie miał pojęcia, o co w tym chodzi.

Świat, chyba pierwszy raz w historii, wiedział, zanim mu powiedziano; znałeś nowinę, jeśli tylko spojrzałeś w niebo. Arbitrzy, rutynowo decydujący o tym, co jest medialne, a co nie, pozbawieni swej roli w filtrowaniu rzeczywistości, musieli się zadowolić samym nadaniem etykietki. Uzgodnienie nazwy „Świetliki” zajęło im dziewięćdziesiąt minut. Pół godziny później, w noosferze pojawiły się pierwsze transformaty Fouriera: nikt się specjalnie nie zdziwił, że Świetliki nie zmarnowały swego ostatniego tchnienia na emisję szumu. W tym przedśmiertnym chórze kryła się jakaś prawidłowość, jakaś enigmatyczna informacja niepoddająca się żadnym ziemskim analizom. Eksperci, rygorystyczni empiryści, nie chcieli spekulować: przyznawali tylko, że Świetliki coś powiedziały. Nie wiedzieli co.

Lecz wszyscy inni wiedzieli. Bo jak można wytłumaczyć 65536 sond równomiernie rozsianych według siatki geograficznej, niepozostawiającej bez pokrycia choćby metra powierzchni? Świetliki oczywiście zrobiły nam zdjęcie. Cały świat przyłapany in flagranti na panoramicznej, kombinowanej stop-klatce. Zostaliśmy obmierzeni — a czy był to wstęp do formalnego powitania, czy otwartej inwazji, pozostawało w sferze domysłów.

Ojciec mógł znać kogoś, kto mógłby wiedzieć. Ale dawno zniknął, jak to miał w zwyczaju podczas półkulowych kryzysów. Wiedział, nie wiedział, w każdym razie musiałem, jak wszyscy, szukać własnych odpowiedzi.

Punktów widzenia było aż nadto. Noosfera kipiała scenariuszami, od utopijnych po apokaliptyczne. Świetliki wpuściły do atmosfery śmiercionośne zarazki. Świetliki przyleciały na safari. Macierz Ikara jest przerabiana na śmiercionośną broń przeciwko obcym. Macierz Ikara już została zniszczona. Mieliśmy dziesiątki lat, żeby zareagować — rzeczy pochodzące z innego układu obowiązuje, jak każdego, ograniczenie do prędkości światła. Zostało nam parę dni życia; organiczne okręty wojenne już minęły pas asteroid i za tydzień będą odymiać naszą planetę.

Byłem, jak wszyscy, świadkiem najdzikszych spekulacji i gadających głów. Odwiedzałem wirtualne magle, chłonąłem opinie innych. Na razie nie było to dla mnie nic nowego: całe życie byłem kimś w rodzaju samodzielnego obcego etologa, obserwującego zachowania świata, domyślającego się wzorców i protokołów, uczącego reguł umożliwiających zinfiltrowanie ludzkiego społeczeństwa. Dotąd zawsze się to sprawdzało. Ale obecność prawdziwych obcych jakoś zmieniła dynamikę równania. Same obserwacje przestały wystarczać. Całkiem jakby obecność nowej zewnętrznej grupy zjednoczyła mnie na siłę z ludźmi; dystans między mną a światem nagle zaczął się wydawać wymuszony i nieco absurdalny.

Ale za żadne skarby nie umiałem przejść nad tym do porządku dziennego.

Chelsea zawsze mówiła, że zdalna obecność wyjaławia ludzkość z ludzkiego kontaktu. „Mówią, że to nie do odróżnienia”, przekonywała mnie kiedyś, „że to jakbyś miał rodzinę w zasięgu ręki, stłoczoną przed nosem, tak że możesz ich dotknąć, pomacać i poczuć zapach. Ale to nieprawda. To tylko cienie na ścianie jaskini. No tak, jasne, cienie są w 3-D, kolorowe, ze sprzężeniem dotykowym, interaktywne. To wystarczy, żeby nabrać cywilizowany mózg. Ale gdzieś w bebechach czujesz, że to nie ludzie, nawet jeśli nie wiesz dokładnie dlaczego. Nie wydają się prawdziwi i już. Rozumiesz, o co mi chodzi?”.

Nie rozumiałem. Wtedy nie miałem pojęcia, o czym mówi. Ale teraz znów staliśmy się jaskiniowcami, zbitymi w gromadkę pod jakąś osłoną, podczas gdy niebo rozdzierają błyskawice, a w mroku ryczą i tupią ogromne, bezkształtne potwory, widoczne przez moment w jaskrawym, stroboskopowym błysku. Samotność nie daje już pocieszenia. Ani interakcyjne cienie. Trzeba mieć u boku kogoś prawdziwego, kogoś, kogo można się chwycić, kto nie tylko podziela twój strach, nadzieję i niepewność, ale i twoją przestrzeń powietrzną.

Wyobrażałem sobie obecność towarzyszy nieznikających w chwili odłączenia. Ale Chelsea odeszła, a za nią również Pag. Nieliczni, do których mógłbym zadzwonić — koledzy i dawni klienci, wobec których szczególnie przekonująco udało mi się odegrać więź — nie wydawali się warci wysiłku. Ciało i krew miały swą własną relację z rzeczywistością — były konieczne, ale niewystarczające.

Obserwowałem świat z dystansu i w końcu mnie olśniło: wiem dokładnie, o co chodzi Chelsea z jej luddystyczną gadaniną o ludzkości pozbawionej koloru, o bezbarwnej interakcji w świecie wirtualnym.

Zawsze wiedziałem.

Tylko dla mnie to się nigdy nie różniło od realnego życia.


* * *

Wyobraź sobie, że jesteś maszyną.

No tak, oczywiście. Ale wyobraź sobie, że jesteś innego rodzaju maszyną, wykonaną z metalu i plastiku, zaprojektowaną nie na chybił trafił przez ślepy dobór naturalny, lecz przez ściśle skupionych na konkretnych celach inżynierów i astrofizyków. Wyobraź sobie, że twoim zadaniem nie jest rozmnażanie, ani nawet przetrwanie, lecz zbieranie informacji.

Mnie przychodzi to łatwo. Już trudniej wejść mi w role, które muszę odgrywać codziennie.

Płynę sobie przez otchłań po zimniejszej stronie orbity Neptuna. Przez większość czasu istnieję tylko jako brak — dla obserwatora patrzącego w widzialnym spektrum jestem ruchomym, asymetrycznym kształtem przesłaniającym gwiazdy. Czasem tylko podczas mego powolnego, nieskończonego obrotu połyskuję odrobiną odbitego gwiezdnego blasku. Przyłapawszy mnie na czymś takim, możesz się dowiedzieć nieco o mojej prawdziwej naturze: segmentowy stwór z foliową skórą, najeżony stawami, talerzami i cienkimi czułkami. Tu i ówdzie do przegubu czy złącza przyczepił się obłoczek szronu lub zamrożony wiecheć gazu podłapanego gdzieś wokół Jowisza. Poza tym niosę jeszcze mikroskopijne zwłoki ziemskich bakterii, które beztrosko i zapamiętale mnożyłyby się na skórze stacji kosmicznych, czy łagodnej powierzchni Księżyca, ale skrystalizowały już w połowie mojej obecnej odległości od słońca. A teraz, o włos od absolutnego zera, rozpadłyby się pod muśnięciem fotonu.

Przynajmniej serce mam ciepłe. W klatce piersiowej płonie mi maleńki atomowy ogieniek, znieczulający mnie na zewnętrzny chłód. Nie zgaśnie przez najbliższe tysiąc lat, o ile nie wydarzy się jakaś katastrofa; przez tysiąc lat będę słuchał słabiutkich głosików kontroli naziemnej i robił wszystko, co rozkażą. Na razie kazali mi badać komety. Wszystkie dotąd otrzymane polecenia stanowiły precyzyjne i jednoznaczne rozwinięcie owego nadrzędnego sensu mego istnienia.

I właśnie dlatego najnowsze rozkazy są tak zdumiewające — bo w ogóle nie mają sensu. Inna jest częstotliwość, inna siła sygnału. Nie rozumiem nawet protokołów uzgadniania transmisji. Żądam wyjaśnień.

Odpowiedź przychodzi prawie tysiąc minut później i jest bezprecedensową mieszaniną rozkazów i próśb o informacje. Odpowiadam najlepiej, jak mogę: tak, właśnie z tego kierunku sygnał był najsilniejszy. Nie, to nie jest standardowy azymut kontroli naziemnej. Tak, mogę retransmitować: proszę, oto wszystko jeszcze raz. Tak, mogę przejść w stan uśpienia.

Oczekuję na kolejne instrukcje. Przychodzą osiemset trzydzieści dziewięć minut później i rozkazują mi natychmiast przestać badać komety.

Mam rozpocząć kontrolowane, precesyjne wahania, kolejno o pięć stopni w każdej z trzech osi, z okresem dziewięćdziesięciu czterech sekund. Wykrywszy jakąkolwiek transmisję przypominającą tę, która wzbudziła moje wątpliwości, mam zachować pozycję maksymalnego sygnału i wyliczyć wartości szeregu parametrów. Mam także retransmitować sygnał do kontroli naziemnej.

Robię, co mi każą. Przez dłuższy czas nie słyszę nic, jestem jednak nieskończenie cierpliwy i niezdolny do nudy. W końcu mój układ odbiorczy przelotnie muska znajomy sygnał. Łapię go ponownie, ustalam źródło; doskonale potrafię je opisać: transneptunowa kometa w pasie Kuipera ma około dwustu kilometrów średnicy. Z okresem 4,57 sekundy wodzi wokół ciasną wiązką dwudziestojednocentymetrowych fal. Ten promień w żadnym punkcie nie przecina się ze współrzędnymi kontroli naziemnej.

Reakcja Ziemi na tę informację przychodzi o wiele później niż zwykle. Gdy wreszcie do mnie dociera, poleca mi zmienić kurs. Kontrola zawiadamia mnie, że odtąd mój cel podróży nazywa się Burns-Caulfield. Zważywszy aktualne ograniczenia paliwowe i bezwładnościowe, dotrę do niego nie wcześniej niż za trzydzieści dziewięć lat.

Mam tymczasem nie obserwować niczego innego.


* * *

Współpracowałem wtedy z zespołem w Instytucie Kurzweila, niespójną grupą uczonych ze ścisłej czołówki, przekonanych, że już prawie rozwiązali paradoks kwantowo-glejowy. Ten problem hamował rozwój AI przez dziesięciolecia; eksperci obiecywali, że po jego rozwiązaniu w osiemnaście miesięcy dorobimy się pierwszego cyfrowego transferu, a w dwa lata skutecznej software’owej emulacji ludzkiej świadomości. Oznaczałoby to koniec historii naszej fizyczności, na scenę wkroczyłaby Osobliwość, od niemal pięćdziesięciu lat czekająca niecierpliwie za kulisami.

Dwa miesiące po Ognistym Deszczu Instytut wypowiedział mi kontrakt.

Właściwie zdziwiłem się, że zajęło im to tak długo. Ta zmiana, z dnia na dzień, globalnych priorytetów, te podejmowane na łapu-capu działania rekompensujące straconą inicjatywę były bardzo kosztowne. Nawet nasza nowiutka gospodarka postniedoboru nie była w stanie wytrzymać równie sejsmicznego przesunięcia bez przechylenia się ku bankructwu. Nasze pozaukładowe konstrukcje, przez tyle czasu uważane za bezpieczne z uwagi na odległość, teraz dokładnie z tego samego powodu uznano za zagrożone. Habitaty w punktach Lagrange’a trzeba było dozbroić do obrony przeciwko nieznanemu wrogowi. Statki handlowe Pętli Marsjańskiej zmobilizowano, wyposażono w broń i przeorganizowano: część zapewniała przewagę nad Marsem, reszta poleciała ku Słońcu bronić Macierzy Ikara.

Nie miało znaczenia, że Świetliki nie oddały do tych celów żadnego strzału. Po prostu nie było nas stać na takie ryzyko.

Oczywiście siedzieliśmy w tym wszyscy po uszy i zawzięcie chcieliśmy wszelkimi niezbędnymi środkami uzyskać jakąś hipotetyczną przewagę. Królowie i korporacje wypisywali weksle na odwrotach serwetek i obiecywali rozliczyć się ze wszystkiego, kiedy minie gorączka. Tymczasem perspektywa Utopii za dwa lata zeszła na dalszy plan w cieniu Armagedonu z zeszłego wtorku. Instytut Kurzweila, jak wszyscy, nagle zaczął mieć inne rzeczy na głowie.

Wróciłem więc do swojego mieszkania, otworzyłem banieczkę glenfiddicha i poustawiałem sobie w głowie promieniście wirtualne okna. Powszechne ikony dyskutowały na wszystkie strony, odgrzewając resztki, których data przydatności do spożycia minęła dwa tygodnie temu:


Haniebny upadek światowego systemu bezpieczeństwa.

Nic się nie stało.

Zniszczone satelity komunikacyjne. Tysiące ofiar.

Losowe kolizje. Przypadkowe śmierci.

(Kto je wysłał?)

Powinniśmy zobaczyć, że nadlatują. Dlaczego nie…

Głęboki kosmos. Maleje z kwadratem. Policz sobie.

Były niewidzialne!

(Czego oni chcą?)

Zgwałcili nas!

Jezu. Tylko zrobili nam zdjęcie.

Czemu tak cicho?

Księżyc jest cały i zdrowy, Mars też.

(Gdzie oni są?)

Dlaczego nie nawiązali kontaktu?

Nawet nie tknęli o’neillowskich kolonii.

Technologia oznacza wojowniczość!

(Czy oni wrócą?)

Nic nas nie napadło.

Na razie.

Nikt nas nie najechał.

Jak dotąd.

(Ale gdzie oni są?)

(Czy wrócą?)

(Jest tu kto?)


JIM MOORE,

SZYFROWANA ROZMOWA GŁOSOWA.

ODEBRAĆ?


Komunikat wykwitł mi bezpośrednio przed oczyma, przesłaniając dyskusję. Przeczytałem go dwa razy. Próbowałem przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz dzwonił z terenu, i nie potrafiłem.

Wyciszyłem pozostałe okna.

— Tata?

— Synu — odpowiedział po chwili — wszystko dobrze?

— Jak u wszystkich. Cały czas się zastanawiam: cieszyć się czy srać po gaciach?

Nie odpowiedział od razu.

— Pewnie, dobre pytanie — odparł w końcu.

— Ty pewnie nie dasz mi żadnej rady? Tu na poziomie Ziemi nic nam nie mówią.

Pytanie było retoryczne, wcale nie musiał już milczeć.

— Wiem — dodałem po chwili. — Przepraszam. No bo tutaj mówią, że Macierz Ikara jest uszkodzona i…

— Wiesz, że nie mogę… aaa. — Umilkł na chwilę. — To bzdura. Ikar jest cały i zdrowy.

— Naprawdę?

Wydawało się, że waży słowa.

— Świetliki prawdopodobnie w ogóle go nie zauważyły. Dopóki jest wyłączony, nie ciągnie za sobą ogona cząstek, a poza tym jest schowany w blasku słońca, chyba że ktoś wie gdzie szukać.

Przyszła moja kolej, by zamilknąć. Nagle poczułem, że w tej rozmowie jest coś nie tak.

Kiedy ojciec jechał na służbę, zawsze znikał w ciemności. Nigdy nie dzwonił do rodziny.

Nawet kiedy kończył służbę, nigdy o niej nie mówił. Obojętne, czy Macierz Ikara nadal działa, czy została posiekana i ciśnięta w Słońce jak tysiące kilometrów podartego origami, dopóki nie wyszło oficjalne oświadczenie, nie pisnąłby ani słowa. A przecież — na wszelki wypadek odświeżyłem okno z indeksem — nie wyszło.

I choć ojciec miał zwyczaj niewiele mówić, w ogóle nie miał zwyczaju robić tak częstych i niezdecydowanych przerw, a dziś wahał się przed każdą swoją kwestią.

Najsprytniej jak mogłem pociągnąłem za sznurek.

— Ale przecież wysłali tam statki. — I zacząłem liczyć.

Sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa…

— Na wszelki wypadek. I tak trzeba było polecieć na Ikara. Nie wymienia się całego systemu na wariata, trzeba zajrzeć przynajmniej w parę miejsc i kopnąć w każdą nową oponę.

Prawie trzy sekundy, zanim odpowiedział.

— Jesteś na Księżycu — powiedziałem.

Pauza.

— Ciepło.

— Co ty mi…? Tato, czemu mi to mówisz? Nie naruszasz tajemnicy?

— Ktoś do ciebie zadzwoni — oznajmił.

— Kto? Po co?

— Kompletują zespół. Z takich… ludzi, z jakimi się zadajesz. — Był zbyt racjonalny, żeby podważać osiągnięcia pracujących z nami rekonstruktów i hybryd, ale nigdy nie potrafił ukryć nieufności. — Potrzebują syntetyka — powiedział.

— To świetnie się składa, że akurat masz go w rodzinie.

Fale przeleciały tam i z powrotem.

— Siri, to nie jest nepotyzm. Bardzo chciałem, by wybrali kogoś innego.

— Dzięki za głos zauf…

Przewidział to jednak i zareagował z wyprzedzeniem, zanim moje słowa zdążyły pokonać odległość:

— To nie przytyk do twoich zdolności i wiesz o tym. Jesteś najodpowiedniejszy, a zadanie kluczowe.

— To dlaczego… — zacząłem i urwałem. Przed jakąś teoretyczną nasiadówą w laboratorium na Półkuli Zachodniej nie starałby się mnie ochronić. — Ale o co chodzi, tato?

— O Świetliki. Coś znaleźli.

— Co?

— Sygnał radiowy. Z Kuipera. Namierzyliśmy skąd.

— Oni mówią?

— Nie do nas. — Odchrząknął. — W ogóle trochę fuksem przechwyciliśmy tę transmisję.

— Czyli z kim rozmawiają?

— Nie wiemy.

— Przyjaciele? Wrogowie?

— Synu, nie wiemy. Szyfr wygląda na podobny, ale nawet to nie jest pewne. Znamy pozycję i nic poza tym.

— Więc wysyłacie tam zespół. — Mnie wysyłasz. Nigdy wcześniej nie lataliśmy do pasa Kuipera. Minęły dziesiątki lat, odkąd wysyłaliśmy tam choćby roboty. Potrafiliśmy, oczywiście, ale nie bardzo mieliśmy po co: tyle ciekawszych rzeczy działo się bliżej domu. Era Międzyplanetarna utknęła na poziomie asteroid.

Lecz teraz coś czaiło się w najdalszym zakątku naszego podwórka i wołało w próżnię. Może rozmawiało z jakimś innym układem słonecznym. A może z czymś, co było bliżej, w drodze.

— To nie jest sytuacja, na którą możemy spokojnie przymknąć oczy — powiedział ojciec.

— A próbniki?

— Oczywiście. Ale nie możemy sobie pozwolić na czekanie na ich odpowiedzi. Mamy już szkic planu badawczego, a zaktualizować go można po drodze.

Dał mi parę sekund ekstra na przełknięcie tego. A gdy się nie odzywałem, dodał:

— Musisz zrozumieć. Na razie, o ile mi wiadomo, nasza przewaga to tylko fakt, że Burns-Caulfield nie wie, że się do niego wybieramy. Musimy zdobyć, co się tylko da, dopóki nie minie okazja.

Ale Burns-Caulfield się ukrywa. Burns-Caulfield może nie być zachwycony, że mu się narzucamy.

— A jeśli się nie zgodzę?

Teraz opóźnienie jakby mówiło: „Mars”.

— Znam cię. Zgodzisz się.

— Ale gdyby. Skoro mam najlepsze kwalifikacje, a zadanie jest takie ważne…

Nie musiał odpowiadać. Nie musiałem pytać. Przy takiej stawce kluczowe elementy nie mają luksusu wyboru. Nie miałbym nawet dziecinnej satysfakcji, że wstrzymuję oddech i nie chcę się bawić — wola stawiania oporu jest nie mniej mechaniczna niż potrzeba oddychania. Obie da się zmanipulować odpowiednimi neurochemicznymi kluczami.

— Utrąciłeś mój kontrakt u Kurzweila — uświadomiłem sobie.

— Żeby tylko to.

Przez chwilę obaj milczeliśmy.

— Gdybym mógł wrócić w czasie i cofnąć… to, co sprawiło, że jesteś taki — powiedział ojciec — zrobiłbym to. Bez wahania.

— No tak.

— Muszę iść. Chciałem cię tylko uprzedzić.

— Dobra. Dzięki.

— Synu, kocham cię.

Gdzie jesteś? Wrócisz?

— Dzięki — powtórzyłem. — Dobrze wiedzieć.


* * *

Oto, czego ojciec nie mógł cofnąć. Oto, kim jestem.

Jestem pomostem między ścisłą czołówką a głównym nurtem. Stoję między Czarnoksiężnikiem z Oz a facetem za kurtyną.

Jestem kurtyną.

Nie należę do całkiem nowego gatunku. Moje korzenie sięgają początków cywilizacji, ale tamci prekursorzy służyli zupełnie innym, niższym celom. Oliwili tryby stabilności społecznej, lukrowali nieprzyjemne prawdy, hodowali wyimaginowane kozły ofiarne do politycznych celów. Na swój sposób byli niezbędni. Nawet najlepiej uzbrojone państwo policyjne nie jest w stanie przez cały czas oddziaływać przymusem na wszystkich obywateli. Kontrola memetyczna jest o wiele subtelniejsza; trochę podbarwić na różowo postrzeganą rzeczywistość, rozsiać zaraźliwy lęk przed groźnymi alternatywami. Zawsze komuś powierzano odwracanie topologii informacyjnych, ale rzadko chodziło to, żeby zwiększać ich czytelność.

W nowym milenium wszystko to się zmieniło. Przeszliśmy samych siebie, badamy teraz tereny poza granicami ludzkiego rozumienia. Czasem ich kontury, nawet zrzutowane w konwencjonalną przestrzeń, są po prostu zbyt skomplikowane, by ogarnął je ludzki umysł; a czasem osie współrzędnych biegną w wymiary niepojmowalne dla umysłów stworzonych, by się pieprzyć i walczyć na jakiejś prehistorycznej sawannie. Nawet najbardziej altruistyczne i zrównoważone filozofie zawodzą wobec brutalnego imperatywu rodem z rdzenia kręgowego: własnej korzyści. Eleganckie, subtelne równania przewidują zachowanie kwantowego świata, ale żadne go nie wyjaśnia. Po czterech tysiącach lat nie umiemy nawet udowodnić, że poza umysłem kogoś śniącego w pierwszej osobie w ogóle istnieje rzeczywistość. Bardzo potrzebujemy umysłów większych od naszych własnych.

Ale ich budowanie nieszczególnie nam wychodzi. Mózgi krzyżowane na siłę z elektronami równie widowiskowo działają, jak zawodzą. Powstają hybrydy bystre jak sawanci i równie autystyczne. Wszczepiamy ludziom protezy, każemy ich korze motorycznej żonglować mięchem i maszynerią, potem kręcimy głowami, gdy drżą im palce i plącze się język. Komputery hodują własne potomstwo, które staje się tak mądre i niezrozumiałe, że jego komunikaty mają znamiona demencji: nie na temat i bez znaczenia dla pozostających w tyle ledwo co inteligentnych istot.

A kiedy wytwory, które cię przerosły, znajdują dla ciebie odpowiedzi, o które prosiłeś, nie rozumiesz ich analiz i nie możesz sprawdzić wyników. Przyjmujesz je na wiarę…

…albo bierzesz teorię informacji, żeby je dla ciebie spłaszczyła, wcisnęła hipersześcian w dwa wymiary, a butelkę Kleina w trzy, upraszczasz rzeczywistość i modlisz się do bogów, aby twoje szczytne wykręcanie prawdy nie naruszyło żadnego z podpierających ją dźwigarów. Zatrudniasz kogoś takiego jak ja — mieszane potomstwo profilerów, asystentów naukowych i teoretyków informacji.

Oficjalnie nazywa się mnie „syntetykiem”. Na ulicy — „żargonautą” albo „makówą”. Uczeni, których mozolnie wypracowane prawdy są właśnie skundlane i poddawane lobotomii na zlecenie wpływowych nieuków zainteresowanych tylko udziałem w rynku, nazwą mnie „wtyką” albo „przyzwoitką”.

Natomiast Isaac Szpindel mówi o mnie „komisarz” i choć to przyjacielski docinek, ma także drugie dno.

Nigdy nie udało mi się przekonać samego siebie, że dobrze wybrałem. Rutynowe uzasadnienia mogę wyliczać choćby przez sen, gadać bez końca o rotacyjnej topologii informacji, o nieistotności pojmowania semantycznego. Ale wysypawszy wszystkie te słowa, dalej nie jestem pewien i nie wiem, czy ktokolwiek jest. Może to jakieś wielkie, wszechogarniające oszustwo, ogólnoświatowa zmowa kanciarzy i frajerów? Nie przyznajemy się, że nasze twory nas przerastają; może i mówią językami, ale nasi kapłani umieją je czytać. Bogowie zostawiają nam algorytmy wykute w skalnych szczytach, ale tablice znosi na dół i pokazuje masom ktoś taki jak ja, zupełnie niegroźny.

Może Osobliwość przyszła już wiele lat temu, tylko my się nie przyznajemy, że zostaliśmy z tyłu.

Загрузка...