Rozdział 14

Kiedy Brunetti znalazł się w swoim pokoju, wyjął z biurka kołobrulion i zaczął go kartkować. Przez wiele lat najpierw sobie mówił, później obiecywał, a w końcu przysięgał, że uporządkuje nazwiska i numery telefonów, zapisane w tym brulionie. Przysięgę ponawiał za każdym razem, gdy doń zaglądał tak jak teraz, by odszukać numer, pod który od dawna nie dzwonił. Takie poszukiwania przypominały w pewnym sensie spacer po znajomym muzeum, kolejne nazwiska bowiem wywoływały w pamięci obrazy z przeszłości. Wreszcie komisarz trafił na domowy numer Fosca, redaktora działu finansowego w jednym z największych tygodników.

Do niedawna Riccardo Fosco, jako gwiazda dziennikarstwa, ujawniał skandale finansowe w najbardziej niewiarygodnych miejscach. To właśnie on pierwszy zaczął się dopytywać o Banco Ambrosiano. Jego pokój w redakcji stał się ośrodkiem zbierającym informacje o rzeczywistym charakterze biznesu we Włoszech, a jego dział w tygodniku miejscem, w którym czytelnicy szukali pierwszych wzmianek o tym, że coś jest nie w porządku z jakąś firmą albo z przejęciem czy wykupieniem jakiegoś przedsiębiorstwa. Przed dwoma laty, gdy o piątej po południu wychodził z redakcji, by w gronie przyjaciół wypić drinka, ktoś w zaparkowanym samochodzie dokładnie wycelował dziennikarzowi w kolana i obydwa strzaskał serią z pistoletu maszynowego. Od tego czasu Fosco mieszkał w redakcji, bo mógł chodzić tylko za pomocą dwóch lasek – jedno kolano miał całkiem sztywne, a drugie zginało się pod kątem zaledwie trzydziestu stopni. Sprawcy nigdy nie wykryto.

– Fosco – powiedział jak zwykle, gdy odbierał telefon.

Ciao, Riccardo. Tu Guido Brunetti.

Ciao, Guido. Coś długo się nie odzywałeś. Wciąż próbujesz odnaleźć pieniądze, które miały uratować Wenecję?

To był ich stary żart. Chodziło o miliony dolarów zebranych przez UNESCO na ocalenie Wenecji. Nikt nie znał dokładnej sumy. W każdym razie pieniądze te zniknęły w różnych instytucjach oraz przepaścistych kieszeniach autorów licznych planów i programów po wielkiej powodzi w 1966 roku. Powstała fundacja z ogromnym personelem i archiwa pełne projektów, a nawet organizowano imprezy i bale, żeby zdobyć fundusze, lecz pieniądze się skończyły i kolejne powodzie bez przeszkód zalewały miasto. Wszystkie ślady w tej sprawie prowadziły do ONZ i EWG, ale rozmaite instytucje rządowe i finansowe okazały się zbyt skomplikowane nawet dla Fosca, który nigdy nie napisał na ten temat ani słowa w obawie, że czytelnicy go posądzą o fantazjowanie. Brunetti zaś uznał, że skoro ludzie zamieszani w to przedsięwzięcie byli przeważnie wenecjanami, pieniądze w istocie poszły na ratowanie miasta, choć w inny sposób, niż początkowo zakładano.

– Nie, Riccardo, chodzi mi o jednego z twoich ziomków. Jest mediolańczykiem i nazywa się Viscardi. Nawet nie znam jego imienia, ale wiem, że produkuje broń i właśnie za ciężkie pieniądze odrestaurował jeden z tutejszych pałaców.

– Augusto – natychmiast odparł Fosco i powtórzył całość, jakby dla jej melodyjnego brzmienia: – Augusto Viscardi.

– Szybko sobie przypomniałeś – zauważył Brunetti.

– Owszem, bo często słyszę nazwisko signora Viscardiego.

– A oprócz tego co słyszysz?

– Jego fabryki amunicji są w Monzy. Cztery. Mówi się, że miał ogromne kontrakty z Irakiem, choć w rzeczywistości chodziło o kilka krajów na Bliskim Wschodzie. Nawet w czasie wojny udało mu się kontynuować dostawy, chyba przez Jemen. – Na moment umilkł, a potem dodał: – Słyszałem jednak, że podczas wojny miał kłopoty.

– Jakie?

– Cóż, z pewnością nie takie, żeby mu poważnie zaszkodziły, a przynajmniej ja nic więcej nie słyszałem. W czasie działań wojennych żadnej z tych fabryk nie zamknięto. Wręcz przeciwnie. Z tego co wiem, cały sektor pracował pełną parą. Zawsze się znajdzie kupiec na ich wyroby.

– Ale dokładnie na czym polegały te kłopoty?

– Nie jestem pewien. Musiałbym wykonać parę telefonów. Krążą jednak plotki, że otrzymał potężny cios. Producenci broni przeważnie zabezpieczają się w ten sposób, że przed dostawą odbierają zapłatę w jakimś bezpiecznym kraju, na przykład w Panamie czy Liechtensteinie, ale Viscardi od dawna załatwiał takie interesy z odbiorcami, a nawet sądzę, że kilkakrotnie u nich był i rozmawiał z samym szefem, więc na to nie nalegał, z pewnością nie bez korzyści.

– A oni mu nie zapłacili?

– Właśnie tak się stało. Mnóstwo towaru po drodze zniknęło i nie dotarło na miejsce. Myślę, że cały ładunek porwali piraci w Zatoce Perskiej. Pozwolisz, Guido, że załatwię te telefony i wkrótce oddzwonię, w ciągu godziny.

– A może to jakieś osobiste rozgrywki?

– Nic na ten temat nie słyszałem, ale popytam.

– Dziękuję, Riccardo.

– Możesz mi powiedzieć, co to za sprawa?

Brunetti nie widział powodu, żeby to ukrywać.

– Ostatniej nocy okradzione jego dom. Kiedy wszedł, natknął się na włamywaczy. Nie potrafił ich rozpoznać, ale wiedział, które obrazy zabrali.

– Cały Viscardi – skomentował Fosco.

– Czy jest aż tak głupi?

– Nie, on wcale nie jest głupi, lecz arogancki i lubi ryzykować. Dzięki temu zrobił takie ogromne pieniądze. – Głos Fosca się zmienił. – Przepraszam, Guido, mam telefon z drugiego aparatu. Później do ciebie zadzwonię, dobra?

– Dziękuję, Riccardo – odparł komisarz i dodał: – Jestem ci bardzo wdzięczny.

Ostatniego zdania Fosco nie usłyszał, bo już się wyłączył.

Brunetti wiedział, że o sukcesie policji nie decyduje błyskotliwa dedukcja ani zręczne manipulowanie podejrzanymi, lecz najzwyczajniej praca oparta na założeniu, że wszyscy ludzie mają skłonność do uważania się za bardzo inteligentnych. Dlatego też głupich szybko się łapie, bo to, co w ich mniemaniu jest sprytne, okazuje się tak żałośnie prymitywne, że czyni z nich łatwy łup. Ta sama zasada, niestety, utrudniała komisarzowi pracę, gdy miał do czynienia z przestępcami obdarzonymi inteligencją lub odwagą.

W ciągu następnej godziny Brunetti połączył się z Rossim i wziął od niego nazwisko agenta ubezpieczeniowego, który prosił o zgodę na obejrzenie miejsca przestępstwa. Kiedy komisarz wreszcie się dodzwonił do jego biura, agent zapewnił, że obrazy są oryginałami i wszystkie trzy zniknęły podczas włamania. Powiedział, że świadectwa ich autentyczności ma przed sobą na biurku. Na pytanie o wartość obrazów oznajmił, że w sumie ubezpieczył je na pięć miliardów lirów, ale ich aktualna cena rynkowa prawdopodobnie wzrosła w ciągu ostatniego roku wskutek zwiększonego popytu na impresjonistów. Nie, przedtem nie było tam żadnego włamania. Brakuje też części biżuterii, ale jej wartość to drobiazg w porównaniu z obrazami – zaledwie kilkaset milionów lirów. Ach, jaki słodki jest świat, w którym kilkaset milionów lirów uważa się za drobiazg, pomyślał Brunetti.

Kiedy skończył rozmowę z agentem, Rossi wrócił ze szpitala i powiedział, że signor Viscardi był bardzo zaskoczony, widząc fotografię Ruffola, lecz szybko się opanował i stwierdził, że człowiek na zdjęciu w niczym nie przypomina żadnego z dwóch mężczyzn, których widział. Teraz miał pewność, że było ich tylko dwóch.

– Co o tym sądzisz? – zapytał komisarz.

– Kłamie. Nie wiem, czy powiedział prawdę, jeśli chodzi o inne rzeczy, ale na pewno łgał mówiąc, że nie zna Ruffola. Nie okazałby większego zaskoczenia, gdybym mu pokazał zdjęcie jego własnej rodzicielki.

– To chyba oznacza, że muszę porozmawiać z matką Ruffola.

– Mam iść do magazynu i przynieść panu kamizelkę kuloodporną? – ze śmiechem spytał Rossi.

– Nie trzeba. Teraz jesteśmy w najlepszej komitywie. Po tym, jak w czasie procesu złożyłem zeznania korzystne dla jej syna, wdowa postanowił mi wybaczyć i o wszystkim zapomnieć. Nawet się do mnie uśmiecha, kiedy ją spotykam na ulicy.

Nie wspomniał, że w ciągu ostatnich dwóch lat kilkakrotnie odwiedzał ją w domu, chyba jako jedyna osoba w mieście.

– Szczęściarz z pana. A może w dodatku się odzywa?

– Tak.

– Po sycylijsku?

– Nie sądzę, by potrafiła mówić inaczej.

– Dużo pan rozumie?

– Mniej więcej połowę – odparł Brunetti zgodnie z prawdą. – A i to tylko wówczas, gdy mówi bardzo, ale to bardzo wolno.

Chociaż nie można powiedzieć, że signora Ruffolo przystosowała się do życia w Wenecji, na swój sposób przeszła do policyjnej legendy jako ta, która w obronie własnego syna zaatakowała komisarza.

Wkrótce po wyjściu Rossiego zadzwonił Fosco.

– Guido, rozmawiałem z paroma osobami. Twierdzą, że w zatoce stracił kupę forsy. Zniknął statek z całą dostawą, ale nikt nie wie, co znajdowało się w ładowniach. Prawdopodobnie porwany przez piratów. Ze względu na bojkot Viscardi nie mógł załatwić ubezpieczenia.

– A więc wszystko stracił?

– Tak.

– Wiadomo ile?

– Nikt nie jest pewien. Szacunki wahają się od pięciu do piętnastu miliardów, ale nikt nie umie mi podać dokładnej sumy. W każdym razie przez pewien czas jakoś sobie radził, lecz teraz wpadł w poważne kłopoty z gotówką. Jeden z moich kumpli z „Corriere” powiedział, że w gruncie rzeczy Viscardi nie musi się niczym przejmować, bo ma jakiś kontrakt rządowy, a także posiadłości w innych krajach, jednak mój informator nie wie gdzie. Chcesz, żebym spróbował znaleźć coś więcej?

Signor Viscardi rysował się Brunettiemu jako jeden z przedstawicieli nowego pokolenia biznesmenów, którzy ciężką pracę zastąpili zuchwalstwem, a uczciwość koneksjami.

– Nie, Riccardo, nie trzeba. Pragnąłem się tylko zorientować, czy on czegoś nie kombinuje.

– No i…?

– Cóż, wygląda na to, że tak, nieprawdaż?

Choć komisarz o to nie prosił, Fosco podał mu jeszcze trochę dodatkowych informacji.

– Mówi się, że on jest bardzo ustosunkowany, choć osoba, z którą rozmawiałem, nie zna szczegółów. Może jednak popytam?

– Czy to nie pachnie mafią?

– Owszem. – Fosco zaśmiał się z rezygnacją. – Ale czy kiedykolwiek nie pachniało? Niemniej wydaje się, że on ma także powiązania z rządem.

Brunettiego korciło, by zapytać, czy kiedykolwiek nie miał, jednakże się powstrzymał.

– Jak wygląda jego życie osobiste?

– W Mediolanie ma żonę i dwoje dzieci. Ona jest kimś w rodzaju bajecznej matki chrzestnej dla kawalerów maltańskich. No wiesz, organizuje bale dobroczynne i odwiedza chorych w szpitalach. To pani Werony, a przynajmniej tak mi się wydaje. W każdym razie wysokie sfery.

– Wspomniałeś, że on jest arogancki.

– Tak. Kilka osób, z którymi rozmawiałem, twierdzi nawet, że to za mało powiedziane.

– A co miały namyśli?

– Dwie uważały, że może być niebezpieczny.

– Osobiście?

– Chodzi ci o to, czy rzuciłby się na kogoś z nożem? – śmiejąc się, spytał Fosco.

– Coś w tym rodzaju.

– Nie, odniosłem wrażenie, że nic podobnego by nie zrobił. W każdym razie nie osobiście. Lubi jednak ryzykować. Przynajmniej tutaj zdobył sobie taką opinię. Poza tym, jak wspomniałem, ma niezłe plecy i bez wahania poprosiłby swoich przyjaciół o pomoc. – Fosco umilkł, ale po chwili dodał: – Jedna z osób, z którymi rozmawiałem, mówiła gorsze rzeczy, lecz nie zdradziła mi szczegółów. Powiedziała tylko, że ktokolwiek ma do czynienia z Viscardim, powinien być bardzo ostrożny.

Brunetti postanowił zlekceważyć tę przestrogę.

– Nie boję się noży.

Fosco natychmiast zareagował.

– Ja też się nie bałem pistoletów maszynowych – odparł, a potem, zakłopotany swoim komentarzem, dodał: – Mówię serio, Guido, uważaj z nim.

– W porządku. Będę uważał. I bardzo ci dziękuje. W twojej sprawie jeszcze nic do mnie nie dotarło, ale kiedy coś usłyszę, dam ci znać.

Prawie wszyscy policjanci, którzy znali Fosca, rozpuścili wieści, że są zainteresowani informacjami o tym, kto do niego strzelał i kto nasłał zamachowca. Kimkolwiek byli sprawcy, widocznie musieli wiedzieć, jak bardzo Fosco jest lubiany w kręgach policyjnych, okazali się bowiem nadzwyczaj ostrożni. Komisarz uważał ich wykrycie za sprawę beznadziejną, niemniej przy każdej okazji wciąż próbował się czegoś dowiedzieć, tu i ówdzie robił aluzje i dawał podejrzanym do zrozumienia, że mogliby coś zyskać w zamian za informacje, których szuka. Jednakże przez tyle lat nawet na krok się nie zbliżył do rozwikłania tej zagadki.

– Doceniam twoje starania, Guido, ale to już nie jest dla mnie aż tak ważne.

Rozsądek czy rezygnacja?

– Dlaczego?

– Żenię się.

Więc miłość. Znacznie lepszy powód niż tamte.

– Gratuluję, Riccardo. A mogę wiedzieć z kim?

– Chyba jej nie znasz. Pracuje w tygodniku, ale zaledwie od jakiegoś roku.

– Kiedy ślub?

– W przyszłym miesiącu.

Komisarz nie chciał nieszczerze obiecywać, że przyjedzie, lecz jego słowa płynęły z głębi serca, gdy powiedział:

– Obojgu wam życzę szczęścia.

– Dziękuję, Guido. Słuchaj, jeśli jeszcze się czegoś dowiem o tym facecie, zadzwonię.

– Dzięki. Będę ci bardzo wdzięczny.

Po kolejnych życzeniach Brunetti się pożegnał i odłożył słuchawkę. Czy to może być aż tak proste, że wskutek strat w interesach Viscardi pochopnie sfingował włamanie? W Wenecji tylko ktoś obcy wybrałby do tego Ruffola, młodego człowieka, który w ogóle nie nadawał się do roli przestępcy. Prawdopodobnie fakt, że niedawno wyszedł z więzienia, posłużył jako dostateczna rekomendacja.

Tego dnia komisarz już nic nie mógł zrobić. Patta pierwszy podniósłby krzyk o brutalności policji, gdyby w ciągu jednej doby milionera przesłuchało kolejno trzech funkcjonariuszy, zwłaszcza w szpitalu. Nie było sensu jechać do Vicenzy w sobotę, gdy amerykańskie biura są zamknięte, choć może łatwiej udałoby się ominąć rozkaz Patty, załatwiając tę sprawę w czasie wolnym od pracy. Nie, lepiej z tym poczekać do przyszłego tygodnia i dopiero wtedy znów delikatnie poruszyć przynętą na doktor Peters, a teraz zarzucić wędkę w Wenecji i poszukać innej zdobyczy.

Podczas krótkich przerw między kolejnymi odsiadkami Giuseppe Ruffolo mieszkał z matką w dwupokojowym lokalu blisko Campo San Boldo, w rejonie sąsiadującym z surową wieżą tego kościoła i pozbawionym dogodnego przystanku tramwajów wodnych, a jeśli rozszerzyć definicję sąsiedztwa, niedaleko od kościoła San Simone Piccolo, gdzie niedzielne msze w dalszym ciągu odprawiano po łacinie, jawnie drwiąc z takich pojęć jak nowoczesność czy praktyczność. Właścicielem mieszkania wdowy była społeczna fundacja IRE, która wynajmuje liczne lokale osobom żyjącym w niedostatku. Zwykle takie mieszkania przyznawano wenecjanom i pozostanie tajemnicą, w jaki sposób signorze Ruffolo udało się to załatwić, choć dla nikogo nie stanowiło tajemnicy, dlaczego żyła w niedostatku.

Brunetti przeszedł most Rialto, minął San Cassiano, skręcił w lewo i wzrokiem odnalazł przysadzistą wieżę San Boldo po swojej prawej stronie. Ruszył wąską uliczką i wkrótce zatrzymał się przed niskim budynkiem. Obok dzwonka widniało nazwisko Ruffolo, wyryte cienkimi literami na metalowej tabliczce. Litery, tabliczkę i tynk wokół niej, odpadający od ściany, pokrywała rdza. Komisarz nacisnął dzwonek, odczekał chwilę, znowu zadzwonił i po jakimś czasie nacisnął dzwonek trzeci raz.

Dopiero po dwóch pełnych minutach od ostatniego dzwonka, odezwał się z wnętrza jakiś głos.

Si, chi e?

– To ja, signora Concetta. Brunetti.

Kiedy otworzyła drzwi, jak zawsze odniósł wrażenie, że to nie kobieta, lecz beczka. Przed czterdziestu laty signora Concetta była najpiękniejszą dziewczyną w Caltanisetcie. Podobno chłopcy godzinami wyczekiwali pod jej domem w nadziei, że choć na mgnienie oka ujrzą prześliczną Concettę. Mogła przebierać w nich jak w ulęgałkach, od syna burmistrza po młodszego brata miejscowego lekarza, ale się zdecydowała na trzeciego syna rodziny, która żelazną ręką rządziła niegdyś całą prowincją. Już jako pani Ruffolo, wraz z mężem musiała opuścić Sycylię wskutek jego długów i się przenieść do tego zimnego i niegościnnego miasta, w którym czuła się obco. Wkrótce została wdową, utrzymującą się z państwowej renty i tego, co z łaski dawała jej rodzina męża, a w końcu, gdy Giuseppe jeszcze chodził do szkoły, matką przestępcy.

Od dnia śmierci męża ubierała się całkiem na czarno. Ilekroć wychodziła z domu, miała na sobie czarną sukienkę, czarne pantofle, czarne pończochy, a nawet czarną chustkę. Choć z upływem lat robiła się coraz grubsza, a na jej twarzy przybywało zmarszczek z powodu trybu życia syna, jedna rzecz pozostała niezmienna: ów czarny strój, który będzie nosiła do grobu, a może i dłużej.

Buon giorno, signora Concetta – powiedział Brunetti, uśmiechając się i wyciągając do niej dłoń.

Zerknąwszy na twarz gospodyni, odczytał jej minę tak szybko jak dziecko, które odwraca stronę komiksu.

Natychmiast rozpoznał instynktowną niechęć do tego, co reprezentował, a potem dostrzegł, że kobieta sobie przypomniała, jak życzliwie potraktował jej syna, a wtedy na jej ustach pojawił się serdeczny uśmiech.

– Ach, jak miło, dottore, że znowu przyszedł pan mnie odwiedzić. Bardzo mi przyjemnie, ale powinien pan przedtem zatelefonować, żebym zrobiła w domu porządne sprzątanie i upiekła dla pana świeże ciasteczka.

Z tych wszystkich słów zrozumiał jedynie „zatelefonować”, „dom”, „sprzątanie” i „ciasteczka” – reszty się domyślił.

– Signora, filiżanka pani doskonałej kawy przekroczyłaby moje najśmielsze oczekiwania.

– Ależ proszę, proszę, niech pan wejdzie – odparła i chwyciła go pod rękę.

Cofając się, dalej trzymała go za łokieć, jakby w obawie, że komisarz jej ucieknie. Zamknąwszy drzwi jedną ręką, drugą pociągnęła go za sobą. Mieszkanie było tak małe, że nikt by się w nim nie zgubił, a mimo to signora Concetta wciąż prowadziła Brunettiego pod rękę, kiedy weszli do niewielkiego pokoju.

– Niech pan usiądzie tutaj, dottore – rzekła ciągnąc go do nadmiernie wypchanego fotela, obitego połyskliwą różową tkaniną, gdzie wreszcie go puściła. Spostrzegłszy, że komisarz się waha, zaczęła nalegać: – Ależ proszę, niech pan siada. Już parzę nam kawę.

Zrobił, co kazała, i zapadł się tak głęboko, że kolanami niemal dotykał brody. Gospodyni zapaliła lampę obok fotela – Ruffolowie mieszkali w nieustannym półmroku, typowym dla parterowych wilgotnych mieszkań.

– Niech pan się stamtąd nie rusza – rozkazała wdowa, przeszła na drugą stronę pokoju i odsunęła kwiecistą zasłonkę, za którą była kuchenka i zlewozmywak.

Nawet z daleka komisarz widział krany, aż lśniące od czystości, tak samo jak biała kuchenka. Signora Ruffolo otworzyła szafkę i wyjęła zwykły cylindryczny ekspres, jaki nie wiadomo dlaczego zawsze kojarzył się Brunettiemu z południem Włoch. Wdowa rozkręciła ekspres, dwa razy dokładnie opłukała, nalała doń wody i sięgnęła po słoik z kawą. Sprawnymi ruchami, wyrobionymi w ciągu dziesiątków lat powtarzania, napełniła zbiornik kawą, skręciła ekspres i postawiła go na gazie.

Pokój nic się nie zmienił od czasu ostatniej wizyty. Te same żółte plastikowe kwiaty przed gipsową figurką Matki Boskiej, wszędzie owalne, prostokątne i okrągłe koronkowe serwetki, na których stały szeregi rodzinnych zdjęć syna: Peppino w ubranku marynarskim, Peppino w dniu pierwszej komunii, Peppino przytrzymywany na osiołku, uśmiechający się z niepewną miną. Na wszystkich fotografiach widać było jego ogromne uszy, które sprawiały, że wyglądał niemal jak bohater dowcipów rysunkowych. W jednym kącie znajdowało się to, czego komisarz nie potrafił nazwać inaczej jak tylko kapliczką ku czci zmarłego męża gospodyni. Było tam ich zdjęcie ślubne, na którym Brunetti mógł podziwiać jej dawno przebrzmiałą urodę; w samym kącie stała mężowska laska – gałka z kości słoniowej połyskiwała nawet w półmroku – a także lupara, której śmiercionośne krótkie lufy polerowano i oliwiono przeszło dziesięć lat od śmierci właściciela, jakby nawet zgon nie uwolnił go od stereotypu Sycylijczyka, zawsze gotowego używać strzelby w obronie honoru, zarówno własnego, jak i rodziny.

Komisarz w dalszym ciągu obserwował, jak gospodyni, na pozór nie zwracając nań uwagi, wyjmowała tacę, talerze i z innej szafki metalową puszkę, którą otworzyła nożem. Na jeden talerz wyłożyła z niej ciasteczka, a potem jeszcze trochę. Z innej puszki wyjęła cukierki, pozawijane we wściekle kolorowy celofan, i usypała z nich stos na drugim talerzu. Kawa zaczęła się gotować, a wtedy kobieta szybko chwyciła ekspres, zręcznie obróciła go do góry dnem jednym sprawnym ruchem i zaniosła tacę na duży stół, zajmujący prawie całą jedną stronę pokoju.

Niczym krupier rozdający karty porozkładała talerze, talerzyki, filiżanki i łyżeczki na plastikowym obrusie, a potem ruszyła do kuchenki po kawę. Kiedy już wszystko przygotowała, odwróciła się do komisarza i szerokim gestem wskazała stół.

Brunetti z trudem wstał z głębokiego fotela i podszedł do stołu. Wówczas gospodyni podsunęła mu krzesło, a gdy usiadł, zajęła miejsce naprzeciwko. Talerzyki miały na krawędziach drobne, promieniste pęknięcia, które komisarzowi przypominały zmarszczki na twarzy jego babci. Obok błyszczącej łyżeczki przy jego talerzyku leżała lniana serwetka do ust, zaprasowana w prostokąt.

Napełniwszy kawą filiżanki, signora Ruffolo postawiła jedną przed Brunettim i podała mu srebrną cukiernicę. Za pomocą srebrnych szczypiec położyła na jego talerzyku sześć ciasteczek wielkości moreli, a następnie, tymi samymi szczypcami, cztery cukierki zawinięte w celofan.

Brunetti osłodził sobie kawę i wypił niewielki łyk.

– Signora, to najlepsza kawa w całej Wenecji. Wciąż nie chce mi pani zdradzić tajemnicy, jak pani ją robi?

Uśmiechnęła się i wtedy zobaczył, że straciła kolejny ząb z przodu. Komisarz spróbował ciasteczka i słodycz wypełniła mu usta. Poczuł mielone migdały, cukier, najwspanialsze ciasto i znowu cukier. Następne zawierało mielone orzeszki pistacjowe. Trzecie było czekoladowe, a czwarte napełnione słodkim kremem. Zjadł połowę piątego i resztę odłożył na talerzyk.

– Proszę jeść. Jest pan za chudy. Niech pan je. Cukier dodaje energii i dobrze robi na krew.

– Ciasteczka są doskonałe, signora Concetta, ale dopiero co byłem na obiedzie i jeśli zjem ich zbyt wiele, nie tknę kolacji, a wtedy moja żona się na mnie wścieknie.

Skinęła głową. Rozumiała gniew żon.

Komisarz dopił kawę i postawił filiżankę na spodeczku. W ciągu niespełna trzech sekund gospodyni zerwała się od stołu, przebiegła przez pokój i wróciła, niosąc rżniętą szklaną karafkę oraz dwa kieliszki nie większe od oliwek.

– Marsala. Domowa – oznajmiła, nalewając mu pełen naparstek.

Brunetti wziął od niej kieliszek i poczekał, aż nalała sobie kilka kropli. Kiedy trącili się kieliszkami, wysączył swoją marsalę. Smakowała słońcem, morzem i piosenkami o miłości i śmierci.

Odstawiwszy kieliszek, spojrzał przez stół na gospodynię.

– Signora Concetta, chyba pani wie, po co tu przyszedłem.

Potwierdziła skinieniem głowy.

– Peppino?

– Tak, proszę pani.

Wyciągnęła ku niemu otwartą dłoń, jakby chciała zagrodzić drogę jego słowom albo, być może, osłonić się przed malocchio, złym spojrzeniem.

– Signora, myślę, że Peppino jest zamieszany w coś bardzo niedobrego.

– Ale tym razem… – zaczęła, lecz urwała, przypomniawszy sobie, kim jest Brunetti. Powiedziała tylko: – On nie jest złym chłopcem.

Komisarz odczekał chwilę, by się upewnić, że ona już skończyła mówić.

– Signora, rozmawiałem dziś ze swoim znajomym. On twierdzi, że osoba, z którą Peppino, według mnie, może być powiązany, jest bardzo nieuczciwym człowiekiem. Czy cokolwiek pani wie o tym, co robi syn albo z kim się kontaktuje od chwili, gdy… – nie miał pewności, jak to ująć. – Od chwili gdy wrócił do domu?

Zastanawiała się dłuższy czas, nim udzieliła odpowiedzi.

– W tamtym miejscu Peppino przebywał z bardzo złymi ludźmi. – Nawet po tylu latach słowo „więzienie” jakoś nie przechodziło jej przez usta. – Wspominał mi o tym.

– A co o nich mówił?

– Że są bardzo ważni i że teraz jego los się zmieni.

Brunetti sobie przypomniał, że zawsze słyszał o zmianie jego losu.

– Czy poza tym jeszcze coś mówił?

Pokręciła głową, lecz komisarz nie miał pewności, czego dotyczyło to przeczenie. Dotychczas nigdy nie był pewien, ile signora Concetta naprawdę wie o tym, co robi jej syn. Przypuszczał, że znacznie więcej, niż okazywała, ale prawdopodobnie nawet przed sobą starała się to ukryć.

– Poznała pani któregoś z nich?

Gwałtownie pokręciła głową.

– Nigdy mi ich nie będzie tu sprowadzał. Nie do mojego domu.

Bez wątpienia powiedziała prawdę.

– Signora, właśnie poszukujemy Peppina.

Zamknęła oczy i pochyliła czoło. Wyszedł zaledwie przed dwoma tygodniami, a policja już go szuka.

– Co on przeskrobał, dottore!

– Nie jesteśmy pewni, signora. Chcielibyśmy z nim porozmawiać. Kilka osób twierdzi, że go widziało w miejscu, gdzie popełniono przestępstwo. Osoby te poznały go na zdjęciu.

– A może to wcale nie był mój syn?

– Trudno powiedzieć, proszę pani. Właśnie dlatego pragniemy z nim porozmawiać. Wie pani, gdzie on jest?

Zaprzeczyła ruchem głowy, lecz Brunetti znowu nie miał pewności, czy ona rzeczywiście nie wie, czy tylko udaje.

– Signora, jeśli pani będzie rozmawiała z synem, mogłaby mu pani coś ode mnie powiedzieć?

– Tak, dottore.

– Proszę mu powiedzieć, że koniecznie chcemy z nim porozmawiać i że ludzie, z którymi się zadaje, są nieuczciwi i mogą być niebezpieczni.

– Jest pan moim gościem, dottore, i chyba nie wypada mi pana pytać.

– O co?

– Czy to prawda, czy oszukaństwo?

– Signora, jeśli pani sobie życzy, mogę przysiąc, że to prawda.

Odparła bez wahania:

– A przysiągłby pan na serce swojej matki?

– Signora, przysięgam na serce mojej matki, że mówiłem prawdę. Peppino powinien się zgłosić i z nami porozmawiać. Powinien również być bardzo ostrożny z tamtymi ludźmi.

Odstawiła kieliszek, nawet nie umoczywszy ust w marsali.

– Spróbuję z nim pogadać, ale może tym razem wszystko faktycznie się zmieni?

W jej głosie wyraźnie przebijała nadzieja. Brunetti zdał sobie sprawę, że Peppino musiał wiele opowiadać swojej matce o tych ważnych znajomych i o jego szansie, która sprawi, że wszystko się zmieni i wreszcie będą bogaci.

– Przykro mi, signora, lecz nie sądzę – odparł i wstał od stołu. – Dziękuję za kawę, a także za ciasteczka. Nikt w Wenecji nie potrafi robić ani takiej kawy, ani takich ciasteczek jak pani.

Z trudem się podniosła. Chwyciwszy garść cukierków, włożyła mu je do kieszeni marynarki.

– To dla pańskich dzieci. One teraz dorastają. Cukier dobrze im zrobi.

– Bardzo pani uprzejma – rzekł Brunetti, aż do bólu świadomy, że one rzeczywiście dorastają.

Signora Ruffolo ruszyła razem z nim do drzwi, znowu prowadząc go pod rękę, jakby był ociemniały albo nie umiał trafić do wyjścia. Na progu ceremonialnie uścisnęła mu dłoń, a potem stała w otwartych drzwiach i patrzyła, jak odchodził.

Загрузка...