Dopiero zagubieni zaczynamy rozumieć samych siebie.
Wstyd oczyścił mnie i wyjałowił. Nie dbałem o to, kto mnie widzi. Nie obchodziło mnie, w jakim stanie. Przez całe dni unosiłem się w namiocie, zwinięty w kłębek, wdychając własny smród, podczas gdy reszta przygotowywała wszystko, co rozkazał im mój prześladowca. Tylko Amanda Bates zaprotestowała przeciwko temu, co zrobił mi Sarasti. Reszta potulnie spuściła wzrok i w milczeniu robiła, co im kazał — nie umiałem poznać, czy ze strachu, czy z obojętności.
Przestało mnie obchodzić cokolwiek.
Któregoś dnia pancerz na mojej ręce rozpękł się jak skorupa małża. Podkręciłem na chwilę lumeny, żeby ocenić jego dzieło; naprawiona dłoń swędziała i połyskiwała w półmroku, z dłuższą, głębszą linią losu biegnącą od przegubu do nasady palców. Wróciłem w ciemność i ślepą, nieprzekonującą iluzję bezpieczeństwa.
Sarasti chciał, żebym uwierzył. Przyszło mu skądś do głowy, że osiągnie to, maltretując mnie i upokarzając — że popękany, opróżniony, stanę się pustym naczyniem, które wypełni, czym zechce. Przecież to klasyczna technika prania mózgu — rozbić ofiarę, a potem posklejać kawałki według własnej specyfikacji? Może spodziewał się pojawienia syndromu sztokholmskiego. Albo miał jeszcze inny plan, którego nie zrozumie pospolite mięso.
Albo po prostu zwariował.
Złamał mnie. Przedstawił swoje argumenty. Poszedłem za jego tropem z okruszków przez ConSensus i Tezeusza. A teraz, zaledwie dziewięć dni po osiągnięciu przez Rorschacha dojrzałości, jednego byłem pewien: Sarasti się myli. Musi się mylić. Nie wiedziałem skąd to wiem. Myli się.
To absurdalne: tylko to mnie teraz zaprzątało.
W kręgosłupie nie było nikogo. Widziałem tylko Cunninghama w BioMedzie, dumającego nad cyfrowymi przekrojami, udającego, że zabija czas. Przepłynąłem nad nim, odbudowaną ręką łapiąc za szczyt najbliższej drabinki; w rytm obrotu Bębna pociągnęła mnie wolniutko po okręgu. Nawet stąd widziałem napięcie w ułożeniu jego ramion; system, który utkwił w zawieszeniu, przeżerający długie godziny, podczas gdy przeznaczenie idzie do przodu krok w krok z czasem.
Uniósł wzrok.
— O. To żyje.
Powstrzymałem chęć ucieczki. Rany, to tylko rozmowa. Dwóch ludzi rozmawia ze sobą. Ludzie robią to cały czas, bez twoich narzędzi. Dasz radę. Dasz radę. Spróbuj.
Zmusiłem więc stopy do zejścia po schodach, czując rosnące w marszowym rytmie ciążenie i niepokój. Próbowałem odczytać przez tę mgłę topologię Cunninghama. Może dostrzegłem tylko fasadę, na parę mikronów w głąb. Może ucieszy się każdym odwróceniem uwagi, choć się do tego nie przyzna.
A może tylko tak mi się wydaje.
— Jak tam? — zapytał, gdy dotarłem na pokład.
Wzruszyłem ramionami.
— Widzę, że ręka już w porządku.
— Ale nie dzięki tobie.
Próbowałem powstrzymać te słowa. Naprawdę.
Cunningham zapalił papierosa.
— Prawdę powiedziawszy, to ja cię poskładałem.
— Ale kiedy mnie rozdzierał, siedziałeś tam i patrzyłeś.
— W ogóle mnie tam nie było. — I po chwili: — Ale może i masz rację. Równie dobrze mogłem tam siedzieć. Amanda i Banda, one próbowały interweniować. Nic dobrego z tego nie wynikło.
— Więc nawet nie próbowałeś.
— A ty byś próbował, gdyby odwrócić sytuację? Poleciałbyś z gołymi rękami na wampira?
Nie odpowiedziałem. Cunningham przypatrywał mi się dłuższą chwilę, zaciągając się papierosem.
— Dobrze ci zalazł za skórę, co? — powiedział w końcu.
— Mylisz się — odparłem.
— Poważnie?
— Ja nie pogrywam z ludźmi.
— Mmmm. — Wyglądał, jakby rozważał propozycję. — To jakie słowo byś wolał?
— Ja obserwuję.
— No tak. Niektórzy nazwaliby to nawet „inwigilacją”.
— Ja… czytam mowę ciała.
— To kwestia ile, i dobrze o tym wiesz. Nawet w tłumie spodziewasz się odrobiny prywatności. Ludzie nie są przygotowani na czytanie ich myśli z każdego drgnienia gałek ocznych. — Dźgnął powietrze papierosem. — A ty jesteś kameleonem. Dla każdego z nas masz inną twarz, pewnie żadna nawet nie jest prawdziwa. Prawdziwe „ty”, o ile w ogóle istnieje, jest niewidzialne…
Pod przeponą coś ścisnęło mi się w supeł.
— A kto nie jest? Ktoś nie próbuje się dostosować, dopasować do otoczenia? Nie ma w tym nic złego. Boże, przecież jestem syntetykiem! Nigdy nie manipuluję zmiennymi.
— No właśnie w tym problem. Ty manipulujesz nie tylko zmiennymi.
Między nami kłębił się dym.
— Ale chyba naprawdę nie jesteś w stanie tego zrozumieć. — Wstał, machnął dłonią. Okienko ConSensusa implodowało. — W gruncie rzeczy, to nie twoja wina. Nie można kogoś winić za to, że jest tak skonstruowany.
— Daj mi, kurwa, spokój — warknąłem.
Martwa twarz nic nie okazywała.
To też wyrwało mi się, zanim ugryzłem się w język. A potem wylało się wszystko:
— Wszystko, kurwa, zainwestowałeś w tę pieprzoną empatię. Ja może faktycznie udaję, ale większość ludzi przysięgłaby, że wszedłem im prosto w duszę. To gówno wcale nie jest mi potrzebne, wcale nie muszę odczuwać czyichś motywów, żeby je odgadnąć. Nawet lepiej ich nie czuć, bo możesz być…
— Beznamiętny? — Uśmiechnął się lekko.
— Przyszło ci kiedyś do głowy, że ta empatia to może tylko uspokajające kłamstwo? Może wydaje ci się, że wiesz, co czuje inna osoba, a tak naprawdę czujesz tylko siebie, może jesteś jeszcze gorszy ode mnie. Albo wszyscy tylko zgadujemy. Jedyna różnica: ja sam siebie nie oszukuję.
— Wyglądają tak, jak sobie wyobrażałeś? — zapytał.
— Że co? O co ci chodzi?
— Wężydła. Kończyny z wieloma stawami i centralny korpus. Na oko brzmi dość podobnie.
Grzebał w archiwach Szpindla.
— E… nie do końca — odparłem. — W rzeczywistości ramiona mają bardziej… elastyczne. Bardziej segmentowane. A korpusowi nigdy się nie przyjrzałem. Ale co to ma do…
— I tak blisko, nie? Taka sama wielkość, taki sam kształt.
— No i co z tego?
— Czemu nikomu nie powiedziałeś?
— Powiedziałem. Isaac sądził, że to od stymulacji magnetycznej. Z Rorschacha.
— Widziałeś je jeszcze przed Rorschachem. A przynajmniej zobaczyłeś coś, co tak cię wystraszyło, że się ujawniłeś, choć szpiegowałeś Isaaca i Michelle.
Mój gniew ulotnił się, jak powietrze przez wybitą dziurę.
— Oni… wiedzieli?
— Chyba tylko Isaac. I zachował to dla siebie i dziennika. Chyba nie chciał ingerować w twoją zasadę nieingerencji, ale założę się, że wtedy ostatni raz przyłapałeś ich sam na sam.
Nic nie powiedziałem.
— A co, myślałeś, że oficjalny obserwator jest jakimś sposobem wyłączony spod obserwacji? — zapytał po chwili Cunningham.
— Nie — odpowiedziałem cicho. — Chyba nie.
Kiwnął głową.
— A potem jeszcze je widywałeś? I nie mówię o standardowych halucynacjach magnetycznych. Mam na myśli wężydła. Czy kiedy już zobaczyłeś je na własne oczy, odkąd wiesz jak wyglądają, pokazywały się jeszcze?
Zastanowiłem się.
— Nie.
Pokręcił głową, potwierdzając sobie jakąś nową myśl.
— Wiesz co, Keeton, ty to jesteś model. Sobie nie kłamiesz? Nawet teraz sam nie wiesz, co wiesz.
— O czym ty mówisz?
— Przecież ty to rozgryzłeś. Pewnie na podstawie architektury Rorschacha — forma idzie za funkcją, tak? Jakimś sposobem poskładałeś sobie całkiem przyzwoite wyobrażenie wężydła, zanim ktokolwiek zobaczył je na oczy. Przynajmniej… — zaciągnął się dymem, papieros rozjarzył się jak dioda — …jakimś fragmentem umysłu. Bandą nieświadomych modułów zaharowujących się dla ciebie. Modułów, które nie potrafią pokazać, co zrobiły. Nie masz do tego świadomego dostępu. Więc jedna część mózgu próbuje to przekazać drugiej jak umie. Podaje ściągę pod stołem.
— Ślepowidzenie — szepnąłem. Przeczucie, gdzie sięgnąć…
— Bardziej jak schizofrenia, tylko że zamiast słyszeć głosy, widziałeś obrazki. Widziałeś obrazki i dalej nie rozumiałeś.
Zamrugałem.
— Ale jak ja bym… wiesz…
— Co sobie pomyślałeś? Że Tezeusz jest nawiedzony? Że wężydła łączą się z tobą telepatycznie? To, co robisz… jest ważne. Wmówili ci, że jesteś tylko stenografem, wbili do głowy wszystkie te warstwy nieingerencji, bierności, ale ty i tak musiałeś podjąć inicjatywę, prawda? Samemu wziąć się za problem. Nie potrafiłeś tylko jednego: przyznać się przed sobą. — Cunningham pokiwał głową. — Siri Keeton. Widzisz, co ci zrobili? — Dotknął twarzy. — Co zrobili nam wszystkim — szepnął.
Bandę zastałem unoszącą się pośrodku zaciemnionego bąbla obserwacyjnego. Gdy wchodziłem, przesunęła się na bok i chwyciła siatki.
— Susan? — zapytałem. Naprawdę już nie umiałem poznać.
— Zawołam ją — odpowiedziała Michelle.
— Nie, nie trzeba. Chciałem pogadać z wami wszy…
Ale ona już uciekła. Na wpół oświetlona postać odmieniła się na moich oczach i powiedziała:
— Wolałaby być teraz sama.
Kiwnąłem głową.
— A ty?
James wzruszyła ramionami.
— Mogę pogadać. Choć dziwi mnie, że dalej robisz swoje raporty, po tym…
— Ja… właściwie nie. To nie idzie na Ziemię.
Rozejrzałem się. Niewiele było widać. Siatka Faradaya pokrywała wnętrze kopuły jak szara folia, świat za nią był przymglony i ziarnisty. Ben zasłaniał pół nieba, jak czarny złośliwy guz. Na tle niewyraźnych pasm chmur dostrzegałem z tuzin mglistych smug kondensacyjnych, w czerwieni tak głębokiej, że ocierała się o czerń. Za ramieniem James mrugało słońce, nasze Słońce, jaskrawa kropka, przy ruchu głowy rozcinana dyfrakcją na maleńkie odłamki tęcz. I tyle: gwiazdy nie przenikały przez siatkę, podobnie jak większe i ciemniejsze okruchy pasa akrecyjnego. A miriady igiełek płaskonosych maszyn gubiły się bezpowrotnie.
Niektórych to pewnie uspokaja, pomyślałem.
— Gówno widać — powiedziałem. Tezeusz w jednej chwili mógł rzucić na kopułę idealnie ostry obraz w tej samej perspektywie, prawdziwszy niż rzeczywisty.
— Michelle się podoba — odparła James. — Ten klimat. A Procesor lubi te wzory dyfrakcyjne, lubi… prążki interferencyjne.
Przez chwilę przypatrywaliśmy się niczemu, w słabym, przesączającym się z kręgosłupa półświetle. Muskało kontury profilu James.
— Podprowadziliście mnie — powiedziałem w końcu.
Spojrzała na mnie.
— Jak to?
— Przez cały czas gadaliście za moimi plecami. Wszyscy. A mnie dopuściliście dopiero, kiedy byłem… (Jak ona to wtedy nazwała?)…wstępnie uwarunkowany. Zaplanowaliście to wszystko, żeby wytrącić mnie z równowagi. A potem Sarasti, ni z tego, ni z owego, na mnie napada i…
— Nie wiedzieliśmy o tym. Dopiero kiedy włączył się alarm.
— Alarm.
— Kiedy zmienił skład mieszanki gazowej. Musiałeś to słyszeć. Nie dlatego tam byłeś?
— Zawołał mnie do namiotu. Kazał oglądać.
Ukryte w cieniu oczy przypatrywały mi się.
— Nie próbowałeś go powstrzymać.
Nie umiałem sprostać oskarżeniu w jej głosie.
— Ja tylko… obserwuję — odrzekłem niepewnie.
— A ja myślałam, że próbujesz go powstrzymać, żeby nie… — Pokręciła głową. — Myślałam, że dlatego cię zaatakował.
— Mówisz, że to nie była gra? Że nie byłaś wtajemniczona? — Nie mogłem w to uwierzyć.
Widziałem jednak, że ona wierzy.
— Myślałam, że ich broniłeś. — Cicho, ponuro roześmiała się z własnej pomyłki i odwróciła wzrok. — Powinnam być mądrzejsza.
Powinna. Powinna wiedzieć, że przyjmowanie rozkazów to oddzielna kwestia — że wzięcie czyjejś strony zdałoby się na nic, wystawiłoby tylko na szwank moją etykę.
A ja powinienem się już do tego przyzwyczaić.
Parłem dalej.
— To było coś w rodzaju lekcji poglądowej. Na przykładzie. Pozbawionego świadomości nie da się torturować, a… a, słyszałem cię wtedy, Susan. Ciebie to wszystko nie zdziwiło. Nie zdziwiło nikogo poza mną i…
I ukrywałaś to przede mną. Jak wszyscy. Ty, cała twoja banda i Amanda. Mieliliście to od tygodnia i stawaliście na rzęsach, żeby to ukryć.
Jak mogłem tego nie zauważyć? Jak mogłem tego nie zauważyć?
— Jukka zabronił nam o tym z tobą rozmawiać — przyznała Susan.
— Dlaczego? Dokładnie dla takich rzeczy w ogóle się tu znalazłem!
— Powiedział, że… będziesz stawiać opór. Jeśli odpowiednio się tego nie rozegra.
— Rozegra… Susan, on mnie zaatakował! Widziałaś, co…
— Nie wiedzieliśmy, że to zrobi. Nikt nie wiedział.
— Po co to zrobił? Żeby wygrać spór?
— Tak twierdzi.
— Wierzysz mu.
— Prawdopodobnie. — Po chwili wzruszyła ramionami. — Zresztą, kto go tam wie? To wampir. Jest… nieczytelny.
— Ale dotychczas… wiesz, nigdy nie uciekał się do bezpośredniej przemocy…
Pokręciła głową.
— A po co miałby? Nas nie musi do niczego przekonywać. Tak czy owak, mamy wykonywać rozkazy.
— Ja tak samo — zauważyłem.
— On nie ciebie chciał przekonać, Siri.
No tak.
Przecież ja byłem tylko przekaźnikiem. Sarasti nie mnie przekonywał; przekonywał poprzez mnie i…
…i miał w planach kolejną rundę. Po co sięgać po tak ekstremalne środki, żeby uzmysłowić coś Ziemi, skoro Ziemia się nie liczy? Sarasti musiał się spodziewać, że gra nie kończy się tutaj. Że Ziemia coś jeszcze zrobi w świetle jego… perspektywy.
— Ale co to za różnica? — zastanowiłem się głośno.
Patrzyła na mnie, nic nie mówiąc.
— Nawet jeśli ma rację, co to zmienia? Jak to — uniosłem naprawioną dłoń — cokolwiek zmienia? Wężydła są inteligentne, obojętne, świadome czy nie. Potencjalnym zagrożeniem są tak czy owak. Nadal tego nie wiemy. Więc co za różnica? Dlaczego mi to zrobił? Czemu to w ogóle stało się takie ważne?
Susan uniosła twarz ku Big Benowi i nie odpowiedziała.
Sascha zwróciła ją z powrotem ku mnie i spróbowała.
— To ma znaczenie — powiedziała — bo to oznacza, że zaatakowaliśmy ich jeszcze przed startem Tezeusza. Jeszcze przed Ognistym Deszczem.
— My zaatakowaliśmy…?
— Nie łapiesz, prawda? Ty nie łapiesz. — Sascha cicho prychnęła. — Kurwa, śmieszniejszej rzeczy nie słyszałam. W moim krótkim życiu.
Pochyliła się ku mnie, oczy miała błyszczące.
— Wyobraź sobie, że jesteś wężydłem i po raz pierwszy słyszysz ludzki sygnał.
Jej wzrok był niemal drapieżny. Stłumiłem chęć cofnięcia się.
— Keeton, dla ciebie to powinno być jak splunięcie. Najprostsze zadanie w życiu. Jesteś przecież interfejsem użytkownika, jesteś tym chińskim pokojem, co nie? Gościem, który nie musi zaglądać do środka, nie musi wchodzić w czyjąś skórę, bo popatrzy tylko na powierzchnię i wszystko wie.
Wpatrywała się w ciemny, tlący się dysk Bena.
— No i proszę: twoja randka z marzeń. Cała rasa składająca się tylko z powierzchni. Nie ma żadnego środka do rozpracowywania. Wszystko przed nosem. No to, Keeton, zabieraj się do roboty. Przynieś nam chlubę.
W jej głosie nie było niechęci ani wzgardy. Czy choćby gniewu, ani w głosie, ani w oczach.
Było błaganie. I łzy.
— Wyobraź sobie, że jesteś wężydłem — wyszeptała raz jeszcze, a idealnie przezroczyste kuleczki unosiły się przed jej twarzą.
Wyobraź sobie, że jesteś wężydłem.
Wyobraź sobie, że masz intelekt, ale żadnego zrozumienia, masz plany, ale nie świadomość. W twoich obwodach szemrzą strategie przetrwania osobniczego i gatunkowego, elastyczne, inteligentne, nawet korzystające z technologii, ale nie monitoruje ich żaden inny układ. Możesz pomyśleć o wszystkim, ale niczego nie jesteś świadom.
Nie da się wyobrazić sobie czegoś takiego, prawda? Nawet sam termin „istota” w jakiś niejasny, ale fundamentalny sposób nie pasuje.
Spróbuj.
I teraz pomyśl, że napotykasz sygnał. Ustrukturalizowany i gęsty od informacji. Spełnia wszystkie kryteria inteligentnego przekazu. Ewolucja i doświadczenie podsuwają wiele możliwych ścieżek, rozgałęzień w schemacie blokowym algorytmu obsługi takiej informacji. Takie sygnały czasem pochodzą od zbliżonych istot, mających do wymiany przydatne informacje; ich będziesz bronić zgodnie z regułami odróżniania osobników spokrewnionych. Niekiedy ich źródłem są konkurenci, drapieżcy lub inne wrogie istoty, których należy unikać albo je zniszczyć; w tych przypadkach informacja może mieć ogromne znaczenie taktyczne. Niektóre sygnały mogą także pochodzić od istot, które, choć niespokrewnione, mogą spełniać obustronnie korzystną rolę sojuszników lub symbiontów. Dla wszystkich tych przypadków i wielu innych da się wypracować stosowne reakcje.
Dekodujesz sygnały i utykasz:
Świetnie się bawiłam. Naprawdę mi się podobał. Mimo, że bierze dwa razy tyle, co inne dziwki pod kopułą…
Aby w pełni rozkoszować się kwartetem Keseya…
Nienawidzą nas, bo jesteśmy wolni…
Teraz uważaj…
Zrozum.
Te określenia nie dają się sensownie przetłumaczyć. Są niepotrzebnie rekurencyjne. Nie zawierają użytecznych informacji, choć ich struktura znamionuje inteligencję — nie ma szans, by powstały przypadkowo.
Jedyne rozsądne wytłumaczenie: ktoś zakodował bzdury, by udawały logiczny komunikat — to oszustwo widać dopiero po zmarnotrawieniu czasu i sił na jego odszyfrowanie. Celem sygnału jest zużycie zasobów odbiorcy — nic nie daje w zamian, a więc zmniejsza jego sprawność. To wirus.
Wirusy nie pochodzą od krewniaków, symbiontów czy innych sprzymierzeńców.
Ten sygnał to atak.
I dobiega dokładnie stamtąd.
— Teraz rozumiesz — powiedziała Sascha.
Pokręciłem głową, próbując ogarnąć ten wariacki, niemożliwy wniosek.
— Oni nawet nie są wrogo nastawieni. Są wręcz niezdolni do wrogości. Są nam tak obcy, że nie mieli wyjścia — sam nasz język musieli potraktować jako rodzaj ataku.
Jak powiedzieć „Przybywamy w pokoju”, kiedy same te słowa są aktem wojny?
— Dlatego właśnie nie chcą z nami gadać — uświadomiłem sobie.
— Tylko jeśli Jukka ma rację. Może nie mieć.
To znów była James, wciąż milcząco się opierała, wciąż nie przyjmowała do wiadomości myśli, którą zaakceptowały już nawet jej inne osobowości. Jeśli bowiem Sarasti miał rację, wężydła stanowiły normę: ewolucja we wszechświecie była tylko nieskończonym mnożeniem się automatycznych, zorganizowanych i złożonych systemów, ogromną, jałową maszyną Turinga pełną samopowielających się maszyn na zawsze nieświadomych własnego istnienia. A my — my byliśmy ślepym trafem i skamieliną. Nielotnymi ptakami zachwycającymi się własnym mistrzostwem na jakiejś zapadłej wysepce, podczas gdy na jej brzegi już dopływały węże i mięsożercy. Susan James nie mogła się zmusić, by przyjąć to do wiadomości, ponieważ Susan James, ze swą wieloraką osobowością, zbudowaną z wiary, że komunikacja rozwiązuje wszelkie konflikty, musiałaby wtedy przyznać się do błędu. Jeśli Sarasti się nie myli, nie ma nadziei na pojednanie.
W mojej głowie pojawiło się wspomnienie i utkwiło tam na dłużej: poruszający się człowiek, z pochyloną głową i ustami w zaciętym grymasie. Skupia wzrok to na jednej stopie, to na drugiej. Nogi poruszają się sztywno i ostrożnie. Ręce nie ruszają się wcale. Szedł naprzód jak zombie w kleszczach rigor mortis.
Wiedziałem o co chodzi. Polineuropatia proprioreceptorowa, studium przypadku, które znalazłem w ConSensusie jeszcze przed śmiercią Szpindla. Człowiek, do którego porównał mnie kiedyś Pag. Stracił umysł, została mu tylko świadomość. Pozbawiony podświadomego czucia i podprogramów, które miał za tak oczywiste, idąc przez pokój musiał się skupiać na każdym kolejnym kroku. Ciało już nie wiedziało, gdzie ma kończyny i co one robią. Żeby w ogóle się poruszać, ba, choćby zachować wyprostowaną postawę, musiał nieustannie wszystkiego pilnować.
Plik z filmem nie miał dźwięku. Także we wspomnieniu. Ale przysięgam: czułem Sarastiego, zaglądającego mi przez ramię do wspomnień. Przysięgam, słyszałem w głowie jego głos, jak w halucynacjach schizofrenika: „Na tyle stać świadomość, kiedy jest zdana na siebie”.
— Dobra odpowiedź — mruknąłem. — Złe pytanie.
— Co?
— Pamiętasz Stroszka? Zapytałaś go, co jest w okienku.
— I zapomniał o wężydle. — James skinęła głową. — No i?
— Nie zapomniał. Myślałaś, że pytasz go, co widzi, co jest na pulpicie. On pomyślał, że pytasz…
— …czego jest świadom — dokończyła.
— Ma rację — szepnąłem. — O Boże, on chyba ma rację.
— Ej — powiedziała James. — Widzia…
Ale nigdy nie zobaczyłem tego, co mi pokazywała. Tezeusz z hukiem zamknął powieki i zaniósł się wyciem.
Dojrzałość nastąpiła o dziewięć dni za wcześnie.
Nie zauważyliśmy strzału. Otwór strzelniczy, który wykształcił sobie Rorschach, był precyzyjnie zasłonięty z trzech stron; habitat-laboratorium kryło go przed Tezeuszem, a dwie sękate wypustki samego artefaktu przed obiema naszymi bateriami dział. Piguła płonącej plazmy wyskoczyła stamtąd jak pięść; rozdarła nadmuchiwany bąbel na strzępy, nim zadźwięczał pierwszy alarm.
Alarmy goniły nas na rufę. Pędziliśmy wzdłuż kręgosłupa, przez mostek, przez kryptę, przez włazy i tunele, uciekając z powierzchni w kryjówkę mającą między naszą skórą a niebem coś więcej niż pancerz grubości dłoni. Ryliśmy nory. ConSensus szedł z nami, okienka wyginały się i ślizgały po kablach i wspornikach, po wklęsłym tunelu kręgosłupa. Nie zwracałem na nie uwagi, dopóki nie wróciliśmy do bębna, głęboko w trzewia Tezeusza. Tu mogliśmy udawać, że jesteśmy bezpieczni.
Bates wyskoczyła z toalety na obrotowym pokładzie, ekrany taktyczne zatańczyły wokół niej jak w sali balowej. Nasze okienko znieruchomiało na grodzi mesy. Habitat rozszerzał się w nim jak tandetne złudzenie optyczne: jednocześnie kurcząc się i puchnąc, gładka powierzchnia wydymała się ku nam, zapadając się. Dopiero po chwili pogodziłem te sprzeczności: coś mocno pchnęło habitat od drugiej strony i rzuciło go ku nam, powoli, majestatycznie koziołkującego. Coś otworzyło go, wypuściło zeń atmosferę i sprawiło, że elastyczna powłoka zapadała się jak balon, z którego schodzi powietrze. Odwracał się ku nam uderzoną stroną, osmalonym, sflaczałym tworem, za którym ciągnęły się wątłe pasemka zamarzniętej śliny.
Nasze działka strzelały. Nieprzewodzącymi pociskami, których nie odchylą elektromagnetyczne sztuczki — dla ludzkiego oka niewidocznie czarnymi i zbyt odległymi, ja jednak widziałem je przez taktyczne celowniki strzelających robotów, patrzyłem, jak szyją przez niebo dwoma łukowatymi ściegami z ciał doskonale czarnych. Śledzące cele smugi pocisków zbiegły się, skupiając na dwóch lecących przez przestrzeń shurikenach, zwróconych twarzami ku Rorschachowi, jak kwiaty ku słońcu.
Działka pocięły je na strzępy, zanim przebyły choćby pół drogi.
Lecz strzępy spadały dalej, a podłoże pod nimi nagle się zakłębiło. Zrobiłem zbliżenie: wężydła pędziły po kadłubie Rorschacha jak kłębowisko węży, niczym nieosłoniętych od kosmosu. Niektóre łączyły ramiona, jeden za drugim, budując wijące się łańcuchy zakotwiczone jednym końcem. Uniosły się z kadłuba, zafalowały w radioaktywnej próżni jak pasma przegubowego morszczynu, sięgając… chwytając…
Ani Bates, ani jej maszyneria nie były głupie. Celowały do łańcuchowo spiętych wężydeł równie bezlitośnie, jak przedtem do uciekinierów, choć zarabiając o wiele więcej punktów. Jednakże celów było po prostu za dużo, zbyt wiele pochwyconych fragmentów. Dwa razy dostrzegłem, jak bracia Stroszka i Kłębka łapią ich poćwiartowane szczątki.
Rozprute laboratorium unosiło się w ConSensusie jak ogromny, pęknięty leukocyt. Gdzieś blisko zabrzęczał kolejny alarm: ostrzeżenie przed zderzeniem. Cunningham wyskoczył do bębna z jakiejś kryjówki na rufie, odbił się od wiązki rur i przewodów, chwycił czegoś.
— Jasna cholera! To odlatujemy, nie? Amanda?
— Nie — odpowiedział zewsząd Sarasti.
— Na co… jeszcze, kurwa, czekamy? — Ugryzłem się w język. — Amanda, a jeśli strzelą do statku?
— Nie strzelą. — Nie odrywała wzroku od okienka.
— A skąd ty…
— Nie mogą. Gdyby zachomikowali sobie więcej mocy, coś by wyszło na termice i mikroallometrii. — Między nami zawirował krajobraz w sztucznych kolorach, z czasem wzdłuż jednej osi, deltą masy wzdłuż drugiej. Wyrastały z niego kilotony jak pasmo czerwonych gór. — Hm. Było tuż poniżej granicy szu…
Sarasti jej przerwał.
— Robert. Susan. Idziecie na zewnątrz.
James zbladła.
— Coo?! — wykrzyknął Cunningham.
— Za chwilę kolizja z habitatem — powiedział wampir. — Trzeba uratować próbki. Wykonać. — Zamknął kanał, nim ktokolwiek zdążył zaprotestować.
Lecz Cunningham nie zamierzał protestować: właśnie zauważył, że zostaliśmy ułaskawieni — co by Sarastiego obchodziły próbki, gdyby myślał, że nie mamy szans z nimi uciec? Biolog wyprostował się, skierował do dziobowego włazu.
— Jestem — powiedział, wystrzelając naprzód.
Musiałem przyznać, że psychologia szła Sarastiemu coraz lepiej.
Jednak nie zadziałała na James, czy Michelle, czy… właściwie nie wiedziałem, kto stoi na czele.
— Siri, ja tam nie pójdę… nie pójdę, nie mogę…
Tylko obserwuj. Nie ingeruj.
Pęknięty balon bezwładnie zderzył się z prawą burtą i rozpłaszczył na skorupie. Nic nie poczuliśmy. Daleko, acz o wiele za blisko, legion na powierzchni Rorschacha się przerzedził. Znikali w otworach na kadłubie, które się wydymały, rozszerzały, a potem magicznie zamykały. Nasze baterie bez przekonania strzelały do nielicznych pozostałych.
Obserwuj.
Banda Czworga, śmiertelnie przerażona, migotała mi u boku.
Nie ingeruj.
— Nie ma sprawy — powiedziałem. — Ja pójdę.
Otwarta śluza przypominała wgłębienie w nieskończonym zboczu. Wyjrzałem przez nią w otchłań.
Big Ben i wróg znajdowali się po przeciwnej stronie statku. Lecz widok i tak był wystarczająco niepokojący: bezkresna panorama odległych gwiazd, twardych, zimnych, niemrugających. Jedna, nieznacznie jaśniejsza, płonąca żółto, nadal bardzo daleko. Wątpliwa pociecha, jaką przyniosła, ulotniła się momentalnie, gdy Słońce na moment zgasło: pewnie przelatujący kawałek skały. Albo któryś płaskonos z orszaku Rorschacha. Jeden krok i nigdy nie przestanę spadać.
Ale nie uczyniłem go i nie spadłem. Ścisnąłem pistolet, delikatnie przepłynąłem przez otwór, odwróciłem się. Pancerz Tezeusza zakrzywiał się i oddalał ode mnie. Na dziobie, zza horyzontu wyzierał bąbel obserwacyjny, jakby wschodziło tam oksydowane słońce. Nieco bliżej nad kadłubem sterczała zmaltretowana śnieżna zaspa: brzeg rozciętego habitatu.
A za tym wszystkim, prawie na wyciągnięcie ręki, nieskończony chmurny krajobraz Big Bena: wielka, skłębiona ściana sięgająca aż po odległy, płaski horyzont, który nawet teoretycznie ledwo co rozumiałem. Gdy skupiałem na niej wzrok, miała bez liku odcieni ciemnej szarości, lecz gdy go odwracałem, kątem oka dostrzegałem coś ulotnego barwy posępnej czerwieni.
— Robert? — Puściłem sobie na HUD transmisję z jego skafandra: ziarniste, nieruchome pole lodowe, intensywnie kontrastowe w świetle jego lampy czołowej. Po obrazie falami smużyły zakłócenia z magnetosfery Rorschacha. — Jesteś?
Trzaski i szumy. Odgłos oddychania i mamrotanie, na tle elektrycznego przydźwięku.
— Cztery koma trzy. Cztery koma zero. Trzy koma osiem…
— Robert?
— Trzy koma… cholera. Co ty… Keeton tu robisz? Gdzie Banda?
— Poszedłem zamiast niej. — Jeszcze jedno pociągnięcie za spust i poszybowałem ku śnieżnemu polu. Obok mnie, na wyciągnięcie ręki, toczył się kadłub Tezeusza. — Żeby ci pomóc.
— No to jedziemy, nie? — Przeciskał się przez osmalony, postrzępiony otwór w powłoce, który zawijał mu się pod dotykiem. Rozpórki, porozbijane panele, martwe ramiona robotów splątane w lodowej grocie w jedno wielkie zlodowacenie; ich kontury iskrzyły szumem, omiatane reflektorem cienie skakały i rozciągały się jak żywe. — Już prawie…
W snopie jego światła poruszyło się coś, co nie było szumem. Coś się rozprostowało, tuż na skraju pola widzenia kamery.
Transmisja zdechła.
Wtem w hełmie rozwrzeszczeli mi się Bates i Sarasti. Próbowałem wyhamować. Głupie, bezużyteczne nogi kopały próżnię, posłuszne rozkazom przedwiecznego układu, który przejął teraz kontrolę, a pochodził z czasów, gdy wszystkie potwory poruszały się po ziemi. Kiedy przypomniałem sobie o palcu na cynglu, przede mną już zamajaczył ogrom habitatu. Za nim stawał dęba olbrzymi i złowrogi Rorschach. Po jego powyginanej powierzchni wiły się bladozielone zorze, jak poświaty od błyskawic. Paszcze otwierały się i zamykały setkami, lepkie jak bulgocąca wulkaniczna magma, każda zdolna pochłonąć Tezeusza w całości. Ledwo zauważyłem, że tuż przede mną coś się ukradkiem poruszyło, że z zapadniętego balonu wyskoczyła jakaś ciemna bryła. Gdy dostrzegłem, że to Cunningham, już leciał ku mnie, świecąc na tle trupiego poblasku Rorschacha.
Myślałem, że macha do mnie, ale nie. To było wężydło, owinięte wokół jego ciała jak zdesperowany kochanek, to ono przesuwało jego rękę tam i z powrotem, manewrując przyczepionym do przegubu odrzutowym pistoletem. Jakby chciała mi przekazać: „Pa, Keeton, i chuj ci w dupę”.
Patrzyłem chyba przez całe wieki, ale nie poruszył niczym innym.
Głosy, krzyki, kazały mi wracać. Prawie ich nie słyszałem. Oszołomiony tak prostym wyliczeniem, wciąż próbowałem rozgryźć najelementarniejsze z odejmowań.
Dwa wężydła. Stroszek i Kłębek. Oba załatwione, rozsiekane na kawałki na moich oczach.
— Keeton, słyszysz mnie? Wracaj! Zrozumiałeś?
— N… niemożliwe — usłyszałem, jak mówię. — Były tylko dwa…
— Natychmiast wracaj na statek. Zrozumiałeś?
— Z-zrozumiałem…
Paszcze Rorschacha zatrzasnęły się w okamgnieniu, jakby powstrzymywały głęboki wdech. Artefakt zaczął się obracać, ociężale, jak zmieniający kurs kontynent. Cofnął się, najpierw powoli, potem nabrał szybkości, odwrócił się tyłem i przyspieszył. Dziwne, pomyślałem. Może boi się jeszcze bardziej niż my…
Ale potem posłał nam całusa. Widziałem, jak eksploduje z głębi lasu, eteryczny i rozpalony. Przeleciał po niebie i rozbryznął się na krzyżu Tezeusza, robiąc z Amandy Bates kompletną idiotkę. Skóra statku zaczęła płynąć, otworzyła się jak usta i zastygła, jakby zamarła w bezgłośnym krzyku.