Rozdział 19

Nazajutrz ani Brunetti nie miał wiadomości od Ambrogianiego, ani Vianellowi nie udało się skontaktować z chłopakiem z Burano. Dopiero następnego dnia, kiedy komisarz wrócił z obiadu, około piątej przyszedł Vianello, by oznajmić, że chłopak zadzwonił i że w sobotę po południu spotkają się na Piazzale Roma. Po sierżanta, który ma być ubrany po cywilnemu, przyjedzie samochód i zawiezie go na rozmowę z Ruffolem. Wyjaśniwszy to, Vianello dodał:

– Hollywood.

– Oznacza to, że prawdopodobnie ukradną ten samochód.

– I chyba nie napiję się wina – z rezygnacją rzekł sierżant.

– Szkoda, że zburzyli bar Pullmana, bo mógłbyś się napić przed odjazdem.

– Po prostu pech. Mam czekać koło przystanku autobusu numer pięć. Podjadą i mnie zabiorą.

– Jak cię rozpoznają?

Czyżby Vianello się zarumienił?

– Mam trzymać bukiet czerwonych goździków.

Brunetti nie mógł się powstrzymać i wybuchnął śmiechem.

– Czerwonych goździków? Ty? Mój Boże! Mam nadzieję, że nikt ze znajomych nie zobaczy cię, jak przed wyjazdem z miasta będziesz stał z bukietem czerwonych goździków.

– Rozmawiałem o tym z żoną. W ogóle jej się to nie podoba, tym bardziej że muszę poświęcić sobotnie popołudnie. Wybieraliśmy się do restauracji na kolację i teraz żona będzie mi suszyła głowę przez parę miesięcy.

– Vianello, zróbmy interes. Ty to załatwisz, a my zwrócimy ci pieniądze za kwiaty, ale nie zapomnij wziąć rachunku. Prócz tego tak ustawię grafik dyżurów na przyszły tydzień, że piątek i sobotę będziesz miał wolne. Zgoda?

Brunetti uważał, że przynajmniej to powinien uczynić dla funkcjonariusza, który chce zaryzykować i oddać się w ręce znanych kryminalistów, a przy tym naraża się na gniew żony.

– Dobrze, panie komisarzu, ale to i tak mi się nie podoba.

– Słuchaj, nie musisz tam iść, Vianello. Prędzej czy później go złapiemy.

– W porządku, panie komisarzu. On nigdy nie był aż tak głupi, żeby któremuś z nas coś zrobić. Pamiętam, jak się zachował ostatni razem.

Brunetti sobie przypomniał, że Vianello ma dwoje dzieci, a trzecie w drodze.

– Jeśli coś z tego wyjdzie, zapisze się to na twoje konto i może pomóc przy awansie.

– O, świetnie, ale co tamten na to powie? – Sierżant wskazał wzrokiem gabinet Patty, znajdujący się piętro wyżej. – Jak on zareaguje na aresztowanie tej szychy, jego przyjaciela Viscardiego?

– Oj, daj spokój, Vianello. Doskonale wiesz, co on zrobi. Kiedy już Viscardi znajdzie się za kratkami, a materiał dowodowy okaże się pewny, Patta zacznie opowiadać, że od samego początku go podejrzewał i przygotował dla niego pułapkę, a udawał jego przyjaciela, żeby Viscardi szybciej w nią wpadł.

Obaj z doświadczenia wiedzieli, że to prawda.

Dalsze rozważania przerwał telefon Vianella. Sierżant podniósł słuchawkę, wymienił swoje nazwisko, przez moment słuchał i podał ją Brunettiemu.

– To do pana, panie komisarzu.

– Tak – rzekł i poczuł dreszcz emocji, kiedy rozpoznał głos Ambrogianiego.

– On w dalszym ciągu tu jest. Jeden z moich ludzi go śledził. Mieszka w Grisignano, około dwudziestu minut od bazy.

– Tam jest stacja kolejowa, prawda? – zapytał Brunetti, już przygotowując sobie plan.

– Tak, ale zatrzymują się na niej tylko pociągi podmiejskie. Kiedy chcesz się z nim zobaczyć?

– Jutro rano.

– Chwileczkę, mam tu rozkład jazdy.

Komisarz usłyszał trzask odkładanej słuchawki, a za moment ponownie głos majora.

– Jeden wyjeżdża z Wenecji o ósmej i w Grisignano jest o dziewiątej czterdzieści trzy.

– Wcześniejszego nie ma?

– O szóstej dwadzieścia cztery.

– Mógłbyś kogoś po mnie przysłać na stację?

– Guido, ten pociąg przyjeżdża o wpół do ósmej – odparł major niemal błagalnym tonem.

– Chciałbym rozmawiać z tym Amerykaninem w jego domu, więc wolałbym się tam znaleźć, zanim pojedzie do pracy.

– Guido, nie wypada wpraszać się do nikogo przed ósmą rano, nawet jeśli to są Amerykanie.

– Daj mi jego adres. Spróbuję zdobyć tu samochód – powiedział Brunetti, choć zdawał sobie sprawę, że to niemożliwe, bo o jego prośbie musiałby się dowiedzieć Patta, co oznaczało kłopoty.

– Ale z ciebie uparciuch – odparł Ambrogiani, lecz w jego głosie przebijało więcej uznania niż irytacji. – W porządku, sam po ciebie przyjadę na stację własnym samochodem. Dzięki temu spokojnie zaparkujemy przed jego domem i sąsiedzi nie będą się zastanawiali, co tam robimy.

Brunettiemu, który niewiele miał do czynienia z samochodami, nawet nie przyszło do głowy, że pojazd z oznakowaniami karabinierów czy policji wzbudziłby zainteresowanie sąsiadów.

– Dziękuję, Giancarlo. Jestem ci za to bardzo wdzięczny.

– No pewnie. A więc w sobotę o wpół do ósmej – rzekł major, nie wierząc własnym słowom, i od razu się wyłączył.

Komisarz już nie zdążył nic powiedzieć, ale pomyślał, że przynajmniej nie musi zabierać ze sobą bukietu czerwonych goździków.


Nazajutrz rano zdołał dotrzeć na dworzec o tyle wcześniej, że wypił kawę przed odjazdem pociągu, więc zachował przyzwoite maniery, kiedy spotkał się z Ambrogianim na małej stacyjce w Grisignano. Major, ubrany w szare sztruksowe spodnie i gruby sweter, wyglądał zdumiewająco świeżo i rześko, jakby już dawno wstał, co Brunettiemu, w jego ówczesnym nastroju, sprawiło pewną przykrość. Zatrzymali się w barze naprzeciwko stacji. Obaj zamówili po kawie i drożdżówce. Major ruchem głowy dał znak barmanowi, by dolał mu do kawy odrobinę grappy.

– To niedaleko stąd – rzekł. – Tylko parę kilometrów. Mieszkają w bliźniaku. Drugą połowę domu zajmuje właściciel ze swoją rodziną. – Widząc pytające spojrzenie komisarza, wyjaśnił: – Wysłałem kogoś, żeby popytał. Niewiele się dowiedział. Mają troje dzieci i mieszkają tam od ponad trzech lat. Regularnie płacą komorne i są w dobrych stosunkach z właścicielem.

Żona tego Amerykanina jest Włoszką, co się przydaje w kontaktach z sąsiadami.

– A chłopiec?

– Już wrócił ze szpitala w Niemczech.

– Jak się czuje?

– W tym miesiącu zaczął chodzić do szkoły. Wydaje się, że nic mu nie dolega, ale jedna z sąsiadek powiedziała, że on ma na ręku szramę jak po oparzeniu.

Brunetti dopił kawę, odstawił filiżankę i rzekł:

– No, to ruszajmy do tego domu. Po drodze ci opowiem, co ja wiem.

Kiedy jechali sennymi drogami, obsadzonymi drzewami, komisarz przekazał majorowi, czego się dowiedział z książek, które przeczytał, z kopii karty informacyjnej syna Kaymana oraz z artykułu w medycznym czasopiśmie.

– Wygląda na to, że fakty te połączyła doktor Peters… albo Foster, co jednak nie wyjaśnia, dlaczego oboje zostali zamordowani.

– Ty też uważasz, że ich zamordowano? – spytał Brunetti.

Major oderwał wzrok od drogi i spojrzał na komisarza.

– Nigdy nie wierzyłem, że Foster zginął podczas napadu rabunkowego, i nie wierzę w to, że ona przedawkowała, choć ktoś się postarał, żeby to tak wyglądało.

Ambrogiani skręcił w jeszcze węższą drogę i zatrzymał samochód sto metrów przed białym betonowym domem, ogrodzonym metalowym płotem. Do wnętrza bliźniaka prowadziły dwa wejścia z ganku nad bramami dwóch garaży. Na podjeździe leżały dwa rowery, najprawdopodobniej zostawione przez dzieci.

– Powiedz mi coś więcej o tych chemikaliach – odezwał się major, wyłączając silnik. – Wczoraj wieczorem próbowałem się czegoś o nich dowiedzieć, ale żadna z osób, które pytałem, nie wiedziała nic ponad to, że są niebezpieczne.

– Ja też wiem niewiele więcej od tego, co przeczytałem – odparł Brunetti. – Jest ich sporo, prawdziwy koktajl śmierci. Wydaje się, że w większości fabryk potrzebne są do produkcji albo tam powstają jako produkt uboczny. Łatwo je zrobić, ale trudno się ich pozbyć. Dawniej można było je wyrzucać niemal wszędzie, lecz teraz sytuacja się zmieniła, bo zbyt wiele osób narzekało, że znajduje coś takiego koło domu.

– Czy parę lat temu nie pisali w gazetach, że jakiś statek, chyba „Karen B”, popłynął do Afryki, ale go zawrócono do Genui?

Pytanie to przypomniało Brunettiemu tytuły artykułów opisujących „statek z truciznami”, czyli frachtowiec, który próbował pozbyć się ładunku w jednym z afrykańskich portów, lecz nie pozwolono mu do niego zawinąć. Przez kilka tygodni statek krążył po Morzu Śródziemnym, dostarczając tematów prasie, tak samo jak ogłupiałe morświny, które co kilka lat płyną w górę Tybru. Wreszcie „Karen B” zacumował w Genui i na tym sprawa się skończyła. Statek zniknął ze stron gazet i ekranów włoskiej telewizji, jakby zatonął na morzu. Trujące substancje, którymi miał wypełnione ładownie, też całkowicie zniknęły, ale nikt nie wiedział ani nie pytał jak i gdzie.

– Tak, tylko że nie pamiętam, co wiózł – odparł komisarz.

– Tutaj nigdy nie mieliśmy nic takiego. – Ambrogiani nie musiał wyjaśniać, że chodzi mu o karabinierów i korzystanie z nielegalnych wysypisk. – Nawet nie wiem, czy do naszych obowiązków należy ściganie i aresztowanie sprawców.

Obaj umilkli. Wreszcie, po jakimś czasie, odezwał się Brunetti.

– Interesujące, prawda?

– Że nikt nie wydaje się ponosić odpowiedzialności za egzekwowanie przepisów, jeśli takowe istnieją? – spytał Ambrogiani.

– Owszem.

Nim zdążyli rozwinąć ten temat, z lewej połowy bliźniaka wyszedł na ganek jakiś mężczyzna. Zbiegł po schodach i otworzył drzwi garażu, a potem się schylił, by podnieść rowery i przenieść je na trawnik obok podjazdu. Kiedy zniknął w garażu, Brunetti i Ambrogiani wysiedli i ruszyli ku domowi.

Zbliżywszy się do ogrodzenia, zobaczyli samochód, który powoli wyjechał tyłem z garażu i zatrzymał się przy bramie. Nie wyłączając silnika, kierowca wysiadł, by ją otworzyć. Albo nie zauważył dwóch obcych, albo postanowił ich zignorować, bo otworzywszy bramę, ruszył z powrotem do samochodu.

– Pan sierżant Kayman?! – zawołał Brunetti, przekrzykując warkot silnika.

Usłyszawszy swoje nazwisko, mężczyzna się odwrócił i na nich spojrzał. Obaj policjanci podeszli do bramy i tam się zatrzymali, nie chcieli bowiem bez pozwolenia wchodzić na teren posesji. Mężczyzna zaprosił ich gestem, po czym się schylił, żeby wyłączyć silnik.

Kayman był wysoki blondynem, lekko przygarbionym. Prawdopodobnie kiedyś umyślnie się garbił, aby nieco ukryć swój znaczny wzrost, i teraz weszło mu to w nawyk. Poruszał się swobodnie, w sposób typowy dla Amerykanów. Swoboda ta sprawia, że tak dobrze wyglądają w ubraniach sportowych, niezgrabnie zaś w strojach oficjalnych. Podszedł do Włochów, nie uśmiechając się, ale i bez śladu podejrzliwości na otwartej twarzy. Rzucił im pytające spojrzenie.

– Słucham – odpowiedział po angielsku. – Panowie mnie szukają?

– Czy pan sierżant Edward Kayman? – zapytał Ambrogiani.

– Tak. Czym mogę panom służyć? Choć muszę przyznać, że pora jest dość wczesna, prawda?

Komisarz postąpił krok naprzód i wyciągnął do Amerykanina rękę.

– Dzień dobry, panie sierżancie. Nazywam się Guido Brunetti i jestem z weneckiej policji.

Amerykanin uścisnął mu dłoń mocno i zdecydowanie.

– Fatygował się pan aż tak daleko od domu, panie Brunetti? – spytał Amerykanin, wymawiając ostatnie spółgłoski nazwiska jak podwójne „d”.

Powiedział to żartem, więc komisarz się uśmiechnął.

– Owszem, ale chciałem zadać panu kilka pytań.

Ambrogiani tylko skłonił głowę, lecz się nie przedstawił, pozostawiając Brunettiemu prowadzenie rozmowy.

– Więc niech pan pyta – odparł Amerykanin i dodał: – Przykro mi, że nie mogę panów zaprosić na kawę, ale żona jeszcze śpi i by mnie zabiła, gdybym obudził dzieci. Jedynie w sobotę może trochę dłużej pospać.

– Rozumiem – rzekł komisarz. – U mnie jest identycznie. Dziś rano sam musiałem się wymykać z domu jak złodziej. – Kiedy wymienili porozumiewawcze uśmiechy ofiar tyranii śpiących kobiet, powiedział: – Chciałbym zapytać o pańskiego syna.

– Daniela?

– Właśnie.

– Tak myślałem.

– Nie wygląda pan na zaskoczonego – skomentował Brunetti.

Amerykanin cofnął się i plecami oparł o samochód. Korzystając z tego, Brunetti odwrócił się do majora, by spytać go po włosku:

– Rozumiesz, co mówimy?

– Tak.

Sierżant skrzyżował nogi, z kieszeni koszuli wyjął paczkę papierosów i chciał poczęstować Włochów, ale obaj przecząco pokręcili głowami. Zapalił, osłaniając płomień zapalniczki dłonią, choć nie było wiatru, a następnie z powrotem schował papierosy i zapalniczkę do kieszeni.

– Chodzi o tę lekarkę, prawda? – spytał, odchylając głowę do tyłu i wydmuchując smużkę dymu.

– Dlaczego pan tak uważa?

– Łatwo się domyślić, no nie? To przecież ona leczyła Daniela i bardzo się zaniepokoiła, kiedy z jego ręką było tak źle. Bez przerwy go pytała, co się stało, a potem ten jej facet, który zginął w Wenecji, zaczął mnie wypytywać.

– Wiedział pan, że oni ze sobą chodzili? – zdziwił się Brunetti.

– Dopiero po jego śmierci ludzi zaczęli o tym przebąkiwać, ale podejrzewam, że sporo osób musiało wiedzieć wcześniej. Ja nie, bośmy razem nie pracowali. W końcu jest nas tylko parę tysięcy, wszyscy mieszkamy i pracujemy obok siebie, więc trudno cokolwiek utrzymać w tajemnicy, przynajmniej na dłuższą metę.

– A o co on pana pytał?

– O to, gdzie Danny chodził tamtego dnia i czy myśmy czegoś nie zauważyli. O rzeczy w tym rodzaju.

– Co pan odpowiedział?

– Że nie wiem.

– Nie wiedział pan?

– No cóż, właściwie nie. Tamtego dnia byliśmy powyżej Aviano, nad jeziorem Barcis, ale w drodze powrotnej z gór zatrzymaliśmy się na piknik. Danny na chwilę poszedł sam do lasu i później nie mógł sobie przypomnieć, gdzie upadł. Próbowałem opisać Fosterowi to miejsce, tylko że niezbyt dobrze pamiętałem, gdzie postawiłem samochód. Na takie rzeczy człowiek nie zwraca uwagi, kiedy ma trójkę dzieci i psa.

– Co Foster zrobił, kiedy mu pan powiedział, że nie pamięta tego miejsca?

– Cholera, chciał, żebyśmy w którąś sobotę razem pojechali go szukać.

– Pojechał pan?

– Nigdy w życiu. Mam trójkę dzieciaków, żonę i mogę mówić o szczęściu, jeśli raz w tygodniu dostanę wolny dzień, więc nie zamierzałem go marnować na jeżdżenie po górach i szukanie miejsca, gdzie kiedyś zrobiliśmy sobie piknik. A jeszcze w tym czasie Danny leżał w szpitalu i nie chciałem zostawiać żony samej na cały dzień tylko dlatego, żeby prowadzić beznadziejne poszukiwania.

– Jak on zareagował, kiedy pan mu to powiedział?

– Cóż, był najwyraźniej zły, ale mu wytłumaczyłem, że nie mogę tego zrobić, więc jakby się uspokoił. Przestał nalegać, żebym z nim pojechał, ale chyba wybrał się tam sam, choć być może z doktor Peters.

– Skąd te przypuszczenia?

– Widzi pan, mam kolegę, który jest technikiem i obsługuje aparaturę rentgenowską w przychodni dentystycznej. Powiedział mi, że kiedyś Foster przyszedł do niego do laboratorium w piątek po południu i poprosił, żeby na weekend pożyczył mu swoją płytkę.

– Płytkę?

– Wie pan, wszystkie osoby, pracujące w rentgenie, noszą takie niewielkie płytki, które zmieniają kolor, kiedy promieniowanie wzrasta ponad normę. Nie wiem, jak się je fachowo nazywa.

Brunetti kiwnął głową na znak, że wie, o co chodzi.

– No więc mój kolega mu ją pożyczył – ciągnął Amerykanin. – Foster zwrócił płytkę w poniedziałek rano, przed pracą. Dotrzymał słowa.

– A co z tym czujnikiem?

– W ogóle się nie zmienił. Miał ten sam kolor co przedtem.

– Dlaczego pan twierdzi, że Foster pożyczał go właśnie w tym celu?

– Pan go nie znał, prawda? – zapytał sierżant komisarza, który pokręcił głową. – To był dziwny facet, taki bardzo serio. Poważnie traktował swoją pracę i właściwie do wszystkiego tak podchodził. Chyba był też bardzo religijny, ale nie jak ci świeżo nawróceni. Kiedy uważał, że coś należy zrobić, nic go nie powstrzymało, a właśnie wtedy myślał… – Amerykanin na chwilę przerwał. – Nie jestem pewien, co myślał, ale chciał odnaleźć to, co spowodowało uczulenie Danny’ego.

– Więc to było uczulenie?

– Tak mi powiedzieli, kiedy wrócił z Niemiec. Jego ręka wyglądała bardzo brzydko, ale tutejsi lekarze twierdzili, że się zagoi i wszystko będzie w porządku, że to może potrwać około roku, ale blizna zniknie, a przynajmniej się zmniejszy.

Po raz pierwszy odezwał się Ambrogiani.

– Czy mówili panu, co wywołało uczulenie?

– Nie, nie umieli tego ustalić. Powiedzieli, że to prawdopodobnie sok jakiegoś drzewa rosnącego w górach. Zrobili chłopakowi całą masę testów. – W tym momencie twarz mu złagodniała, a w oczach zabłysła duma. – Nigdy się nie poskarżył, ani razu. Wszystko dzielnie znosił, jak prawdziwy mężczyzna. Z takiego syna można być tylko dumnym.

– Ale niczego konkretnego nie powiedzieli? – nalegał karabinier.

– Nie, a potem te gnojki zgubiły kartę informacyjną Danny’ego, a przynajmniej część dotyczącą leczenia w Niemczech.

Brunetti wymienił z Ambrogianim znaczące spojrzenia.

– Nie wie pan, czy Foster odnalazł to miejsce? – zapytał komisarz.

– Trudno powiedzieć. Zginął dwa tygodnie po tym, jak pożyczył ten czujnik, a ja nie miałem okazji, by znowu z nim porozmawiać, więc nic nie wiem. Szkoda, że spotkał go taki los. To był bardzo porządny facet. Szkoda mi też tej lekarki, jego przyjaciółki, która tak się tym przejęła. Nie miałem pojęcia, że oni byli aż tak… – urwał, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa.

– Czy ludzie uważają, że doktor Peters przedawkowała z powodu Fostera?

Pytanie to zdziwiło sierżanta.

– A czyż mogła to zrobić z innego powodu? Przecież była lekarzem, no nie? Sama najlepiej wiedziała, ile trzeba tego wstrzyknąć.

– Owszem. Sądzę, że tak – przyznał Brunetti, choć równocześnie pomyślał, że postępuję nielojalnie.

– Niemniej to wszystko jest bardzo interesujące – ciągnął Amerykanin. – Gdybym nie był tak zaabsorbowany zdrowiem Danny’ego, pewnie zdołałbym przypomnieć sobie coś, co pomogłoby Fosterowi znaleźć miejsce, którego szukał.

– Na przykład? – spytał komisarz, starając się zachować obojętność.

– Kiedy byliśmy w górach, widziałem dwie ciężarówki, które zjechały na polną drogę, biegnącą zboczem w pewnej odległości od nas. Po prostu o tym nie pamiętałem, rozmawiając z Fosterem. Szkoda, że mu tego nie powiedziałem, bo może bym mu oszczędził mnóstwa kłopotów. Wystarczyłoby zapytać pana Gamberetta, dokąd tamtego dnia jeździły jego ciężarówki, i Foster znalazłby to miejsce.

– Pana Gamberetta? – uprzejmie zapytał Brunetti.

– Tak. Właśnie on ma umowę na wywóz śmieci z bazy. Dwa razy na tydzień jego ciężarówki zabierają odpady, których usuwanie podlega szczególnym ograniczeniom. No, wie pan, odpady ze szpitala i przychodni dentystycznej. On chyba też usuwa odpady ze stacji obsługi pojazdów, na przykład stary olej silnikowy czy zużyty elektrolit z akumulatorów. Na ciężarówkach Gamberetta nie ma jego nazwiska ani żadnych napisów, ale z boku na burtach mają czerwony pas i właśnie takie ciężarówki widziałem tamtego dnia nad jeziorem Barcis. -Przez chwilę milczał, a potem snuł refleksje: – Nie wiem, dlaczego o tym nie pomyślałem, kiedy Foster mnie pytał, ale chyba nie miałem do tego głowy, bo akurat Danny’ego zabrali do Niemiec.

– Pracuje pan w kwatermistrzostwie, nieprawdaż, sierżancie? – odezwał się major.

Jeśli Amerykanina zdziwiło, że Ambrogiani to wie, nie dał tego po sobie poznać.

– Owszem, tam pracuję.

– Czy kiedykolwiek zdarzyło się panu rozmawiać z Gamberettem?

– Nie. Nigdy go nie widziałem, ale znam umowę, która jest w biurze.

– Nie przyjechał jej podpisać? – zapytał Ambrogiani

– Nie, jeden z oficerów jeździ do jego biura. Zdaje się, że Gamberetto zaprasza go na obiad. Później ten oficer wraca z podpisaną umową i przekazuje ją nam.

Brunetti nie musiał patrzeć na majora, by wiedzieć, że jego zdaniem ktoś dostaje od Gamberetta coś więcej niż tylko darmowy obiad.

– Czy to jedyna umowa, jaką zawarł z wami Gamberetto?

– Nie, proszę pana. Ma jeszcze kontrakt na budowę nowego szpitala. Niedawno miał ją rozpocząć, ale akurat zaczęła się wojna w Zatoce Perskiej i wstrzymano wszystkie prace budowlane. Wygląda na to, że jednak ruszą z robotą na wiosnę, jak tylko odmarznie grunt.

– Czy to duży kontrakt? – wtrącił Brunetti. – Zapewne tak, bo przecież chodzi o szpital.

– Nie pamiętam dokładnych danych, ponieważ załatwialiśmy to już dawno, ale sądzę, że w grę wchodzi suma około dziesięciu milionów dolarów. Umowę podpisano trzy lata temu, więc przypuszczam, że od tego czasu koszty znacznie wzrosły.

– Tak, z całą pewnością – rzekł komisarz.

Nagle wszyscy trzej odwrócili się w stronę domu, gdzie rozległo się gwałtowne szczekanie. Uchyliły się drzwi i wypadł z nich duży czarny pies. Ciągle ujadając, podbiegł do Kaymana, zaczął podskakiwać i lizać go po twarzy. Później obwąchał komisarza i majora, odszedł kilka metrów, by na chwilę przysiąść na trawie, a w końcu wrócił do Kaymana i znów zaczął na niego skakać.

– Leżeć, Kity Kat! – bez przekonania rozkazał sierżant.

Pies podskoczył i nosem dotknął jego twarzy.

– Leżeć! Dość tego!

Zwierzę zignorowało rozkaz, odbiegło kawałek, by nabrać rozpędu, a potem znowu skoczyło na Amerykanina. Zrobiło to kilkakrotnie.

– Niegrzeczna suka – powiedział Kayman łagodnym tonem, chwytając ją za kudły na szyi i przytrzymując przy ziemi, a potem zaczął mocno przeczesywać palcami sierść. – Przepraszam. Chciałem odjechać bez niej. Kiedy widzi, że wsiadam do wozu i jej nie zabieram, zaczyna szaleć. Uwielbia jazdę samochodem.

– Nie będę pana dłużej zatrzymywał, sierżancie. Okazał mi pan wielką pomoc – rzekł Brunetti, wyciągając do niego dłoń.

Pies, z wywieszonym językiem, powiódł za nią oczami. Kayman podał rękę komisarzowi, a potem majorowi, ale zrobił to niezgrabnie, wciąż bowiem stał pochylony i drugą ręką trzymał psa. Kiedy Brunetti i Ambrogiani ruszyli ku bramie, otworzył drzwi samochodu i pozwolił psu do niego wskoczyć.

Samochód tyłem wyjechał na drogę. Brunetti zatrzymał się przy bramie, gestem dał znak Kaymanowi, że ją zamknie, i od razu to zrobił. Kayman sprawdził wzrokiem, czy brama jest dobrze zamknięta, wrzucił bieg i powoli odjechał. Na koniec zobaczyli, jak pies wystawia głowę przez okno przy tylnym siedzeniu, kierując nos pod wiatr.

Загрузка...