Szklany sufit jest w tobie. Nazywa się „sumienie”.
Zanim wylecieliśmy, na Ziemi mówiło się o czwartej fali — płynącej w ciszy za nami flocie kosmicznych pancerników, na wypadek gdyby mięso armatnie z przodu natknęło się na coś wrednego. A jeśliby obcy byli przyjaźnie nastawieni, byłaby to ambasadorska fregata pełna polityków i prezesów korporacji gotowych do wepchnięcia się łokciami do pierwszego szeregu. Co z tego, że Ziemia nie miała kosmicznych pancerników ani statków ambasadorskich; przed Ognistym Deszczem nie istniał także Tezeusz. Nikt nigdy nam o takiej armadzie nie mówił, ale tym na pierwszej linii nigdy nie pokazuje się Ogólnego Obrazu. Im mniej wiedzą, tym mniej mogą zdradzić.
Nadal nie wiem, czy czwarta fala istniała. Nigdy nie widziałem żadnego dowodu, o ile to jakiś argument. Może pozostawiliśmy ich błąkających się wokół Burnsa-Caulfielda. A może polecieli za nami aż do Big Bena, podeszli na tyle blisko, że zobaczyli, z czym mamy do czynienia, i zakręcili się na pięcie, zanim coś się stało.
Zastanawiam się, czy tak właśnie było. I czy zdołali wrócić z powrotem.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy, mam nadzieję, że nie.
Gigantyczny piankowy cukierek walnął Tezeusza w bok. „Dół” zakołysał się jak wahadło. Szpindel po drugiej stronie bębna jęknął jak oparzony; ja, w mesie, tłukąc naczynie z gorącą kawą, omal nie oparzyłem się naprawdę.
To już, pomyślałem. Podeszliśmy za blisko i kontratakują.
— Co się, kur…
Na wspólnej linii coś zamigotało, gdy podłączała się Bates z mostka.
— Włączył się główny napęd. Zmieniamy kurs.
— Na jaki? Gdzie? Czyj rozkaz?
— Mój — odparł Sarasti, pojawiając się ponad nami.
Nikt się nie odezwał. Przez właz od rufy do bębna dobiegały zgrzyty. Zajrzałem do schematu alokacji zasobów Tezeusza. Fabrykator przestawiał się na masową produkcję domieszkowanej ceramiki.
Ekrany przeciw promieniowaniu. Prymitywne, ciężkie i solidne, nie to co kontrolowane pola magnetyczne, na których zwykle polegaliśmy.
Z namiotu wyszła zaspana Banda.
— Co się, kurwa, dzieje? — utyskiwała Sascha.
— Popatrz. — Sarasti zawładnął ConSensusem i zatrząsł nim.
To była nawałnica, a nie odprawa: studnie grawitacyjne i tory orbit, symulacje odkształceń i naprężeń w burzach amoniaku i wodoru, stereoskopowe obrazy planet zakopane pod stertami nakładek, od gamma po radio. Widziałem punkty przegięcia, siodłowe i niestabilnej równowagi. Widziałem wykreślone w pięciu wymiarach katastrofy zagięć. Moje dodatki natężały się, próbując obrócić tą informacją; mój białkowy półmóżdżek starał się z wysiłkiem zrozumieć co z niej wynika.
Coś się przed nami skrywało, i to na widoku.
Pas akrecyjny Bena dalej rozrabiał. Nie było tego widać na pierwszy rzut oka — Sarasti nie musiał liczyć toru każdego kamyka, góry i planetozymala, żeby odkryć prawidłowość, ale prawie. I ani on sam, ani sumując inteligencję z Kapitanem, nie byli w stanie wytłumaczyć tych trajektorii wyłącznie skutkiem jakiegoś dawnego zakłócenia. To nie był po prostu opadający kurz, lecz kurz, którego część maszerowała na dół do taktu czegoś, co nawet teraz sięgało spod chmur i ściągało te okruchy z orbity.
I nie wszystkie kamienie trafiały do atmosfery. Wzdłuż równika Ben nieustannie migotał od uderzeń meteorytów — o wiele słabszych niż jaskrawe tory ślizgaczy i niknących w okamgnieniu — ale charakterystyka ich częstotliwości nie kleiła się z liczbą spadających skał. Całkiem jakby od czasu do czasu jakiś kawał skały przeskakiwał do równoległego wszechświata.
Albo w tym coś go łapało. Coś, co okrążało równik Bena w czterdzieści godzin, prawie ocierając się o atmosferę. Coś niewidocznego w świetle widzialnym, podczerwieni i radarze. Coś, co pozostałoby czystą hipotezą, gdyby ślizgacz przypadkiem nie wyrysował za nim swego śladu — a Tezeusz akurat nie patrzył.
Sarasti dał to na środek: jasna smuga biegnąca skośnie przez wieczną noc Bena, w połowie drogi przeskakująca o stopień czy dwa na lewo, a tuż przed zgaśnięciem wracająca z powrotem. Na stop-klatce było widać zamrożony promień światła, którego odcinek ktoś wyciął i przesunął o włos w bok.
Odcinek o długości dziewięciu kilometrów.
— Maskują się — powiedziała z podziwem Sascha.
— Niezbyt dobrze. — Bates ukazała się w dziobowym włazie i popłynęła zgodnie z obrotem bębna. — Wyraźny artefakt refrakcyjny. — W połowie odległości od pokładu chwyciła za schody i skracając oś, wykorzystała moment obrotowy, żeby się wyprostować i oprzeć stopami o stopnie. — Czemu go wcześniej nie zauważyliśmy?
— Bo nie ma podświetlenia — podsunął Szpindel.
— To nie chodzi tylko o tę smugę. Popatrz na chmury. — I rzeczywiście, Ben w tle był tak samo delikatnie przesunięty. Bates zeszła na pokład i podeszła do stołu konferencyjnego. — Powinniśmy to dostrzec już dawno.
— Inne sondy nie widzą tego artefaktu — powiedział Sarasti. — A ta podchodzi pod większym kątem. Dwadzieścia siedem stopni.
— Względem czego? — zapytała Sascha.
— Linii — mruknęła Bates. — Między nami a nimi.
Na ekranie wszystko było jak na dłoni: Tezeusz spadał wzdłuż oczywistego łuku, ale wypuszczane przez nas sondy nie męczyły się manewrami Hohmanna — leciały prosto w dół, prawie nie zakrzywiając kursu, wszystkie w ramach paru stopni od pojęciowej prostej łączącej Bena z Tezeuszem.
Oprócz jednej. Poleciała pod większym kątem i wykryła oszustwo.
— Im dalej od naszego kursu, tym lepiej widać nieciągłość — zanucił Sarasti. — Na torze prostopadłym do naszego pewnie jest całkiem oczywista.
— Czyli znaleźliśmy się w ślepym punkcie? Zobaczymy to coś, kiedy zmienimy kurs?
Bates pokręciła głową.
— Sascha, ślepy punkt się rusza. On nas…
— Śledzi — syknęła Sascha. — Skurwysyn.
Szpindel drgnął.
— Czyli co to jest? Ta fabryczka ślizgaczy?
Piksele na stop-klatce zaczęły pełzać. Z burzliwych wirów i zawijasów atmosfery Bena wyłoniło się coś ziarnistego i niewyraźnego. Pełne krzywych, ostrych szpiców, bez jednej gładkiej krawędzi — trudno powiedzieć, na ile było realne, a na ile stanowiło fraktalne powielenie obrazu chmur pod spodem. Ogólna sylwetka miała jednak kształt torusa, albo raczej zbioru mniejszych, postrzępionych kształtów ułożonych w nierówny pierścień. I była wielka. Te dziewięć kilosów przesuniętej smugi ledwo drasnęło jej obwód, całość rozciągała się na czterdzieści do pięćdziesięciu stopni. To coś, schowane w cieniu dziesięciu Jowiszy miało prawie trzydzieści kilometrów średnicy.
W trakcie podsumowania Sarastiego przestaliśmy przyspieszać. Dół wrócił na swoje miejsce. Ale my nie. Nasze wahanie — chciałabym a boję się — należało już do przeszłości; zmierzaliśmy prosto do celu i chrzanić torpedy.
— Wiecie co, to coś ma trzydzieści kilosów średnicy — zauważyła Sascha. — I jest niewidzialne. Może powinniśmy podchodzić do tego trochę ostrożniej?
Szpindel wzruszył ramionami.
— Gdybyśmy umieli odgadywać motywy wampirów, nie byłyby nam potrzebne, nie?
Na ekranach wykwitło coś nowego. Histogramy częstotliwości i wykresy spektralne eksplodowały z płaskich linii w przesuwające się górzyste krajobrazy — chór w paśmie widzialnego światła.
— Modulowany laser — zameldowała Bates.
— Stamtąd? — zapytał Szpindel.
Bates kiwnęła głową.
— Od razu, jak tylko ich zdemaskowaliśmy. Niezła synchronizacja.
— Niebezpieczna — powiedział Szpindel. — Skąd mogą wiedzieć?
— Zmieniliśmy kurs. Idziemy prosto na nich.
Świetlny krajobraz tańczył i pukał w okienko.
— Cokolwiek to jest, mówi do nas — stwierdziła Bates.
— No dobra — usłyszeliśmy znajomy głos. — Trzeba koniecznie się przywitać.
Susan James wróciła na miejsce kierowcy.
Byłem jedynym stuprocentowym widzem.
Każdy robił, co umiał. Szpindel przepuszczał uzyskaną przez Sarastiego niewyraźną sylwetkę przez kolejne filtry, próbując wycedzić z jej konstrukcji choćby odrobinę biologii. Bates porównywała morfometrykę zamaskowanego artefaktu i ślizgaczy. Sarasti patrzył na nas wszystkich z góry i myślał wampirzymi myślami, głębszymi niż cokolwiek, co mogłoby nam przyjść do głowy. Ale to wszystko były sztuczne zajęcia. Na środku sceny znajdowała się Banda Czworga, pod doświadczonym dowództwem Susan James.
Usiadła w fotelu i uniosła dłonie, jakby dając znak orkiestrze. Palce naciskające wirtualne ikony zadrgały; usta i szczęka zawibrowały od subwokalnych poleceń. Wpiąłem się w jej strumień danych i zobaczyłem gromadzący się wzdłuż obcego sygnału tekst:
RORSCHACH DO STATKU PODCHODZĄCEGO Z KIER. 116° AZ., 23° DEKL. WZGL. POZDRAWIAM TEZEUSZA. RORSCHACH DO STATKU PODCHODZĄCEGO Z KIER. 116° AZ., 23° DEKL. WZGL. POZDRAWIAM TEZEUSZA. RORSCHACH DO STATKU PODCHO…
Ona już to cholerstwo zdekodowała. Już nawet na nie odpowiadała:
Tezeusz do Rorschacha. Pozdrawiam Rorschacha.
DZIEŃ DOBRY, TEZEUSZ. WITAMY W OKOLICY.
Zdążyła w niecałe trzy minuty. Czy raczej, zdążyli w niecałe trzy minuty: cztery w pełni świadome węzłowe osobowości i kilkadziesiąt nieświadomych modułów semiotycznych, pracujących równolegle, a wszystko to precyzyjnie wyrzeźbione z jednego kawałka istoty szarej. Prawie zrozumiałem, dlaczego ktoś dobrowolnie znęca się w ten sposób nad własnym mózgiem — skoro można osiągnąć taką wydajność.
A do tej pory nie byłem przekonany, że samo przeżycie jest wystarczającym powodem.
Proszę o zgodę na podejście
nadała Banda. Proste i klarowne: same fakty i dane, dzięki Bogu, jak najmniej miejsca na wieloznaczność i niezrozumiałość. Wymyślne teksty o uczuciach, w rodzaju „Przybywamy w pokoju” mogą sobie poczekać. Uścisk dłoni to nie pora na dialog kultur.
ZACHOWAJ ODLEGŁOŚĆ. POWAŻNIE. TU JEST NIEBEZPIECZNIE.
To zwróciło uwagę wszystkich. Bates i Szpindel zawahali się na moment we własnych przestrzeniach i zerknęli na James.
Proszę o informację o zagrożeniach
wysłała Banda. Nadal konkretnie.
ZA BLISKO, ZBYT NIEBEZPIECZNIE. ZAGROŻENIA ZWIĄZANE Z NISKĄ ORBITĄ.
Proszę o informację o zagrożeniach związanych z niską orbitą.
WROGIE ŚRODOWISKO. SKAŁY I RADIACJA. JAK CHCECIE. JA SOBIE Z TYM RADZĘ, ALE MY TAK MAMY.
Wiemy o skałach na niskiej orbicie. Mamy sprzęt do ochrony przed promieniowaniem. Proszę o informacje o innych zagrożeniach.
Pogrzebałem pod transkrypcją, chcąc dostać się do kanału, z którego szła. Tezeusz oznaczył kolorem część pasma przychodzącego promienia, którą zamienił na falę dźwiękową. Czyli komunikacja głosowa. Mówią. Za tą ikoną czają się nieprzetworzone dźwięki języka obcych. Oczywiście nie mogłem się powstrzymać.
— Przyjaciół zawsze miło widzieć. Przyjechaliście na święto?
Angielszczyzna. Ludzki głos, męski. Kogoś starego.
— Przylecieliśmy w celach badawczych — odparła Banda, choć jej głos był stuprocentowo tezeuszowy. — Proszę o kontakt z osobami, które wysłały obiekty w przestrzeń okołosłoneczną.
— Pierwszy kontakt. To chyba dobra okazja do imprezy.
Jeszcze raz sprawdziłem źródło. Nie, to nie był przekład; to naprawdę był nieprzetworzony sygnał od… Rorschacha, tak się określił. W każdym razie część tego sygnału; promień zawierał jeszcze inne, nieakustyczne składowe.
Przeglądałem je przez chwilę, gdy James powiedziała:
— Proszę o informacje o tej imprezie. — Korzystała ze standardowych protokołów rozmów między statkami.
— Jesteś zainteresowana.
Teraz mocniejszy, młodszy głos.
— Tak.
— Jesteś?
— Tak — cierpliwie powtórzyła Banda.
— Jesteś?
Nieznaczne wahanie.
— Tu Tezeusz.
— Wiem, zwyklaku.
Teraz po mandaryńsku:
— A ty kim jesteś?
Żadnej wyraźnej zmiany harmonicznych. A jednak głos jakimś sposobem stał się ostrzejszy.
— Mówi Susan James. Jestem…
— Tu ci się nie spodoba, Susan. Chodzi o fetyszystyczne religie. Niebezpieczne obrzędy.
James zagryzła wargę.
— Proszę o wyjaśnienie. Czy te obrzędy nam zagrażają?
— To absolutnie możliwe.
— Proszę o wyjaśnienie. Niebezpieczne są obrzędy czy warunki na niskiej orbicie?
— Warunki wynikające z zakłóceń. Słuchaj uważniej, Susan. Brak uwagi sugeruje obojętność — powiedział Rorschach. — Albo brak szacunku — dodał po chwili.
Za cztery godziny Ben miał wejść nam w drogę. Cztery godziny nieprzerwanej, ciągłej komunikacji, o wiele łatwiejszej niż ktokolwiek się spodziewał. To coś mówiło przecież naszym językiem. Przez cały czas wyrażało grzeczną obawę o nasz los. A jednak, mimo łatwości porozumiewania się w ludzkim języku, powiedziało nam bardzo mało. Przez cztery godziny udało mu się uniknąć odpowiedzi wprost na wszystkie pytania, mówiło tylko, że bliższy kontakt jest bardzo niewskazany. Do momentu wejścia w cień Bena nie dowiedzieliśmy się dlaczego.
W połowie dialogu na pokład zeskoczył Sarasti, w ogóle nie dotykając stopami schodów. Przy lądowaniu chwycił dla równowagi poręcz i tylko odrobinę się zachwiał. Ja na jego miejscu odbijałbym się od pokładu jak kamyk w betoniarce.
Przez resztę sesji stał sztywno jak posąg — kamienna twarz, oczy ukryte za onyksową osłoną. Gdy sygnał Rorschacha zanikł w pół zdania, gestem zebrał nas wokół stołu w mesie.
— To gada — powiedział.
James kiwnęła głową.
— Ale poza tym, że prosi, żebyśmy trzymali się z daleka, to za wiele nie mówi. Przybierało głos dorosłego mężczyzny, choć sugerowany wiek kilka razy się zmieniał.
Już to wszystko słyszał.
— Struktury?
— Protokoły opanowane idealnie. Mają o wiele większy zasób słów, niż dałoby się zaczerpnąć ze standardowych nawigacyjnych rozmów między paroma statkami, co znaczy, że jakiś czas słuchali naszych wewnątrzukładowych transmisji. Według mnie przynajmniej parę lat. Z drugiej strony, jest to jednak o wiele mniejszy zasób słów, niż da się pozyskać z monitorowania środków masowego przekazu, więc prawdopodobnie przybyli już po Epoce Transmisji Radiowej.
— A czy używają właściwych słów?
— Używają gramatyki ogólnej i odległych zależności, przynajmniej czterech poziomów rekurencji w zakresie wąskiej zdolności językowej, nie widzę zresztą powodu, żeby przy dłuższym kontakcie nie zeszli jeszcze głębiej. Jukka, to nie papugi. Znają reguły. Na przykład ta nazwa…
— Rorschach — mruknęła Bates. Kostki jej trzasnęły, gdy ściskała piłeczkę. — Ciekawie sobie wybrali.
— Sprawdziłam w rejestrze. Jest jonowo-anty frachtowiec Rorschach na Pętli Marsjańskiej. Ktokolwiek do nas mówił, potraktował swoją platformę jako odpowiednik naszych statków i wybrał sobie z nich pasującą nazwę.
Szpindel opadł na krzesło koło mnie. Bańka kawy w ręku połyskiwała jak żelatyna.
— Akurat taką, ze wszystkich statków w układzie? O wiele zbyt symboliczne, jak na przypadkowy wybór.
— Pewnie nie był przypadkowy. Niezwykłe nazwy statków prowokują do uwag. Pilot Rorschacha nawiązuje rozmowę z jakimś innym statkiem, a ten inny rzuca: „Kurka, co za dziwna nazwa”, na co Rorschach improwizuje coś o jej pochodzeniu, a wszystko roznosi się w eterze. Ktoś słuchający tych rozmów nie tylko identyfikuje nazwę i to czego ona dotyczy, ale rozumie, w pewnym zakresie, kontekst. Nasi obcy przyjaciele pewno podsłuchali sobie pół rejestru i wywnioskowali, że nazwa Rorschach lepiej określa coś nieznanego, niż, powiedzmy, SS Jaymie Matthews.
— Czyli są terytorialni i inteligentni. — Szpindel się skrzywił, wyczarowując kubek spod krzesła. — Pięknie.
Bates wzruszyła ramionami.
— Może i terytorialni. Ale niekoniecznie agresywni. Ja nawet się zastanawiam, czy mogliby nam coś zrobić, gdyby chcieli.
— Ja nie — powiedział Szpindel. — Te ślizgacze…
Major machnęła lekceważąco ręką.
— Wielkie statki skręcają powoli. Jeśli będą się ustawiać, żeby nam przygrzać, zobaczymy to dużo wcześniej. — Rozejrzała się. — Słuchajcie, czy to tylko mnie wydaje się dziwne? Mają międzygwiezdną technologię do przebudowywania superjowiszów i ustawiania meteoroid jak słoni na paradzie, a chowają się? Przed nami?
— Może tu jest ktoś jeszcze? — niepewnie podsunęła James.
Bates pokręciła głową.
— Maskowanie było kierunkowe. Przeznaczone dla nas i nikogo innego.
— I nawet my je przejrzeliśmy — dodał Szpindel.
— No właśnie. Więc plan B, który jak dotąd składa się z gadki i mętnych ostrzeżeń. Mówię tylko, że nie zachowują się jak giganci. Postępowanie Rorschacha wygląda na… improwizowane. Chyba się nas nie spodziewali.
— No nie. A Burns-Caulfield był…
— Chyba się nas tak szybko nie spodziewali.
— Hm — mruknął Szpindel, trawiąc te słowa.
Major przesunęła dłonią po nagiej czaszce.
— Czemu mieliby się spodziewać, że damy sobie spokój, po tym, jak się dowiedzieliśmy, że nas namierzyli? Oczywiście szukalibyśmy gdzie indziej. Możliwe, że cała akcja z Burnsem-Caulfieldem była po to, żeby zyskać na czasie; na ich miejscu przewidywałabym, że kiedyś w końcu tutaj dotrzemy. Ale myślę, że jakimś cudem źle to oszacowali. Przylecieliśmy szybciej, niż oczekiwali, i złapaliśmy ich z ręką w nocniku.
Szpindel otworzył swój bąbel i wlał zawartość do kubka.
— Spory błąd, jak na kogoś tak inteligentnego, nie? — W zetknięciu z parującym płynem zapłonął hologram, dyskretna pamiątka z Zeszkliwionej Strefy Gazy. Mesę wypełnił zapach splastyfikowanej kawy. — Zwłaszcza po tym, jak obmierzyli nas co do metra — dodał.
— I co zobaczyli? Silniki jonowo-antymaterialne. Żagle słoneczne. Statki, które latami lecą do Kuipera i nie mają zasobów, żeby się wybrać gdziekolwiek dalej. Telemateria nie istniała, poza symulatorami Boeinga i kilkoma prototypami. Musieli uznać, że jedna przynęta da im wystarczająco dużo czasu.
— Czasu na co? — zapytała James.
— Cokolwiek to jest, mamy dobry punkt obserwacyjny — odrzekła Bates.
Szpindel uniósł chorą ręką kubek i siorbnął. Kawa zadygotała w swym więzieniu, w nie do końca przekonującym ciążeniu bębna zmieniając się w falki i kropelki. James zasznurowała usta z dyskretną dezaprobatą. W środowiskach o zmiennej grawitacji otwarte pojemniki na płyny były regulaminowo zabronione, nawet dla ludzi bez takich problemów z motoryką jak Szpindel.
— Czyli blefują — odezwał się w końcu Szpindel.
Bates skinęła głową.
— Mój domysł: Rorschach wciąż jest w budowie. Może kontaktujemy się z jakimś automatycznym systemem.
— Więc mamy nie zwracać uwagi na tabliczki „nie deptać trawy” i po prostu wejść.
— Stać nas, żeby poczekać na odpowiedni moment. Nie spieszyć się.
— Aha. Teraz może sobie z nimi poradzimy, a ty chcesz poczekać, aż awansują z „niewidocznych” na „niezwyciężonych”. — Szpindel zadygotał i odstawił kawę. — Gdzie cię to wojsko szkoliło? Na Akademii Fair Play?
Bates zignorowała docinek.
— Fakt, że Rorschach wciąż rośnie, może być dobrym powodem, żeby dać mu na jakiś czas spokój. Nie mamy pojęcia jak wygląda — dorosła, nazwijmy to — forma tego artefaktu. No tak, maskował się. Zwierzęta, zwłaszcza młode, często chowają się przed drapieżnikami. Jasne, że odpowiada wymijająco. Nie udziela nam odpowiedzi. Ale może ich nie zna, myśleliście o tym? Co byśmy wskórali, wypytując ludzki embrion? Dorosła postać to całkiem inne zwierzę.
— Dorosły zmiele nam dupę w maszynce.
— Z tego, co wiemy, to mógłby i embrion. — Bates przewróciła oczyma. — Jezu, Isaac, to ty jesteś biologiem. Chyba nie muszę ci przypominać ile płochliwych i bojaźliwych zwierząt umie się odgryźć w sytuacji bez wyjścia? Jeżozwierz nie chce kłopotów, ale jeśli będziesz się do niego dobierać, pokłuje ci całą gębę.
Szpindel się nie odezwał. Przesunął kawę na bok wzdłuż wklęsłego blatu, tak że ledwo do niej sięgał. Płyn w kubku rysował ciemny okrąg, idealnie równoległy do krawędzi, ale nieco przechylony ku nam. Wydało mi się nawet, że w samej powierzchni cieczy dostrzegam minimalną wklęsłość.
Uśmiechnął się nieznacznie, widząc ten efekt.
James odchrząknęła.
— Nie lekceważę twoich obaw, Isaacu, ale według mnie daleko nam do wyczerpania drogi dyplomatycznej. Przynajmniej chce gadać, choć nie jest tak otwarty, jak byśmy chcieli.
— No pewnie, że mówi — odparł Szpindel ze wzrokiem utkwionym w przechylonym kubku. — Całkiem inaczej niż my.
— To prawda. Ma coś…
— To nie jest po prostu niepewność. Czasem zachowuje się wręcz jak dyslektyk, zauważyliście? I mieszają mu się zaimki i osoby.
— Jak na to, że nauczył się języka przez bierne nasłuchiwanie, to i tak nieźle mu poszło. Na moje oko, oni są lepsi w przetwarzaniu mowy niż my.
— Trzeba dobrze znać język, żeby tak gadać ogólnikami, nie?
— Gdyby chodziło o człowieka, zgodziłabym się z tobą — odrzekła James. — Ale to, co nam wydaje się wybiegiem czy oszustwem, można wytłumaczyć faktem, że posługują się mniejszymi jednostkami konceptualnymi.
— Jednostkami konceptualnymi? — Właśnie zauważałem, że Bates nigdy nie sięgała po podpowiedź, jeśli mogła tego uniknąć.
James kiwnęła głową.
— To tak jakby przetwarzać wiersz tekstu słowo po słowie zamiast kompletnymi frazami. Im mniejsze jednostki, tym szybciej dają się rekonfigurować, co daje bardzo szybkie odruchy semantyczne. Ale istnieje wada: trudno zachować taki sam poziom spójności logicznej, bo jest bardziej prawdopodobne, że większe struktury zostaną potasowane.
— Czekaj… — Szpindel wyprostował się, zapomniawszy o płynach i siłach odśrodkowych.
— Ja tylko twierdzę, że to niekoniecznie jest umyślne oszustwo. Ktoś, kto analizuje informację w jednej skali, może być nieświadomy niespójności w innej; możliwe nawet, że jest mu ona niedostępna na poziomie świadomości.
— To nie wszystko.
— Isaacu, nie możesz przykładać ludzkich norm do…
— Bo się zastanawiałem, co ty właściwie robisz. — Szpindel grzebał w zapisach. Chwilę później wyłowił fragment.
Proszę o informację o środowiskach, które uważacie za śmiertelnie niebezpieczne. Proszę o informację o waszej odpowiedzi dotyczącej perspektywy grożącego nam narażenia na śmiertelnie niebezpieczne środowiska.
CHĘTNIE SPEŁNIĘ PROŚBĘ. ALE ŚMIERTELNE NIEBEZPIECZEŃSTWO TO DLA WAS COŚ INNEGO NIŻ DLA NAS. JEST WIELE ZMIENNYCH CZYNNIKÓW.
— Sprawdzałaś ich! — zapiał z zachwytem Szpindel. Uderzył się w usta, bo dostał tiku w szczęce. — Czekałaś na reakcję emocjonalną!
— Tak mi tylko przyszło do głowy. To żaden dowód.
— A była jakaś różnica? W czasie reakcji?
James zawahała się, potem pokręciła głową.
— To był głupi pomysł — odparła. — Tyle zmiennych, nie mamy nawet pojęcia jak oni… no wiecie, to przecież obcy…
— Ale objawy patologii są klasyczne.
— Jakiej patologii? — zapytałem.
— To nic nie znaczy, potwierdza tylko, że różnią się od ludzkich zwyklaków — upierała się James. — To nie powód, żeby ktokolwiek z obecnych tutaj kręcił nosem.
Spróbowałem jeszcze raz:
— Jakiej patologii?
James znów pokręciła głową. Wyjaśnił mi Szpindel:
— Pewnie słyszałeś o takim syndromie. Szybko gada, zero sumienia, skłonność do zabawnych przejęzyczeń i przeczenia samemu sobie. Nie okazuje emocji.
— Tyle że nie mówimy o ludzkich istotach — cicho powtórzyła James.
— Ale gdyby — ciągnął Szpindel — nazwalibyśmy Rorschacha klinicznym socjopatą.
Sarasti nie odezwał się przez całą rozmowę. Teraz, gdy w powietrzu zawisło to słowo, zauważyłem, że wszyscy starają się na niego nie patrzeć.
Oczywiście wszyscy wiedzieliśmy, że Jukka Sarasti jest socjopatą. O tym się po prostu nie wspominało w kulturalnym towarzystwie.
Lecz Szpindel nie był aż tak kulturalny. A może po prostu prawie Sarastiego rozumiał: patrzył na wskroś potwora i widział organizm, taki sam produkt doboru naturalnego, jak ludzkie mięso, które pożarł eony temu. Taka perspektywa jakimś sposobem go uspokajała. Mógł się przyglądać, jak Sarasti go obserwuje, i się nie wzdrygać.
— Żal mi tego biednego skubańca — powiedział kiedyś, jeszcze na szkoleniu.
Niektórzy pomyśleliby: co za bzdura. Ten człowiek, tak mocno spięty ze sprzętem, że własna motoryka siadała mu z braku dbałości i pokarmu, ten człowiek, słyszący promienie Roentgena i widzący odcienie ultradźwięków, tak przeżarty poprawkami, że nawet własnych opuszek nie był w stanie pomacać bez czyjejś pomocy, ten człowiek jest w stanie litować się nad kimkolwiek? A już szczególnie nad widzącym w podczerwieni drapieżcą, skonstruowanym, by mordować bez cienia wyrzutu?
— Empatia wobec socjopatów to nieczęste — rzuciłem.
— A może powinno być częstsze. Bo my — machnął ręką; w symulatorze zawirował, zakręcił się pakiet zdalnych czujników — my mogliśmy wybrać sobie dodatkowe moduły. A wampiry musiały być socjopatami. Za bardzo przypominają własne ofiary. Wielu systematyków nawet nie uważa ich za odrębny podgatunek, wiesz? Nigdy też nie zróżnicowali się na tyle, by oddzielić się reprodukcyjnie. Może to raczej zespół patologii niż rasa. Po prostu garstka przymusowych ludożerców, ze stałym zbiorem ułomności.
— I jak z tego wynika…
— Kiedy możesz żywić się tylko własnym gatunkiem, empatia musi zaniknąć w pierwszej kolejności. W jego położeniu psychopatia to żadna choroba, nie? Raczej strategia przetrwania. Ale nam ciągle chodzą od nich ciarki po plecach, więc zakuwamy ich w łańcuchy.
— Myślisz, że trzeba było zreperować im Skazę Krzyżową?
Każdy wiedział, czemu tego nie zrobiliśmy. Tylko głupiec nie dba o zabezpieczenia, wskrzeszając potwora. A wampiry miały je wbudowane — Sarasti bez środków antyeuklidesowych dostałby konwulsji na widok pierwszego z brzegu okna.
Lecz Szpindel kręcił głową.
— Nie dałoby się tego pozbyć. To znaczy, dałoby się, ale ta skaza siedzi w korze wzrokowej. Łączy się z ich wszechwiedzą. Leczysz ją, przy okazji niszczysz im umiejętność rozpoznawania wzorców, w takim razie jaki sens w ogóle ich wskrzeszać?
— Nie wiedziałem.
— Tak się oficjalnie mówi. — Zamilkł na chwilę, uśmiechnął się krzywo. — Bo kiedy nam to pasowało, nie mieliśmy specjalnych problemów z naprawieniem drogi przemian protokadheryny.
Pociągnąłem podpowiedź. ConSensus, kontekstowy jak zawsze, podsunął mi protokadherynę γ-Y: magiczne białko z ludzkiego mózgu, którego wampiry nigdy nie nauczyły się syntetyzować. Powód, dla którego nie przesiedli się na zebry czy guźce, gdy zabrakło ludzkiego pokarmu; powód, dla którego odkrycie przez ludzkość strasznej tajemnicy Kąta Prostego oznaczało dla nich zagładę.
— W każdym razie, ja sądzę, że czuje się… izolowany. — Tik nerwowy targnął kącikiem ust Szpindla. — Samotny wilk i tylko owce za towarzystwo. Nie byłbyś samotny?
— Oni nie lubią towarzystwa — przypomniałem.
Nie wrzuca się do jednego kotła dwóch wampirów tej samej płci, chyba że chcemy zakładać się o wynik krwawej jatki. Byli samotnymi łowcami, bardzo terytorialnymi. Przy minimalnym dla przeżycia stosunku ofiar do drapieżników jak dziesięć do jednego — i ofiarach rozsianych tak rzadko po plejstocenowej ziemi — największym zagrożeniem dla przetrwania była dla nich konkurencja pobratymców. Dobór naturalny nigdy nie nauczył ich współpracować.
Lecz na Szpindlu zupełnie nie zrobiło to wrażenia.
— To nie znaczy, że nie może czuć się samotny — upierał się.
— Ale że nie może nic na to poradzić.