Koniuszkiem grubego palca major popchnął cienką teczkę w stronę komisarza i nalał sobie wody mineralnej.
– Oto co nam dali – rzekł. – Jest tam tłumaczenie, gdyby pan potrzebował.
Kręcąc głową, Brunetti sięgnął po teczkę. Na wierzchu widniał czerwony drukowany napis: „Foster, Michael, ur. 28.09.62, SSN 651 34 1054”. Do wewnętrznej strony okładki była przypięta fotokopia zdjęcia. Silny kontrast nie pozwalał rozpoznać denata. Czarno-białe rysy w niczym nie przypominały żółtawej twarzy, którą komisarz widział na brzegu kanału poprzedniego dnia. W teczce znajdowały się dwie kartki maszynopisu. Pierwsza zawierała informacje o Fosterze: pracował w służbie zdrowia, raz dostał mandat za to, że się nie zatrzymał przed znakiem „Stop” na terenie bazy, przed rokiem otrzymał awans na stopień sierżanta, rodzina mieszka w Biddeford Pool, w stanie Maine.
Na drugiej kartce było streszczenie zeznań pewnego Włocha, cywilnego pracownika amerykańskiej służby zdrowia, który oświadczył, że Foster miał dobre stosunki z kolegami, wykazywał się pracowitością, a także uprzejmie i życzliwie traktował cywilny personel włoski.
– Niewiele tu, prawda? – odezwał się Brunetti, zwracając teczkę majorowi. – Ideał żołnierza. Pracowity. Zdyscyplinowany. Życzliwy.
– Ale ktoś wsadził mu nóż pod żebra.
Komisarz przypomniał sobie doktor Peters i spytał:
– Żadnych kobiet?
– Nam nic o tym nie wiadomo, co jednak nie oznacza, że się z nimi nie spotykał. Był młody, dostatecznie znał język włoski, więc bardzo możliwe. – Ambrogiani umilkł, ale po chwili dodał: – Chyba że korzystał z tego, co się oferuje przed dworcem kolejowym.
– To one tam działają?
Major skinął głową.
– A w Wenecji? – spytał.
– Jest ich tylko kilka, ale odkąd rząd zamknął domy publiczne, pracują w hotelach i nie sprawiają nam żadnych kłopotów.
– Tu mamy je przed dworcem, tylko że dla niektórych nastały ciężkie czasy, bo zbyt wiele dzisiejszych kobiet chętnie robi to za darmo… Z miłości.
Brunetti wolał nie myśleć o tym, co z miłości młode kobiety robią za darmo. Jego córka akurat skończyła trzynaście lat.
– Czy mógłbym porozmawiać z Amerykanami? – spytał.
– Sądzę, że tak – odparł Ambrogiani i sięgnął po słuchawkę. – Powiemy im, że jest pan szefem policji weneckiej. To stanowisko im się spodoba i chętniej będą z panem rozmawiali.
Nakręcił dobrze mu znany numer. Czekając na połączenie, przysunął do siebie teczkę, pedantycznie uporządkował w niej kartki, a następnie położył ją przed sobą, dokładnie pod kątem prostym do krawędzi biurka.
Nagle odezwał się do słuchawki po angielsku. Mówił z wyraźnym obcym akcentem, ale poprawnie.
– Dzień dobry, Tiffany. Tu Ambrogiani. Jest pan major? Co? Tak, zaczekam. – Zakrył mikrofon dłonią i odsunął słuchawkę od ucha. – Jest na konferencji. Amerykanie chyba żyją konferencjami.
– Być może… – zaczął Brunetti, ale urwał, gdyż Ambrogiani zdjął dłoń z mikrofonu.
– Tak, dziękuję. Pan major Butterworth? – W ustach karabiniera nazwisko to zabrzmiało jak „Budderword”. – Dzień dobry. Tak, panie majorze. Jest tu u mnie szef policji weneckiej. Przyleciał helikopterem na jeden dzień. – Dłuższą chwilę się nie odzywał. – Nie, będzie tu tylko dziś. – Spojrzał na zegarek. – Za dwadzieścia minut? Tak, przyjdzie. Niestety, panie majorze. Przykro mi, ale mam konferencję. Tak, dziękuję. – Skończywszy rozmowę, elegancko położył ołówek na teczce, dokładnie wzdłuż przekątnej, i rzekł: – Przyjmie pana za dwadzieścia minut.
– A pan nie idzie?
Major lekceważąco machnął ręką.
– Szkoda czasu. Jeśli coś wiedzą, i tak nie zechcą tego powiedzieć, a jeżeli nie wiedzą, niczego nie przekażą. Zmieniając temat, spytał: – Jak pan sobie radzi z angielskim?
– Nie najgorzej.
– Świetnie, to znacznie ułatwi sprawę.
– Kim on jest, ten major?
Ambrogiani powtórzył jego nazwisko, upraszczając spółgłoski trudniejsze w wymowie.
– To ich oficer łącznikowy, a więc, jak oni powiadają, zapewnia łączność między nimi a nami, czyli between them and us – odparł cytując Amerykanów.
Obaj szerokim uśmiechem skwitowali fakt, że w języku angielskim pewne rzeczy łatwiej wyrazić niż we włoskim.
– A na czym polega owa łączność?
– On do nas przychodzi, kiedy my mamy jakieś kłopoty, albo odwrotnie, gdy oni je mają.
– Na przykład jakie?
– Jeśli ktoś próbuje bez dokumentów wjechać na teren bazy albo jeśli my naruszamy ich przepisy ruchu, albo gdy jakiś karabinier kupuje w ich supermarkecie dziesięć kilogramów wołowiny. Mniej więcej coś w tym guście.
– To oni mają tu supermarket? – zdziwił się Brunetti.
– Owszem, mają. Poza tym kręgielnie, kino, a nawet bar „Burger King”.
Ostatnie dwa słowa major wymówił bez śladu obcego akcentu. Zafascynowany Brunetti powtórzył je takim tonem, jakim odpowiada dziecko, kiedy mu się obiecuje, że dostanie w prezencie kucyka. Ambrogiani zareagował na to śmiechem.
– Nadzwyczajne, prawda? Jest tu ich własny mały świat, który nie ma nic wspólnego z naszym krajem – rzekł, wskazując ręką za okno. – Tam jest Ameryka, commissario. Chyba wkrótce my też się nią staniemy. – Umilkł, ale zaraz powtórzył: – Ameryka.
Kwadrans później komisarz zobaczył dokładnie to, czego się spodziewał. Kiedy otworzył drzwi dowództwa NATO i pokonał trzy stopnie prowadzące do hallu, ujrzał ściany zawieszone plakatami przedstawiającymi miasta bez nazw, ale drapacze chmur świadczyły, że to na pewno Ameryka. Dowodziły tego również liczne napisy zakazujące palenia oraz komunikaty na tablicach informacyjnych. Jedyny element włoski stanowiła marmurowa posadzka. Tak jak go skierowano, Brunetti ruszył schodami na wprost, na ich szczycie skręcił w prawo i wszedł w drugie drzwi po lewej stronie. Salę, w której się znalazł, podzielono przepierzeniami wysokości człowieka. Na ścianach, podobnie jak piętro niżej, wisiały napisy i tablice informacyjne. Pod jednym przepierzeniem stały dwa fotele, obite czymś, co się okazało grubym szarym plastikiem. Za biurkiem, usytuowanym z prawej strony, tuż przy drzwiach, siedziała młoda kobieta, z pewnością Amerykanka. Miała włosy blond, z przodu krótko przycięte nad zielonymi oczami, ale z tyłu sięgające niemal do pasa, piegi na nosie i uzębienie w idealnym stanie, jakie się spotyka u większości Amerykanów i bogatych Włochów. Z promiennym uśmiechem spojrzała na Brunettiego, unosząc kąciki ust, lecz jej wzrok pozostał dziwnie pusty, bez wyrazu.
– Dzień dobry – powiedział komisarz, także z uśmiechem. – Nazywam się Brunetti. Pan major mnie oczekuje.
Wyszła zza biurka, demonstrując figurę równie idealną jak zęby, i zniknęła za przepierzeniem, choć bez trudu mogła się z szefem skontaktować telefonicznie lub po prostu go zawołać. Brunetti słyszał, że coś mówiła. Odpowiadał jej jakiś niski głos. Po kilku chwilach się pojawiła i ręką wskazała komisarzowi drogę.
– Proszę wejść – rzekła.
Za biurkiem siedział młody blondyn, który nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia lat. Brunetti nań spojrzał, ale natychmiast odwrócił oczy, porażone blaskiem bijącym od tego człowieka. Znowu na niego popatrzył i wtedy zrozumiał, że to tylko młodość, zdrowie i zadbany mundur sprawiają takie wrażenie.
– Pan komendant Brunetti? – spytał tamten wstając.
Komisarzowi się zdawało, że Butterworth dopiero co brał prysznic lub kąpiel, jego skóra bowiem lśniła czystością, a twarz miał tak wygoloną, jakby przed chwilą odłożył brzytwę. Podając mu rękę, Brunetti zauważył, że jego jasnobłękitne oczy barwą przypominają wody laguny przed dwudziestoma laty.
– Bardzo mi miło, że pan przybył aż z Wenecji, żeby z nami porozmawiać, panie komendancie.
– Jestem zastępcą komendanta – odparł Brunetti.
Awansował się w nadziei, że w ten sposób zapewni sobie lepszy dostęp do informacji. Na biurku majora Butterwortha spostrzegł dwa pudełka: jedno z korespondencją przychodzącą, drugie z wychodzącą. To pierwsze było puste.
– Proszę spocząć – rzekł Amerykanin i dopiero wówczas, gdy komisarz siadł, usadowił się w swoim fotelu. Z szuflady biurka wyjął teczkę, tylko nieco grubszą od tej, którą miał Ambrogiani. – Przyjechał pan w sprawie sierżanta Fostera, nieprawdaż?
– Tak.
– Co pan chciałby wiedzieć?
– Kto go zabił – beznamiętnie odparł Brunetti.
Major chwilę się wahał, nie mając pojęcia, jak traktować tę odpowiedź, lecz w końcu postanowił uznać ją za żart.
– Tak – rzekł śmiejąc się niemal bezgłośnie. – Wszyscy chcielibyśmy to wiedzieć. Jednakże nie jestem pewien, czy dysponujemy informacjami, które pomogłyby nam ustalić zabójcę.
– A jakimi informacjami państwo dysponują?
Butterworth przesunął teczkę w stronę komisarza.
Choć Brunetti zdawał sobie sprawę, że są w niej materiały już mu znane, otworzył ją i przeczytał to samo, co w gabinecie Ambrogianiego. Okazało się, że teczka zawiera fotografię różniącą się od poprzedniej. Wprawdzie komisarz widział twarz denata i jego nagie zwłoki, ale dopiero teraz zobaczył, jak Foster wyglądał. Na tym zdjęciu był przystojniejszy i miał krótkie wąsy, które zgolił jakiś czas przed śmiercią.
– Kiedy wykonano to zdjęcie?
– Prawdopodobnie gdy wstępował do wojska.
– Dawno?
– Siedem lat temu.
– Długo służył we Włoszech?
– Cztery lata. Właśnie ponownie się zdeklarował.
– Przepraszam, nie rozumiem.
– Zaciągnął się. Na następne trzy lata.
– I zostałby tutaj?
– Tak.
Przypomniawszy sobie coś, o czym czytał w aktach, Brunetti zapytał:
– Jak on się nauczył włoskiego?
– Słucham?
– Skoro pracował tu na pełnym etacie, nie miał zbyt dużo czasu na uczenie się nowego języka – wyjaśnił komisarz.
– Tanti di noi parliamo italiano* [Wielu z nas mówi po włosku.] – oznajmił Butterworth z wyraźnie amerykańskim akcentem, lecz zrozumiałą włoszczyzną.
– Tak, naturalnie – rzekł odparł Brunetti z uśmiechem, domyślając się, że tak należało na to zareagować. – Czy on mieszkał w bazie? Są tu koszary, prawda?
– Owszem, są, ale sierżant Foster miał mieszkanie w Vicenzy.
Komisarz wiedział, że w takich wypadkach zawsze przeprowadza się rewizję, więc nie pytał, czy to zrobiono.
– Znaleźliście tam coś?
– Nie.
– Czy mógłbym rzucić na nie okiem?
– Nie jestem pewien, czy to konieczne.
– Ja też nie jestem pewien, czy to konieczne – przyznał Brunetti, lekko się uśmiechając. – Chciałbym jednak zobaczyć, gdzie mieszkał.
– Byłoby to niezbyt zgodne z przepisami.
– Nie zdawałem sobie sprawy, że macie takie przepisy.
Komisarz wiedział, że w komendzie policji lub karabinierów w Vicenzy łatwo by uzyskał zezwolenie, ale przynajmniej w tej fazie śledztwa wolał mieć jak najlepsze stosunki ze wszystkimi zainteresowanymi władzami.
– Przypuszczam, że dałoby się to załatwić – ustąpił Butterworth. – Kiedy chciałby się pan tam wybrać?
– Nie ma pośpiechu. Dziś po południu… Jutro…
– Nie wiedziałem, że zamierza pan wracać jutro, panie komendancie.
– Tylko wówczas, gdybym się ze wszystkim nie uwinął dzisiaj, panie majorze.
– Co jeszcze pragnie pan zrobić?
– Chciałbym porozmawiać z kilkoma osobami, które go znały, które z nim pracowały. – Przeglądając dokumenty, Brunetti zauważył, że Foster uczęszczał na zajęcia uniwersyteckie w bazie. Podobnie jak starożytni Rzymianie, ci budowniczowie nowego imperium zabierali ze sobą szkoły. – Być może także z jego kolegami z uczelni.
– Sądzę, że da się coś zrobić, choć muszę przyznać, że nie widzę powodu, dla którego pragnie pan z nimi rozmawiać. My się zajmiemy tą częścią dochodzenia. – Major umilkł, jakby czekając na reakcję Brunettiego, ale ponieważ ten się nie odzywał, zapytał: – Kiedy pan chciałby obejrzeć to mieszkanie?
Komisarz zerknął na zegarek; zbliżała się dwunasta.
– Chyba najlepiej będzie po południu. Gdyby pan mi powiedział, gdzie to jest, mój kierowca mógłby mnie tam zawieźć w powrotnej drodze na dworzec.
– Życzy pan sobie, żebym panu towarzyszył, panie komendancie?
– Bardzo miło z pańskiej strony, ale to raczej zbyteczne, panie majorze. Wystarczy, że poda mi pan adres.
Butterworth wyrwał kartkę z notesu, napisał na niej adres, nie zaglądając do otwartych akt, i wręczył ją Brunettiemu.
– To niedaleko stąd. Jestem pewien, że pański kierowca łatwo tam trafi.
– Dziękuję panu, majorze – powiedział komisarz i wstał. – Czy miałby pan coś przeciwko temu, gdybym jeszcze przez pewien czas pozostał na terenie bazy?
– Placówki – natychmiast poprawił go Butterworth.
– Słucham?
– Tu jest placówka. Lotnictwo ma bazy. My, wojska lądowe, mamy placówki.
– Aha, rozumiem. Po włosku i jedno, i drugie nazywa się bazą. Czy mógłbym chwilę tu zabawić?
Butterworth przez moment się wahał.
– Nie widzę żadnych problemów.
– A wracając do mieszkania, panie majorze, jak do niego wejdę?
Amerykanin wstał i wyszedł zza biurka.
– Jest tam dwóch naszych ludzi. Zadzwonię do nich i każę im pana wpuścić.
– Bardzo dziękuję, panie majorze – powiedział Brunetti, wyciągając do niego rękę.
– Nie ma za co. Cieszę się, że w ten sposób mogę panu pomóc.
Butterworth uścisnął komisarzowi dłoń mocno i energicznie. Wychodząc, Brunetti się zastanawiał, dlaczego Amerykanin go nie spytał, co dotychczas ustalił w sprawie morderstwa.
– Dokąd, panie komisarzu? – odezwał się kierowca, gdy Brunetti wsiadł do samochodu.
Brunetti podał mu kartkę z adresem Fostera.
– Chciałbym tam dziś pojechać. Wiecie, gdzie to jest?
– Borgo Casale? Oczywiście, że wiem. Tuż za stadionem piłkarskim.
– Przejeżdżaliśmy tamtędy?
– Tak, panie komisarzu, w drodze z dworca. Teraz mam pana tam zawieźć?
– Nie, jeszcze nie. Najpierw chciałbym coś przekąsić.
– Był pan tu już kiedyś, panie komisarzu?
– Nie, nigdy. A pan dawno tu jest?
– Sześć lat, ale mam fart, że tu dostałem przydział, bo moja rodzina mieszka w Schio – odparł kierowca, wymieniając miejscowość położoną o pół godziny drogi od Vicenzy.
– Bardzo dziwaczne, prawda? – rzekł Brunetti, wskazując mijane budynki.
Kierowca kiwnął głową, ale się nie odezwał.
– Duże to?
– Całość ma około dwóch kilometrów kwadratowych.
– Co tu jest poza biurami? Major Ambrogiani mówił, że supermarket.
– Prócz tego basen pływacki, biblioteka i szkoły. To całe miasto. Nawet mają własny szpital.
– Dużo tu tych Amerykanów?
– Nie jestem pewien, ale chyba z pięć tysięcy, razem z żonami i dziećmi.
– Lubicie ich?
Kierowca wzruszył ramionami.
– Czy można ich nie lubić? To nasi przyjaciele – odpowiedział bez szczególnego entuzjazmu. Zmieniając temat, spytał: – Co z obiadem, panie komisarzu? Zje pan tutaj czy poza bazą?
– Bo ja wiem? A co wy byście proponowali?
– Włoska stołówka to ich najlepszy lokal. Można tam dobrze zjeść.
Słysząc to, Brunetti się zastanawiał, co Amerykanie podają w swoich narodowych stołówkach. Czyżby drut kolczasty?
– Tylko że dziś nieczynna. Strajk – dodał kierowca.
Cóż, to dowód, że stołówka rzeczywiście jest włoska, choć na terenie amerykańskiej bazy.
– A może gdzie indziej?
Zamiast odpowiedzi, kierowca wrzucił bieg i ruszył, a potem gwałtownie zawrócił w stronę głównej drogi, która biegła przez całą bazę. Kilkakrotnie skręcał, za innymi samochodami objeżdżając różne zabudowania, co zupełnie zdezorientowało Brunettiego, a wreszcie zahamował przed niskim betonowym budynkiem.
Obejrzawszy się, komisarz zobaczył przez tylne okno, że stoją blisko miejsca, gdzie pod kątem prostym łączą się dwa skrzydła centrum handlowego. Nad jednym z oszklonych wejść widniał napis: PASAŻ GASTRONOMICZNY. Inny napis brzmiał: BASKIN-ROBBINS*. [Nazwa sieci popularnych lodziarni w USA.]
– Gdzie można wypić kawę? – spytał Brunetti, całkiem zniechęcony.
Kierowca wskazał wejście niecierpliwym ruchem głowy, jakby mu się śpieszyło. Ledwie komisarz wysiadł, karabinier sięgnął ręką nad oparciem i zatrzasnął drzwi.
– Wrócę za dziesięć minut – powiedział i natychmiast odjechał.
Stojąc samotnie na krawężniku, Brunetti czuł się dziwnie obco. Dopiero teraz spostrzegł szyld BAR CAPUCINO, najwyraźniej dzieło Amerykanina. Wszedł i poprosił barmankę o kawę, a potem, spodziewając się, że nie będzie miał obiadu, zamówił drożdżówkę. To, co dostał, przypominało ją wyglądem, ale smakiem tekturę. Położył na kontuarze trzy tysiące lirów w banknotach. Kobieta spojrzała na banknoty, później na niego, a wreszcie je wzięła i wydała resztę takimi samymi monetami, jakie znalazł w kieszeni denata. Brunetti przez moment się zastanawiał, czy to nie jest specjalny znak, ale jej mina świadczyła, że barmanka zachowuje się normalnie.
Wyszedł na ulicę i przystanął zadowolony, że może się trochę rozejrzeć, czekając na kierowcę. Usiadł na jednej z ławek przed sklepami i zaczął obserwować przechodniów. Kilka osób nań zerknęło, kiedy tak siedział, ubrany w garnitur i krawat, co wśród nich wyglądało nie na miejscu. Mijający go ludzie, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, przeważnie mieli na sobie mundury, większość pozostałych zaś szorty i tenisówki, a sporo kobiet, choć przeważnie tych, które nie powinny, chodziło w stanikach od opalaczy. Sprawiali wrażenie, jakby szli albo na wojnę, albo na plażę. Mężczyźni byli na ogół wysportowani i silni; kobiety najczęściej przerażająco tłuste.
Samochody jeździły powoli, bo kierowcy szukali wolnego miejsca do parkowania. Owe duże japońskie limuzyny, wszystkie z tablicami rejestracyjnymi AFI, przeważnie miały pozamykane okna, a z klimatyzowanych wnętrz dochodziła muzyka rockowa o rozmaitym stopniu głośności.
Przechodnie wymieniali pozdrowienia i grzeczności, czując się w tym amerykańskim miasteczku we Włoszech zupełnie jak w domu.
Dziesięć minut później kierowca zatrzymał samochód przed komisarzem. Brunetti zajął miejsce na tylnym siedzeniu.
– Czy teraz chce pan jechać pod tamten adres, panie komisarzu?
– Tak – odparł Brunetti, nieco znużony Ameryką.
Jadąc szybciej od innych samochodów, dotarli do głównej bramy, a za nią skręcili w prawo, w stronę miasta. W drodze powrotnej znowu przejechali wiadukt nad linią kolejową, skręcili w lewo, następnie w prawo i w końcu się zatrzymali przed pięciopiętrowym budynkiem, kilka metrów odsuniętym od ulicy. Przy bramie stał ciemnozielony dżip, w którym siedziało dwóch żołnierzy w amerykańskich mundurach. Jeden z nich wysiadł, zobaczywszy, że Brunetti się zbliża.
– Komisarz Brunetti z weneckiej policji – przedstawił się, wracając do swojej prawdziwej rangi. – Przysłał mnie tu major Butterworth, żebym obejrzał mieszkanie Fostera.
Choć to nie była prawda, cel się zgadzał.
Żołnierz machnął ręką, co od biedy można by uznać za salut, sięgnął do kieszeni i podał Brunettiemu komplet kluczy.
– Ten czerwony jest od głównego wejścia, panie komisarzu. Mieszkanie 3B na trzecim piętrze. Winda po prawej stronie.
Wszedłszy do budynku, Brunetti wsiadł do niewygodnej, ciasnej windy. Mieszkanie pod numerem 3B znajdowało się naprzeciwko niej. Komisarz łatwo otworzył zamek.
Pchnął drzwi i natychmiast spostrzegł niezwykłą marmurową posadzkę. Z lewej strony centralnego korytarza była niewielka kuchnia, z prawej łazienka. Oba pomieszczenia okazały się czyste i panował w nich porządek. W kuchni stała ogromna lodówka, wielka czteropalnikowa kuchenka oraz także przesadnie duża pralka. Komisarz zauważył, że urządzenia elektryczne są podłączone do transformatora, zmieniającego włoski prąd dwustudwudziestowoltowy na amerykański studziesięcio woltowy. Czyżby przywieźli ten sprzęt aż z Ameryki?
W kuchni pozostało niewiele miejsca na maleńki kwadratowy stolik i jedynie dwa krzesła. Na ścianie wisiał piecyk gazowy, który wydawał się służyć do podgrzewania wody również w kaloryferach.
Dalej znajdowały się dwie sypialnie. W jednej stało podwójne łóżko i duża szafa, drugą zamieniono na gabinet. Było w nim biurko z komputerem i regał z książkami oraz sprzętem stereofonicznym, pod którym widniał równy rządek płyt kompaktowych. Książki w większości okazały się podręcznikami, a reszta to podróżnicze i, o dziwo, religijne. Komisarz wyjął kilka z nich i zaczął je przeglądać. „Życie chrześcijańskie w erze zwątpienia”, „Wyższość życia duchowego” i „Jezus: wzór życia”. Autorem tej ostatniej był pastor Michael Foster. Ojciec denata?
Brunetti włączył odtwarzacz i nacisnął guzik „open”. Niczym pacjent pokazujący lekarzowi język, urządzenie wysunęło szufladkę na płyty, ale pustą. Zamknął szufladkę, wyłączył odtwarzacz, a potem włączył wzmacniacz i magnetofon kasetowy. Światełka wskazywały, że oba urządzenia działają. Wyłączył je. Tak samo sprawdził komputer.
Ubrania nie okazały się bardziej pomocne. W szafie zobaczył trzy mundury, wciąż jeszcze w plastikowych torbach z pralni. Wisiało tam również kilka par dżinsów, trzy albo cztery koszule i ciemnoniebieski garnitur z jakiegoś sztucznego włókna. Brunetti prawie machinalnie przeszukał kieszenie – żadnych luźnych monet, kartek ani grzebienia. Albo Foster był młodzieńcem bardzo starannym, albo Amerykanie zdążyli już coś zabrać.
Komisarz wrócił do łazienki, zdjął pokrywę z rezerwuaru nad miską klozetową. Niestety niczego nie znalazł. Odłożywszy pokrywę na miejsce, zajrzał do apteczki o ściankach z matowego szkła, otworzył parę fiolek z lekarstwami.
Przeszedł do kuchni, gdzie sprawdził, co jest w zamrażarce. Lód. Nic więcej. W niższej części lodówki było kilka jabłek, otwarta butelka białego wina i przeterminowany ser w plastikowym opakowaniu. W piekarniku znalazł jedynie trzy rondle; pralka okazała się pusta. Komisarz wolno rozejrzał się po kuchni. Z najwyższej szuflady kredensu wyjął nóż, przesunął krzesło od stołu pod piecyk do podgrzewania wody. Stanąwszy na krześle, nożem zaczął odkręcać śrubki przedniej ścianki obudowy piecyka i kolejno wsadzał je do kieszeni marynarki. Kiedy odkręcił ostatnią, wetknął nóż do kieszeni, a potem zdjął obudowę. Postawił ją na krześle i oparł o kolana.
Na wewnętrznej stronie zobaczył dwie plastikowe torebki, przymocowane taśmą. Zawierały około kilograma drobnego białego proszku. Brunetti wyjął z kieszeni chusteczkę, owinął nią sobie dłoń i oderwał torebki. Chcąc potwierdzić swoje domysły, otworzył jedną torebkę, poślinił koniuszek wskazującego palca i dotknął nim proszku. Kiedy go spróbował, na języku poczuł wyraźny, lekko metaliczny smak kokainy.
Schyliwszy się, położył torebki na kredensie. Następnie podniósł ściankę obudowy, dopasował otwory i z powrotem przymocował ją do piecyka czterema śrubkami, powoli je wkręcając. Rowki dwóch górnych śrubek ustawił idealnie poziomo, dwóch dolnych zaś z równą precyzją w pionie.
Spojrzał na zegarek. Stwierdził, że spędził w mieszkaniu piętnaście minut. Amerykanie mieli cały dzień na przeszukanie lokalu i tyle samo włoska policja, ale to on, Brunetti, znalazł torebki w niespełna kwadrans.
Otworzył jedną z szafek w ścianie, lecz tam było tylko kilka talerzy. Zajrzał pod zlewozmywak i zobaczył to, czego szukał: dwie reklamówki. W dalszym ciągu używając chusteczki, zapakował do nich po jednej torebce z kokainą i schował je do wewnętrznych kieszeni marynarki. Dokładnie wytarł rękawem nóż, po czym odłożył go do szuflady. Na koniec za pomocą chusteczki usunął wszelkie odciski palców z piecyka.
Opuściwszy mieszkanie, zamknął drzwi na klucz. Kiedy wyszedł z budynku, z uśmiechem zadowolenia ruszył do żołnierzy w dżipie.
– Dziękuję – powiedział, wręczając klucz temu, który mu go dał.
– No i co? – spytał Amerykanin.
– Nic. Po prostu chciałem zobaczyć, jak on mieszkał.
Gdyby żołnierza zaskoczyła odpowiedź Brunettiego, z pewnością by to okazał.
Komisarz wrócił do samochodu, wsiadł i kazał kierowcy zawieźć się na dworzec. Zdążył na pociąg dalekobieżny z Mediolanu do Wenecji, odchodzący o trzeciej piętnaście. Wiedział, że w drodze powrotnej, tak samo jak wówczas, gdy jechał do Vicenzy, będzie patrzył przez okno, zastanawiając się, dlaczego pewien młody amerykański żołnierz został zamordowany. Teraz jednak miał dodatkowy temat rozmyślań: w jakim celu po śmierci denata do jego mieszkania podrzucono narkotyki? I kto to zrobił?