Jeśli tylko umiem Słowami budzić uczucia.
Nocna wachta. Nikt nawet nie drgnie.
Przynajmniej na Tezeuszu. Banda schowała się w namiocie. Wędrowny zabójca czaił się gdzieś pod powierzchnią, nieważki i milczący. Bates siedziała na mostku — w zasadzie prawie tam mieszkała, czujna i sumienna, pomiędzy polami widzenia kamer i taktycznymi nakładkami. Gdziekolwiek spojrzała, widziała jakiś aspekt enigmy przed dziobem po prawej. Robiła, co mogła, co mogło się przydać.
Bęben obracał się cicho, światła przyćmione przez wzgląd na cykl dobowy, którego nie było w stanie wyplenić z genów sto lat poprawek i modernizacji. Siedziałem sam w kambuzie, obserwując system, którego granice coraz bardziej się zamazywały, próbując złożyć najnowszą — jak to nazywał Szpindel? — pocztówkę do potomności. Cunningham pracował do góry nogami po drugiej stronie świata.
Tylko że wcale nie pracował. Przez co najmniej cztery minuty nawet się nie poruszył. Pomyślałem, że odmawia kadysz za Szpindla — ConSensus powiedział, że będzie to robić dwa razy dziennie przez cały rok, jeśli dożyjemy — ale teraz, pochylając się, żeby dojrzeć spiralne zwoje rdzenia statku, czytałem jego płaszczyzny tak łatwo, jakbym siedział obok. Nie był znudzony, rozkojarzony ani choćby zamyślony.
Był skamieniały.
Wstałem i przeszedłem przez bęben. Sufit zmienił się w ścianę, ściana w podłogę. Znalazłem się dość blisko, żeby usłyszeć nieustający szept, powtarzane w kółko dwie niewyraźne sylaby; potem, jeszcze bliżej, usłyszałem, co mówi:
— …kurwa kurwa kurwa kurwa…
…i nadal się nie poruszał, choć nie kryłem się w żaden sposób.
Wreszcie, gdy stanąłem mu prawie nad ramieniem, zamilkł.
— Jesteś ślepy — powiedział, nie odwracając się. — Wiesz o tym?
— Nie.
— Ty. Ja. Wszyscy. — Splótł palce i zacisnął je jak do modlitwy, tak mocno, że pobielały kostki.
Dopiero wtedy zauważyłem — nie miał papierosa.
— Widzenie i tak jest w większości oszustwem — ciągnął. — Tak naprawdę nie widzimy nic, w wysokiej rozdzielczości jest tylko parę stopni tam, gdzie się skupia oko. Reszta pola to mgła — tylko światło i ruch. Ruch powoduje zogniskowanie. A nasze oczy cały czas latają, wiesz, Keeton? To się nazywa „ruchy sakadyczne”. Obraz się rozmazuje, bo ruch jest za szybki, żeby mózg nadążył z integrowaniem klatek, więc między przystankami oko po prostu się wyłącza. Rejestruje tylko te izolowane stop-klatki, ale mózg wycina puste kadry i montuje materiał, dając mózgowi… złudzenie ciągłości.
Odwrócił się twarzą do mnie.
— I wiesz, co jest naprawdę niesamowite? Jeśli coś porusza się tylko podczas tych przerw, mózg po prostu to ignoruje. To coś jest niewidzialne.
Zerknąłem na jego pulpit. Po jednej stronie świecił się standardowy podzielony na pół ekran — podgląd w czasie rzeczywistym na obie klatki z wężydłami — poczesne miejsce zajmowała jednak Histologia, w dziesięciotysięcznym powiększeniu. W głównym oknie połyskiwała paradoksalna architektura nerwowa Stroszka i Kłębka, wypatroszona, popodpisywana i przesłonięta tuzinem przezroczystych schematów ideowych. Pełna napisów gęstwa obcych pni i gałęzi przypominała nieco samego Rorschacha.
Nic z niej nie rozumiałem.
— Słuchasz mnie, Keeton? Wiesz, o czym mówię?
— Rozgryzłeś, dlaczego nie mogłem… mówisz, że te stwory jakoś poznają, kiedy nasze oczy są wyłączone i…
Nie dokończyłem. Po prostu wydało mi się niemożliwe.
Cunningham pokręcił głową. Z jego ust dobył się dźwięk niepokojąco przypominający chichot.
— Mówię, że te stwory z drugiego końca pokoju widzą, jak odpalają ci nerwy, potrafią wypracować z tego strategię kamuflażową, rozsyłać zgodne z tą strategią motoryczne rozkazy, a potem inne, zatrzymujące ruch, zanim twoje oczy ponownie się włączą. I to wszystko w czasie, w którym impuls nerwowy u ssaka ledwo przelazłby połowę drogi z barku do łokcia. Szybkie są, Keeton. O wiele szybsze, niż domyślaliśmy się po tej przyspieszonej, potajemnej komunikacji. To są, kurna, nadprzewodniki.
Musiałem świadomie powstrzymać się od zmarszczenia brwi.
— To w ogóle możliwe?
— Każdy impuls nerwowy generuje pole magnetyczne. A ono jest wykrywalne.
— Ale pola EM Rorschacha są… no wiesz, odczytanie odpalenia jednego nerwu optycznego wśród tylu zakłóceń?
— To nie są „zakłócenia”. Te pola to część tych istot, rozumiesz? Pewnie na tym to właśnie polega.
— Czyli tutaj tego nie umiały.
— Nie uważasz. Żaden by się ot tak nie złapał w waszą pułapkę, gdyby nie chciał dać się złapać. To nie okazy, to szpiedzy.
Stroszek i Kłębek unosiły się na przepołowionym ekranie, kołysząc ramionami jak falujące kręgosłupy. Po skórze powoli wędrowały zagadkowe wzory.
— Może to po prostu… instynkt — podsunąłem. — Flądry świetnie wtapiają się w tło, ale o tym nie myślą.
— A skąd by się wziął taki instynkt, co, Keeton? Z czego wyewoluował? Ruchy sakadyczne to przypadkowa niedoróbka w sposobie widzenia ssaków. Gdzie wężydła miały z tym kontakt? — Cunningham pokręcił głową. — Ten stwór, którego usmażył robot Amandy, wymyślił taką strategię w locie. On improwizował.
Taka improwizacja ledwo mieściła się w pojęciu „inteligencja”. Jednak twarz Cunninghama mówiła o czymś jeszcze, w tym, co już mi powiedział, kryła się jakaś jeszcze większa zgryzota.
— Co tam? — zapytałem.
— Głupio zrobił — powiedział. — Jak na ich umiejętności, to po prostu głupio zagrał.
— To znaczy?
— Przecież to się nie sprawdziło, nie? Nie był w stanie utrzymać złudzenia wobec większej liczby obserwatorów.
Bo ludzkie oczy nie poruszają się synchronicznie, uświadomiłem sobie. Zbyt wielu obserwatorów odarło go z kamuflażu.
— …mógł zrobić tyle innych rzeczy — mówił Cunningham. — Wywołać zespół Antona, albo… albo agnozję: wtedy moglibyśmy się potknąć o całe stado wężydeł, a nasza świadomość nic by nie zauważyła. Rany, agnozje przytrafiają się przypadkiem. Skoro zmysły i refleks pozwalają chować się pomiędzy sakadami, czemu poprzestać na tym? Czemu nie zrobić czegoś, co naprawdę zadziała?
— A jak myślisz? — zapytałem, starając się nie sugerować odpowiedzi.
— Myślę, że ten pierwszy… wiesz, że był młodociany, prawda? Może po prostu niedoświadczony. A może głupi i podjął złą decyzję. Według mnie mamy do czynienia z gatunkiem, który tak nas przerasta, że nawet ich niedorozwinięte dzieci potrafią nam w locie grzebać w mózgu, po prostu brak mi słów, żeby ci powiedzieć, jak bardzo się, kurwa, powinieneś bać.
Widziałem to w jego topologii. Słyszałem w głosie. Pozbawiona czucia twarz była spokojna jak u trupa.
— Powinniśmy je teraz zabić — powiedział.
— Ale jeśli są szpiegami, to za wiele się nie dowiedziały. Cały czas siedziały w klatkach, oprócz… — Lotu na górę. Przez cały lot znajdowały się tuż obok nas…
— One żyją i oddychają elektromagnetyką. Nawet upośledzone, odizolowane… kto wie, ile mogły się dowiedzieć o naszej technologii, choćby przez ścianę?
— Musisz powiedzieć Sarastiemu — stwierdziłem.
— Ech, Sarasti wie. Myślisz, że dlaczego nie chce ich wypuścić?
— Nigdy nic nie mówił o…
— Byłby kretynem, gdyby nas w to wtajemniczył. Przecież cały czas was tam wysyłał, nie? Co, przyszło ci do głowy, że powiedziałby wam, co wie, a potem wpuścił do labiryntu pełnego czytających w myślach minotaurów? Wie i przemyślał to sobie tysiąc razy tam i z powrotem. — Oczy Cunninghama płonęły, osadzone w twarzy bez wyrazu. Uniósł wzrok i nie podniósł głosu choćby o decybel. — Nieprawdaż, Jukka?
Sprawdziłem w ConSensusie aktywne kanały.
— On pewnie nie słucha.
Usta Cunninghama ułożyły się w coś, co byłoby pełnym politowania uśmiechem, gdyby reszta twarzy była w stanie się przyłączyć.
— On nie musi słuchać, Keeton. Nie musi nas szpiegować. On po prostu wie.
Wentylatory, oddech. Niemal podprogowy szmer poruszających się łożysk. Potem w bębnie rozbrzmiewa odcieleśniony głos Sarastiego:
— Wszyscy do mesy. Robert ma wam coś do powiedzenia.
Cunningham siedział po mojej prawej, stół konferencyjny podświetlał od dołu plastikową twarz. Wpatrywał się w ten blask, delikatnie się kołysząc. Usta powtarzały zapętlone sylaby jakiegoś niesłyszalnego zaklęcia. Banda siedziała naprzeciwko. Bates, po lewej stronie, jednocześnie śledziła spotkanie i najnowsze materiały wywiadowcze z linii frontu.
Sarasti był z nami tylko duchem. Miejsce u szczytu stołu pozostało puste.
— Powiedz im — polecił.
— Musimy stąd wyp…
— Od początku.
Cunningham przełknął ślinę i zaczął jeszcze raz.
— Te postrzępione nerwy motoryczne, których nie mogłem rozgryźć, te bezsensowne skrośne połączenia to bramki logiczne. Wężydła współdzielą czas przetwarzania. Sploty sensoryczne i motoryczne podczas przestojów pracują jako neurony kojarzeniowe, tak że każda część systemu, kiedy nie jest zajęta, może być wykorzystywana kognicyjnie. Na Ziemi nigdy nie wyewoluowało nic podobnego. Oznacza to, że potrafią bardzo sprawnie przetwarzać informacje, nie dysponując wielką ilością wyspecjalizowanej masy asocjacyjnej, nawet jak na jednego osobnika.
— Czyli ich nerwy obwodowe potrafią myśleć? — Bates zmarszczyła brwi. — A umieją pamiętać?
— Na pewno. A przynajmniej nie widzę powodu, żeby nie. — Cunningham wyciągnął z kieszeni papierosa.
— Więc kiedy rozszarpały tamto wężydło…
— To nie była wojna domowa, ale zrzut danych. Zapewne przekazywanie informacji o nas.
— Dość radykalny sposób prowadzenia konwersacji — zauważyła Bates.
— To nie jest standardowa metoda. Myślę, że każde wężydło działa jak węzeł w rozproszonej sieci, przynajmniej kiedy znajdują się w Rorschachu. Ale te pola muszą być skonfigurowane co do angstrema, więc my, wchodząc tam z naszą techniką, ekranowaniem, wypalając im dziury w przewodach — rozpieprzyliśmy całą sieć. Została wymiana danych na fizycznych nośnikach.
Nie zapalił papierosa. Obracał filtr między kciukiem i palcem wskazującym. Między wargami błyskał język, jak robak za maską.
Sarasti, ukryty w namiocie, przerwał milczenie.
— Wężydła wykorzystują pole EM Rorschacha także do procesów metabolicznych. W niektórych cyklach do transferu protonów jest wykorzystywany efekt tunelowy na ciężkich jądrach. Silne tło radiacyjne być może działa jako katalizator.
— Tunelowy? — zapytała Susan. — Czyli kwantowy?
Cunningham skinął głową.
— Co też tłumaczy wasze problemy z ekranowaniem. Przynajmniej częściowo.
— Ale czy to w ogóle możliwe? No wiecie, myślałam, że takie zjawiska występują dopiero w kriogenicznych…
— Odpuść sobie — wypalił Cunningham. — Później, jeśli przeżyjemy, będziemy deliberować nad biochemią.
— A teraz nad czym, Robercie? — Sarasti gładko wszedł mu w słowo.
— Na dobry początek: najgłupsza z tych istot potrafi zajrzeć nam do głowy i zobaczyć, jakie fragmenty kory wzrokowej się zapalają. To niewiele się różni od czytania w myślach.
— Jeśli tylko nie będziemy się pakować do Rorschacha…
— Już przepadło. Byliście tam na dole. Kilka razy. Kto wie, co tam robiliście, bez powodu, tylko dlatego że Rorschach wam kazał?
— Zaraz, zaraz — zaprotestowała Bates. — Nie byliśmy żadnymi marionetkami. Mieliśmy halucynacje, ślepliśmy… nawet świrowaliśmy, ale nic nas nie opętało.
Cunningham spojrzał na nią i parsknął.
— Myślisz, że dałabyś radę walczyć z tymi sznurkami? Myślisz, że w ogóle byś je poczuła? Teraz przyłożyłbym ci do głowy magnes, przezczaszkowo, a ty byś wyprostowała środkowy palec, poruszyła palcami stóp, albo kopnęła Siriego w jaja, a potem przysięgała na rodzoną matkę, że zrobiłaś to, ponieważ sama chciałaś. Tańczyłabyś jak kukiełka i przez cały czas zaklinała się, że robisz to z własnej woli, a to tylko ja, tylko parę magnesów, hełm do rezonansu i drobny zespolik obsesyjno-kompulsywny. — Machnął dłonią ku nieskończonej, nieznanej pustce za grodzią. Przed nim polatywały strzępki zmaltretowanego papierosa. — Chcecie zgadywać, co jeszcze umieją? Z tego, co ja wiem, może już daliśmy im dane techniczne Tezeusza, ostrzegliśmy przed macierzą Ikara, a potem z własnej, nieprzymuszonej woli postanowiliśmy o wszystkim zapomnieć.
— Potrafimy sami wywoływać takie zjawiska — stwierdził chłodno Sarasti. — Sam mówiłeś. Wylewy. Nowotwory. Wypadki losowe.
— Losowe? Ludzie, to były eksperymenty! Wiwisekcja! Wpuścili was do środka, żeby rozebrać na części i zobaczyć, jak działacie, a wy nawet się nie domyślaliście.
— No i co z tego? — warknął niewidzialny wampir. Do jego głosu zakradły się zimne, głodne tony. Ludzkie topologie wokół stołu skurczyły się spłoszone. — Pośrodku pola widzenia macie ślepy punkt — stwierdził Sarasti. — Nie widzicie go. Nie dostrzegacie ruchów sakadycznych w charakterystyce czasowej wzroku. To tylko dwie sztuczki, o których wiecie. A jest wiele innych.
Cunningham kiwał głową.
— Właśnie o to mi chodzi. Rorschach mógłby…
— Nie mówię o przypadkach klinicznych. Mózg to maszyna do przetrwania, nie wykrywacz prawdy. Jeśli do przetrwania trzeba się samooszukiwać, mózg kłamie. Przestaje zauważać… nieistotne rzeczy. Prawda się nie liczy. Tylko przeżycie. I teraz już w ogóle nie doświadczacie świata takim, jaki jest. Żyjecie w symulacji zbudowanej z założeń. Uproszczeń. Kłamstw. Cały gatunek standardowo cierpi na agnozję. Rorschach nie robi wam nic, czego byście sobie sami nie robili.
Nikt się nie odezwał. Dopiero po paru sekundach milczenia zrozumiałem, co się stało.
Jukka Sarasti właśnie sprzedał nam motywującą gadkę.
Mógł przerwać tyradę Cunninghama — pewnie dałby sobie radę nawet z otwartym buntem — po prostu wpływając między nas i odsłaniając zęby. Albo i samym spojrzeniem. Ale nie starał się zmusić nas do posłuszeństwa strachem — byliśmy już wystarczająco nerwowi. Nie próbował nas też uświadamiać — walczyć ze strachem faktami: rozsądny człowiek, poznawszy nowe fakty dotyczące Rorschacha, przeraziłby się jeszcze bardziej. Sarasti chciał tylko, żebyśmy nadal funkcjonowali, zagubieni w kosmosie na skraju zasięgu naszego życia, w obliczu monstrualnej zagadki, która w każdej chwili i z dowolnego powodu może nas zniszczyć. Starał się nas uspokoić: dobre mięsko, grzeczne mięsko. Chciał, żebyśmy się nie posypali. Już, już dobrze.
Sarasti stosował psychologię.
Rozejrzałem się wokół stołu. Bates, Cunningham i Banda siedzieli nieruchomi i bladzi.
Sarasti syknął.
— Musimy stąd spierdzielać — powiedział Cunningham. — Te rzeczy przerastają nas dziesięć razy.
— Ale agresji wykazaliśmy więcej niż one — powiedziała James, choć bez przekonania.
— Rorschach bawi się tymi skałami jak szklanymi kulkami. A my siedzimy pośrodku tarczy strzelniczej. Gdy tylko przyjdzie mu ochota…
— On ciągle rośnie. Nie jest ukończony.
— I to ma mnie uspokoić?
— Ja tylko mówię, że nie wiadomo — wyjaśniła James. — Może mamy jeszcze całe lata. Albo stulecia.
— Mamy piętnaście dni — obwieścił Sarasti.
— Cholera — rzucił ktoś. Pewnie Cunningham. Może Sascha.
Z jakiegoś powodu wszyscy spojrzeli na mnie.
Piętnaście dni. Kto wie, z czego wyszła mu taka liczba. Nikt nie zapytał na głos. Może Sarasti, w kolejnym przypływie miernego talentu psychologicznego, wyssał ją z palca. A może oszacował ją, zanim jeszcze weszliśmy na orbitę, i weryfikował nią możliwość — dopiero teraz zdezaktualizowaną — ewentualnego wysłania nas z powrotem do labiryntu? Przez pół misji byłem na wpół ślepy — nic nie wiedziałem.
No, ale, tak czy inaczej, właśnie odbyła się uroczysta akademia na zakończenie roku.
Trumny przylegały do rufowej grodzi krypty — czy raczej tego, co bywało podłogą w owych rzadkich momentach, gdy pojęcia „góry” i „dołu” cokolwiek znaczyły. Podczas lotu nie mieliśmy świadomości upływu czasu — metabolizm zombiaków jest tak wolny, że nie obsługuje snów — ale ciało i tak wiedziało, że potrzebuje odmiany. Po przylocie żadne z nas nie zechciało spać w kapsułach. Robiliśmy to tylko w szponach śmierci.
Lecz Banda po śmierci Szpindla zaczęła tu przychodzić.
Jego ciało spoczywało w kapsule obok mojej. Wpłynąłem do pomieszczenia i bez namysłu obróciłem się w lewo. Pięć trumien: cztery otwarte i puste, jedna zapieczętowana. Lustrzana gródź naprzeciwko podwajała ich liczbę i głębokość pomieszczenia.
Ale Bandy tu nie było.
Odwróciłem się w prawo. Ciało Susan James unosiło się plecami do własnego odbicia i wpatrywało w odwrotny krajobraz: trzy sarkofagi zapieczętowane, jeden otwarty. Hebanowa plakietka wbudowana w schowane wieko była ciemna; pozostałe lśniły identycznym, rzadkim układem zielonych i niebieskich gwiazdek. Nie zmieniał się — żadnych przesuwających się EKG, świetlnych gór i dolin opisujących kardiogramy czy encefalogramy. Moglibyśmy siedzieć tu godzinami, dniami i żadna z tych diod nawet by nie mignęła. W zwrocie „żywy trup” akcent pada na drugie słowo.
Gdy wszedłem, topologia Bandy mówiła „Michelle”, ale odezwała się Susan, nie odwracając się.
— Nigdy jej nie widziałam.
Powiodłem za jej spojrzeniem, ku plakietce na jednej z zamkniętych trumien: Takamatsu. Druga lingwistka, też osobowość wieloraka.
— Wszystkich innych znam — ciągnęła Susan. — Szkoliłam się razem z nimi. Ale własnej zastępczyni nigdy nie poznałam.
Niechętnie na to patrzyli. Zresztą, po co?
— Jeśli chcesz… — zacząłem.
Pokręciła głową.
— Ale dzięki.
— Albo ktoś inny… bo tylko wyobrażam sobie, co Michelle…
Susan uśmiechnęła się, lecz w tym uśmiechu był chłód.
— Siri, Michelle naprawdę nie ma ochoty teraz z tobą rozmawiać.
— A. — Zawahałem się, żeby dać innym szansę na odezwanie się. Kiedy nikt nic nie powiedział, odepchnąłem się ku włazowi. — Ale jeśli któreś z was zmieni…
— Nie. Żadne z nas. Nigdy.
Procesor.
— Ty kłamiesz — ciągnął. — Widzę to. Wszyscy widzą.
Zamrugałem.
— Kłamię? Nie, ja…
— Ty nie rozmawiasz. Ty słuchasz. Nikt cię nie obchodzi. Chcesz tylko wiedzieć to, co my. Żeby pisać raporty.
— Procesor, to niezupełnie tak. Obchodzicie mnie. Wiem, że Michelle na pewno…
— Gówno tam wiesz. Idź sobie.
— Przepraszam, że was zdenerwowałem. — Obróciłem się i przycisnąłem dłonie do lustra.
— Nie możesz zrozumieć Michelle — warknął, kiedy się odpychałem. — Nigdy nikogo nie straciłeś. Nigdy nikogo nie miałeś.
— Daj jej spokój.
Mylił się w obu kwestiach. Zresztą, Szpindel przynajmniej zginął, wiedząc, że dla Michelle jest ważny.
Chelsea zmarła, myśląc, że gówno mnie obchodzi.
Minęły dwa lata, albo i więcej — choć od czasu do czasu się łączyliśmy, na żywca nie spotykaliśmy się od dnia rozstania. Naskoczyła na mnie od razu po powrocie z Oorta, wysłała na wszczepkę pilną wiadomość głosową: „Cygnus, zadzwoń NATYCHMIAST. To ważne”.
Po raz pierwszy, odkąd ją znam, wyłączyła wizję.
Wiedziałem, że to ważne. Wiedziałem, że źle się dzieje, nawet bez zdjęcia. Wiedziałem, ponieważ nie było zdjęcia, a po harmonicznych w głosie poznałem, że jest gorzej niż źle — wręcz śmiertelnie.
Potem się dowiedziałem, że została przypadkowo trafiona. Realiści rozsiali wokół bostońskich katakumb odmianę fibrodysplazji; łatwą przeróbkę, jednopunktowego retrowirusa — wywoływana przezeń choroba była jednocześnie aktem terroryzmu oraz ironicznym komentarzem na temat martwego paraliżu mieszkańców Nieba. Na chromosomie 4 modyfikowała gen kontrolujący kostnienie, w trzech genach na siedemnastce kodowała metaboliczne obejście.
Chelsea zaczął wyrastać nowy szkielet. Po piętnastu godzinach od zakażenia wapniały stawy, po dwudziestu ścięgna i więzadła. Wtedy już głodzili ją na poziomie komórkowym, próbując spowolnić wirusa przez pozbawienie go metabolitów, ale to była tylko gra na czas, i to niedługi. Po dwudziestu trzech godzinach mięśnie prążkowane zamieniały się w kamień.
Nie dowiedziałem się o tym od razu, bo nie oddzwoniłem. Nie chciałem znać szczegółów. Po głosie poznałem, że umiera. Na pewno chciała się pożegnać.
Nie chciałem z nią rozmawiać, dopóki nie wiedziałem, jak to się robi.
Godzinami przeczesywałem noosferę w poszukiwaniu wzorów. Sposobów umierania mamy aż nadto; znalazłem miliony zapisów ze stosowną etykietą. Neurofarmakologię paliatywną. Rozbudowane i opisowe sceny śmierci w literaturze popularnej. Przejrzałem to wszystko, pomagając sobie kilkunastoma filtrami oddzielającymi na wejściu światło od ciepła.
Gdy zadzwoniła drugi raz, informacja już się rozeszła: ostra epidemia Golema przeszyła serce Bostonu jak rozżarzona igła. Obowiązuje kordon sanitarny. Niebo bezpieczne. Spodziewana umiarkowana liczba ofiar. Nie ujawniamy nazwisk ofiar do czasu powiadomienia krewnych.
Wciąż nie znałem zasad, reguł: miałem tylko przykłady. Ostatnie wole, testamenty; negocjacje między samobójcami i ich wybawicielami; dzienniki ocalone ze zmiażdżonych okrętów podwodnych i miejsc księżycowych katastrof. Nagrane wspomnienia i wyznania na łożu śmierci słabnące aż do płaskiego wykresu. Zapisy z czarnych skrzynek skazanych na śmierć statków kosmicznych i urywających się wind orbitalnych, kończące się ogniem i szumem. Wszystko ważne, ale nieprzydatne — bo w żadnym wypadku nie była to ona.
Zadzwoniła raz jeszcze, znów bez obrazu. Tego połączenia też nie odebrałem.
Ale za ostatnim razem nie oszczędziła mi widoku.
Starali się, żeby było jej jak najwygodniej. Żelowe poduszki dopasowywały się do wszystkich wykręconych kończyn i wystających kostnych ostróg. Nie pozwalali odczuwać bólu.
Jej szyja, kamieniejąc, skręciła się w bok i w dół, tak że Chelsea musiała się gapić na wygięty szpon, niegdyś będący prawą dłonią. Knykcie miała wielkości orzechów włoskich. Płyty i pasma ektopicznej kości rozdymały skórę na rękach i barkach, żebra skrywała włóknista mata zwapniałego ciała.
Najgorszym wrogiem był ruch. Golem karał nawet za najlżejsze drgnienie, wywołując wzrost świeżej kości wzdłuż każdego potajemnie usiłującego się poruszyć stawu. Każdy zawias i przegub miał swój nieodnawialny, wyryty w kamieniu zapas elastyczności, każdy ruch zdejmował odrobinę z salda. Ciało sztywniało stopniowo. Chelsea, zanim pozwoliła mi na siebie spojrzeć, niemal wyczerpała wszystkie stopnie swobody.
— Cyg — wybełkotała. — Wiem, że tu jesteś.
Żuchwa utknęła w pozycji półotwartej; język musiał sztywnieć z każdym słowem. Nie patrzyła w kamerę. Nie mogła spojrzeć w kamerę.
— Chyba wem lachego nie odberach. Poftaram… poftaram się nie brać tego do siebie.
Wokół mnie ustawiło się rzędami dziesięć tysięcy przedśmiertnych pożegnań, kolejny milion miałem w zasięgu ręki. I co zrobić, wybrać któreś na chybił trafił? Posklejać? Wszystkie te słowa były przeznaczone dla kogoś innego. Przeszczepienie ich Chelsea zredukowałoby je do frazesów, wytartych banałów. Obraźliwych.
— Wiesz sso, nie mam pretensji. Wiem, sze to nie… nie ffoja wina. Gdybyś móg, to byś odebrał.
Co mam powiedzieć? Co się mówi komuś, kto w przyspieszonym tempie umiera na twoich oczach?
— Ale i tak próbuję. Nie mogę się powszszymać…
Przesłanki tego pożegnania są autentyczne, choć w celu zwiększenia dramatyzmu dodano szczegóły dotyczące kilku innych zgonów.
— Proszę, Cyg, po prostu, porofmawiaj…
Pragnąłem tego jak niczego innego.
— Siri, ja… tylko…
Przez cały ten czas rozpaczliwie próbowałem wymyślić jak.
— Nieważne — powiedziała i się rozłączyła.
Szepnąłem coś w martwą linię. Nawet nie pamiętam co.
Naprawdę chciałem z nią porozmawiać.
Tylko nie znalazłem żadnego pasującego algorytmu.