Chociaż Brunetti położył się spać dopiero po czwartej, zdołał jednak przybyć do komendy o dziesiątej. Na biurku znalazł notatki z informacjami, że sekcja zwłok Ruffola odbędzie się po południu, że signorę Concettę już zawiadomiono o śmierci syna i że po przyjściu do pracy komisarz ma się zgłosić w gabinecie zastępcy komendanta.
Patta przed dziesiątą w komendzie? Powinni to rozgłosić aniołowie.
Kiedy Brunetti wszedł do jego gabinetu, jaśnie pan raczył na niego spojrzeć, a nawet zdawał się uśmiechać, co komisarz uznał za przywidzenie wynikające z braku snu.
– Witaj, Brunetti. Naprawdę nie musiałeś tak wcześnie tutaj przychodzić po tych bohaterskich czynach ostatniej nocy.
Bohaterskich czynach?
– Dziękuję, panie komendancie. Miło tak wcześnie tu pana widzieć.
Patta puścił tę uwagę mimo uszu i dalej się uśmiechał.
– Świetnieś się spisał z tym Ruffolem. Cieszę się, że wreszcie spojrzałeś na to tak samo jak ja.
Brunetti nie miał pojęcia, o czym on mówi, więc wybrał najroztropniejsze wyjście
– Dziękuję, panie komendancie.
– To prawie wszystko załatwia, nieprawdaż? Właściwie nie mamy zeznań Ruffola, lecz sądzę, że prokurator spojrzy na tę sprawę podobnie jak my i przyjmie, że chłopak chciał ubić z nami interes. Głupio zrobił, zabierając ze sobą dowód rzeczowy, ale widocznie myślał, że zamierzałeś tylko porozmawiać.
Brunetti miał pewność, że na wysepce nie widział żadnych obrazów. Gdzieś pod ubraniem Ruffolo mógł jednak ukryć trochę biżuterii Viscardiego. Komisarz uznał to za prawdopodobne, przeszukał bowiem wyłącznie kieszenie.
– Gdzie był ten dowód? – zapytał.
– W jego portfelu, Brunetti. Tylko mi nie mów, żeś go nie widział. Jest w wykazie rzeczy, które miał przy sobie, kiedy znaleźliśmy jego zwłoki. To nie ty przygotowałeś ten wykaz?
– Zajął się tym sierżant Vianello, panie komendancie.
– Aha – powiedział Patta, któremu niedopatrzenie komisarza jeszcze bardziej poprawiło nastrój. – Więc nie widziałeś tego dowodu rzeczowego?
– Nie, panie komendancie. Żałuję, ale musiałem go przeoczyć. W nocy było ciemno.
Brunetti zaczynał się gubić w domysłach. W portfelu Ruffola nie znalazł żadnej biżuterii, chyba że Peppino sprzedał jej część za dwadzieścia tysięcy lirów.
– Amerykanie przyślą dziś tu kogoś, żeby to obejrzał, ale według mnie nie ma najmniejszych wątpliwości. Jest tam nazwisko Fostera, a Rossi widział zdjęcie i powiedział, że to on.
– W jego paszporcie?
Patta uśmiechnął się protekcjonalnie.
– W jego legitymacji służbowej.
Oczywiście, pomyślał komisarz, była wśród tych plastikowych kart, które znalazłem w portfelu Ruffola i z powrotem włożyłem, nawet ich nie obejrzawszy.
– To niezbity dowód, że mordercą Fostera jest Ruffolo – ciągnął Patta. – Amerykanin prawdopodobnie zrobił jakiś fałszywy krok. To głupota wobec człowieka, który ma nóż, a Ruffolo dopiero co wyszedł z więzienia i pewnie wpadł w panikę. – Zastępca komendanta pokręcił głową nad porywczością kryminalistów. – Zbiegiem okoliczności, wczoraj po południu zadzwonił signor Viscardi, by mi powiedzieć, że w czasie napadu chyba widział tego młodego człowieka z fotografii. Mówił, że przedtem był zbyt oszołomiony, aby jasno myśleć. – Patta z dezaprobatą ściągnął usta, kiedy dodał: – A ja jestem pewien, że sposób, w jaki traktowali go twoi funkcjonariusze, nie przyczynił się do tego, by signor Viscardi mógł sobie wszystko przypomnieć. – Wyraz jego twarzy się zmienił, ponownie rozkwitł na niej uśmiech. – Ale to już należy do przeszłości i on zapewne nie żywi żadnej urazy. Wydaje się więc, że ta para Belgów miała rację i że Ruffolo tam był. Przypuszczalnie za bardzo się nie wzbogacił na tym Amerykaninie i postanowił zorganizować włamanie, żeby zdobyć więcej pieniędzy. – Patta stał się niezwykle wylewny. – Już rozmawiałem o tym z prasą i wyjaśniłem, że od samego początku mieliśmy wątpliwości, że naszym zdaniem morderstwo Amerykanina musiało być sprawą przypadku. No i teraz, dzięki Bogu, to się potwierdziło.
Słuchając Patty, który zabójstwo Fostera otwarcie przypisywał Ruffolowi, Brunetti zrozumiał, że w tej sytuacji śmierć doktor Peters nigdy nie zostanie uznana za nic innego jak tylko samobójstwo.
Nie miał wyboru – skulił się, przytłoczony ogromną pewnością siebie zwierzchnika. Mimo to spytał:
– Ale dlaczego naraził się na ryzyko, zabierając legitymację służbową Fostera? To całkiem bezsensowne.
Patta pochylił się nad Brunettim.
– Przecież on biegał szybciej od ciebie, commissario, więc w żaden sposób byś jej przy nim nie znalazł. Mógł też o niej zapomnieć.
– Ludzie rzadko zapominają o rzeczach, które świadczą, że popełnili morderstwo, panie komendancie.
Patta zignorował tę uwagę.
– Powiedziałem prasie, że od samego początku podejrzewaliśmy go o zamordowanie tego Amerykanina i że właśnie dlatego chcieliśmy z nim porozmawiać. Prawdopodobnie się obawiał, że jesteśmy na jego tropie, i pomyślał, że może ubije z nami interes, przyznając się do stosunkowo drobnego przestępstwa, albo też śmiercią Amerykanina zamierzał obciążyć kogoś innego. Fakt, że miał przy sobie jego legitymację służbową, nie pozostawia żadnych wątpliwości, że to on go zabił.
Cóż, również Brunetti był przekonany, że to usuwa wszelkie wątpliwości.
– No i właśnie dlatego poszedłeś tam, żeby się z nim spotkać w sprawie Amerykanina, nieprawdaż? – Nie otrzymawszy odpowiedzi, Patta powtórzył: – Nieprawdaż, commissario?
Brunetti zbył naleganie przełożonego ruchem głowy i zapytał:
– Czy pan to samo powiedział prokuratorowi, panie komendancie?
– Oczywiście. Myślisz, że co robiłem całe rano? Podobnie jak ja, uważa sprawę za otwartą i zamkniętą. Ruffolo zabił Amerykanina podczas napadu rabunkowego, a później, chcąc zdobyć więcej pieniędzy, włamał się do palazzo Viscardiego.
Komisarz jeszcze raz spróbował wtrącić uwagę, która dodałaby temu trochę logiki.
– To były dwa niezależne przestępstwa: napad rabunkowy i kradzież obrazów.
– Mamy dowody, że w obu uczestniczył Ruffolo. – Patta mówił coraz głośniej. – Jest ta legitymacja służbowa i są twoi świadkowie z Belgii. Przedtem uważałeś ich za wiarygodnych, gdy mówili, że go widzieli tej nocy, kiedy dokonano włamania. No i teraz signor Viscardi twierdzi, że go pamięta. Prosiłem, żeby jeszcze raz obejrzał zdjęcie, i jeśli go rozpozna, nie będzie żadnych wątpliwości. Według mnie dowodów jest aż nadto, by przekonać prokuratora.
Komisarz gwałtownie odsunął krzesło i wstał.
– Czy to wszystko, panie komendancie?
– Myślałem, że będziesz bardziej zadowolony, Brunetti – powiedział Patta z niekłamanym zdziwieniem. – Śmierć Ruffola zamyka sprawę Amerykanina, ale teraz będzie trudniej odnaleźć obrazy i zwrócić je signorowi Viscardiemu. Właściwie nie zasługujesz na miano bohatera, skoro nie aresztowałeś Ruffola. Niemniej jestem przekonany, że na pewno byś to zrobił, gdyby tylko chłopak nie spadł z tamtego przejścia. Wspomniałem o tobie prasie.
Prawdopodobnie przyszło to Patcie niełatwo i pewnie wolałby oddać Brunettiemu własnego pierworodnego syna. Jednakże prezent to prezent.
– Dziękuję, panie komendancie.
– Oczywiście wyjaśniłem, że postępowałeś według moich wskazówek. Nie zapominaj, że to ja podejrzewałem Ruffola od samego początku. Przecież wyszedł z więzienia zaledwie tydzień przed zamordowaniem Amerykanina.
– Istotnie, panie komendancie.
– Szkoda, żeśmy nie znaleźli obrazów signora Viscardiego. Spróbuję dziś do niego wpaść i sam mu wszystko opowiem.
– To on tu jest?
– Owszem. Kiedy wczoraj z nim rozmawiałem, napomknął mi, że dzisiaj wybiera się do Wenecji. Powiedział, że pragnie do nas wstąpić, by jeszcze raz obejrzeć tamto zdjęcie. W ten sposób, jak już mówiłem, rozwieje wszelkie wątpliwości.
– Myśli pan, że on by się zmartwił, gdybyśmy nie odzyskali jego obrazów?
– Ależ oczywiście! – rzekł Patta, najwyraźniej jakby wcześniej rozważył sobie tę kwestię. – Kolekcjonerzy bardzo emocjonalnie podchodzą do swoich obrazów. Niektórzy ludzie traktują je jak żywe istoty. Nie wiem, czy to rozumiesz, Brunetti, ale jestem pewien, że to prawda.
– Sądzę, że Paola tak traktuje ten obraz Canaletta.
– Czyj?!
– Canaletta. Był taki wenecki malarz. Jeden z jego obrazów dostaliśmy w prezencie ślubnym od jej stryja. Nie jest zbyt duży, ale Paola wydaje się bardzo do niego przywiązana. Stale jej powtarzani, żeby go przenieść do salonu, lecz ona woli, by wisiał w kuchni.
Jako rewanż to niewiele, zawsze jednak coś.
– To twoja żona ma w kuchni obraz Canaletta? – spytał Patta zduszonym głosem.
– Owszem. Cieszę się, że i pańskim zdaniem to dziwne miejsce do wieszania obrazów, panie komendancie. Powiem jej, że pan też tak uważa.
Brunetti nie wspomniał, że nalegając na przeniesienie obrazu do salonu, proponuje żonie, by powiesiła w kuchni rysunki pewnego Francuza przedstawiające jabłka, ale się obawiał reakcji Patty na nazwisko Cezanne’a.
– Myślę, że teraz zejdę do Vianella i sprawdzę, co już załatwił. Miał się zająć paroma rzeczami.
– Doskonale, Brunetti. Chciałem ci pogratulować dobrej roboty. Signor Viscardi był bardzo zadowolony.
– Dziękuję, panie komendancie – odpowiedział komisarz, ruszając do drzwi.
– Wiesz, że on przyjaźni się z burmistrzem.
– O? Nie, tego nie wiedziałem.
A powinien.
Vianello siedział za biurkiem. Uśmiechnął się na widok wchodzącego komisarza.
– Słyszałem, że dziś jest pan bohaterem.
– Co jeszcze było w tych papierach, które w nocy podpisałem? – spytał Brunetti bez żadnych wstępów.
– Że Ruffolo miał coś wspólnego ze śmiercią Amerykanina.
– To bzdura. Przecież znałeś Ruffola. Wystarczyło na niego krzyknąć, a już zwiewał.
– Dwa lata odsiedział w więzieniu, panie komisarzu, więc mógł się zmienić.
– Naprawdę tak uważasz?
– Uważam, że to możliwe, panie komisarzu.
– Nie o to mi chodziło, Vianello. Chciałem się dowiedzieć, czy twoim zdaniem on go zabił.
– Jeśli nie on, to skąd się wzięła w jego portfelu legitymacja służbowa Amerykanina?
– Zatem sądzisz, że on?
– Tak, a przynajmniej myślę, że to możliwe. Dlaczego pan w to nie wierzy, panie komisarzu?
Bo hrabia go uprzedzał o konszachtach Gamberetta z Viscardim. Dopiero w tym momencie Brunetti sobie uświadomił, że to było ostrzeżenie i że groźba Viscardiego nie miała żadnego związku z dochodzeniem w sprawie włamania do palazzo, lecz ze śledztwem dotyczącym morderstwa dwojga Amerykanów, morderstwa, z którym nic nie łączyło tego biednego głupka, Ruffola. Teraz komisarz wiedział, że sprawcy na zawsze pozostaną bezkarni.
Jego myśli krążyły wokół dwójki martwych Amerykanów, potem Ruffola, a w końcu tego, co Peppino uważał za szczęśliwe zrządzenie losu, gdy się chwalił przed matką, że ma ważnych przyjaciół. Włamał się do palazzo, a nawet nieco poturbował swojego ważnego przyjaciela na jego własne życzenie, lecz to wszystko było do Ruffola całkiem niepodobne. Prawdopodobnie w którymś momencie się dowiedział, że signor Viscardi jest zamieszany w coś znacznie poważniejszego niż kradzież własnych obrazów. Wspomniał o trzech rzeczach, które interesowałyby Brunettiego. Pierwsza to z pewnością obrazy, a pozostałe dwie? W portfelu znajdowała się legitymacja służbowa Fostera. Kto ją tam włożył? Czy Ruffolo w jakiś sposób wszedł w jej posiadanie i zachował, by użyć jako karty przetargowej w rozmowie z komisarzem? A może, co gorsza, próbował szantażować Viscardiego tym, że wie, co ona oznacza? Czy też był po prostu niewinnym, niczego nie świadomym pionkiem, jednym z licznych drobnych uczestników tej gry, jak Foster i Peters, przez pewien czas wykorzystywanych, a później likwidowanych, gdy się dowiadywali o czymś, co stanowiło zagrożenie dla głównych graczy? A jeśli tę legitymację włożyła do portfela ta sama osoba, która kamieniem zabiła Ruffola?
Vianello siedział za biurkiem i dziwnie przyglądał się Brunettiemu, który w żaden przekonywający sposób nie potrafił odpowiedzieć na pytanie sierżanta. Komisarz wrócił na górę do swojego pokoju i godzinę patrzył przez okno. Na rusztowaniu kościoła San Lorenzo wreszcie się pojawiło kilku robotników, ale właściwie nie sposób było powiedzieć, co robią. Ani jeden nie wszedł na dach, więc dachówki pozostały nietknięte. Wyglądało na to, że nie używali żadnych narzędzi. Chodzili po całym rusztowaniu, korzystając z drabin łączących różne jego poziomy, później się zeszli i przez jakiś czas ze sobą rozmawiali, a w końcu się rozdzielili, by znów krążyć po rusztowaniu. Bardzo przypominali mrówki. Odnosiło się wrażenie, że mają jakiś cel, o czym świadczyło choćby to, że poruszali się energicznie, lecz dla postronnego obserwatora cel ten był całkowicie niezrozumiały.
Zadzwonił telefon. Komisarz odwrócił się od okna, by podnieść słuchawkę.
– Brunetti.
– Dzień dobry, panie komisarzu. Tu major Ambrogiani z amerykańskiej bazy w Vicenzy. Jakiś czas temu spotkaliśmy się w sprawie śmierci tego żołnierza, który zginął w Wenecji.
– A, tak, maggiore – odparł Brunetti po chwili milczenia, wystarczająco długiej, by osoba, która podsłuchiwała tę rozmowę, odniosła wrażenie, że on ledwie go sobie przypomina. – Czym mogę panu służyć?
– Już się pan przysłużył, signor Brunetti, przynajmniej moim amerykańskim kolegom, znajdując mordercę tego młodego człowieka. Dzwonię, żeby osobiście panu podziękować, a także przekazać podziękowania amerykańskich władz tutejszej bazy.
– A, niezwykle pan uprzejmy, maggiore. Naprawdę, jestem bardzo wdzięczny. Oczywiście, jeśli w czymkolwiek możemy się przydać Ameryce, a zwłaszcza jej agencjom rządowym, to nas tylko cieszy.
– Ładnie powiedziane, signor Brunetti. Z całą pewnością przekażę im to słowo w słowo.
– Koniecznie, maggiore. Co jeszcze mógłbym dla pana zrobić?
– Sądzę, że życzyć mi powodzenia – odparł Ambrogiani, sztucznie się śmiejąc.
– Z miłą chęcią, maggiore, ale dlaczego?
– Dostałem nowy przydział.
– Gdzie?
– Na Sycylii – powiedział Ambrogiani obojętnym tonem.
– A, dobrze panu, maggiore. Podobno tam wspaniały klimat. Kiedy pan wyjeżdża?
– W tym tygodniu.
– Tak szybko? A kiedy do pana dołączy rodzina?
– Niestety, to wykluczone. Otrzymałem dowództwo małej jednostki w górach, a tam nie możemy sprowadzać rodzin.
– Przykro mi to słyszeć, maggiore.
– Cóż, służba nie drużba.
– Oj, tak, tak. Na pewno niczego pan od nas nie potrzebuje?
– Nie, commissario. Jeszcze raz proszę przyjąć wyrazy wdzięczności, zarówno ode mnie, jak i od moich amerykańskich kolegów.
– Dziękuję, maggiore. No, to powodzenia – rzekł Brunetti, pierwszy raz nie udając w tej rozmowie.
Położył słuchawkę i znów obserwował rusztowanie. Robotników już tam nie było. Zastanawiał się, czy ich też wysłano na Sycylię. Jak długo karabinier może przeżyć na tej wyspie? Miesiąc? Dwa? Komisarz nie pamiętał, ile lat pozostało Ambrogianiemu do emerytury, ale miał nadzieję, że major do niej dotrwa.
Znowu pomyślał o trojgu młodych ludzi, którzy zginęli gwałtowną śmiercią, niczym pionki zrzucone z szachownicy brutalną ręką. To mogła być ręka Viscardiego, lecz przeniesienie majora oznaczało, że w tej grze uczestniczyli inni, jeszcze silniejsi gracze, jacy z łatwością mogliby zrzucić z szachownicy i Ambrogianiego, i komisarza. Przypomniał sobie napis na jednym z tamtych plastikowych worków, zawierających śmiercionośne substancje: „Własność rządu USA”. Wzdrygnął się.
Nie musiał zaglądać do akt, by znaleźć adres. Po wyjściu z komendy szedł w stronę Rialto, na nic nie zwracając uwagi. Przy Rialto, na myśl, że pozostał mu jeszcze kawał drogi, ogarnęło go znużenie. Zaczekał na vaporetto numer jeden i wysiadł na drugim przystanku, koło San Stae. Choć jeszcze nigdy tam nie był, same nogi zaprowadziły go pod furtkę – Vianello mu powiedział, gdzie to jest, ale komisarz miał wrażenie, jakby rozmawiał o tym z sierżantem przed wieloma miesiącami. Kiedy nacisnął dzwonek i podał swoje nazwisko, furtka otworzyła się z trzaskiem.
Z niewielkiego dziedzińca pozbawionego roślin wiodły do wejścia brudnoszare stopnie. Brunetti na nie wszedł i uniósł rękę, ale nim zdążył zapukać w drewniane drzwi, otworzył je Viscardi.
Ślad pod jego okiem już prawie całkiem znikł, podobnie jak siniaki. Uśmiech jednak pozostał ten sam.
– Co za miła niespodzianka, commissario. Proszę, niech pan wejdzie.
Przy tych słowach Viscardi wyciągnął dłoń, lecz gdy Brunetti ją zignorował, sięgnął nią do drzwi, by je przytrzymać niby w naturalnym geście.
Komisarz przystanął w hallu czekając, aż gospodarz zamknie drzwi. Miał przemożną ochotę uderzyć Viscardiego, zadać mu gwałt, po prostu zrobić jakąś krzywdę. Tymczasem poszedł za nim do przestronnego salonu, którego okna wychodziły zapewne na ogród.
– Czym mogę panu służyć, commissario! – odezwał się Viscardi, w dalszym ciągu uprzejmie, ale nie poprosił Brunettiego, by usiadł, ani nie zaproponował mu drinka.
– Gdzie pan był ostatniej nocy, signor Viscardi?
Gospodarz się uśmiechnął; jego oczy patrzyły ciepło i spokojnie. Pytanie bynajmniej go nie zaskoczyło.
– Tam, gdzie przyzwoity człowiek spędza noc, dottore, czyli w domu, z żoną i dziećmi.
– Tutaj?
– Nie, w Mediolanie. A jeśli wolno mi uprzedzić pańskie następne pytanie, mogę dodać, że były tam jeszcze inne osoby: dwóch gości i trzy służące.
– Kiedy pan tu przyjechał?
– Dziś rano, pierwszym samolotem. – Z uśmiechem sięgnął do kieszeni i wyjął z niej niebieski kartonik. – A, jak szczęśliwie się złożyło, że jeszcze mam kartę pokładową. – Wyciągnął do Brunettiego rękę, w której ją trzymał. – Chce pan sprawdzić, commissario!
Brunetti zignorował ten gest i rzekł:
– Znaleźliśmy tego młodego człowieka z fotografii.
– Jakiego młodego człowieka? – zapytał Viscardi, a po chwili milczenia udał, że sobie przypomniał. – Ach, tak, tego kryminalistę, którego zdjęcie pokazywał mi wasz sierżant. Czy vice-questore Patta powiedział panu, że teraz odnoszę wrażenie, jakbym go pamiętał? – Nie otrzymał odpowiedzi, więc mówił dalej: – Czy mam rozumieć, że pan go aresztował? Jeśli tak, nareszcie odzyskam obrazy i moja żona bardzo się ucieszy.
– On nie żyje.
– Nie żyje? – zdziwił się Viscardi, unosząc brew. – Co za nieszczęście! Umarł śmiercią naturalną? – Na moment umilkł, jakby się zastanawiał nad kolejnym pytaniem. – A może z przedawkowania narkotyków? Podobno takie rzeczy się zdarzają, zwłaszcza wśród młodych ludzi.
– Nie, nie z przedawkowania. Został zamordowany.
– Och, przykro mi to słyszeć, ale coś mi się wydaje, że ostatnio rzeczywiście mnóstwo tu takich wypadków, prawda? – Uśmiechnął się, zadowolony z własnego żarciku. – A czy mimo wszystko ustalono, że on był sprawcą włamania do tego palazzo!
– Są dowody, które o tym świadczą.
– Czy to oznacza, że moje obrazy wkrótce do mnie wrócą?
– Nie.
– A, to fatalnie. Moja żona będzie niepocieszona.
– Znaleźliśmy dowody wskazujące na jego związek z innym przestępstwem.
– Naprawdę? Z jakim?
– Z zabójstwem tamtego amerykańskiego żołnierza.
– Pan i vice-questore Patta z pewnością się cieszycie, że zdołaliście rozwikłać i to.
– On tak.
– A pan nie? Dlaczegóż to, commissario?
– Ponieważ zabójcą nie był Ruffolo.
– Wydaje się pan tego pewien.
– Bo jestem.
Viscardi próbował się uśmiechnąć z zaciśniętymi ustami.
– Znacznie większą radość by mi sprawiło, gdyby pan z równym przekonaniem mówił o odnalezieniu moich obrazów.
– Może pan być pewny, że je znajdę, signor Viscardi.
– To bardzo pocieszające, commissario. – Odsunął mankiet i zerknął na zegarek. – Niestety, musi mi pan wybaczyć. Na obiedzie spodziewam się przyjaciół, a później mam umówione spotkanie w interesach i powinienem jechać na dworzec.
– Więc nie umówił się pan w Wenecji?
Oczy Viscardiego aż się zaśmiały, pełne złośliwej satysfakcji. Próbował ją ukryć, lecz bezskutecznie.
– Nie, commissario, nie w Wenecji. W Vicenzy.
Brunetti wrócił do domu, gotując się z wściekłości. Podczas obiadu starał się odpowiadać na pytania członków rodziny i słuchać tego, co mówią, ale gdy Chiara relacjonowała jakieś wydarzenie w szkole, stanął mu przed oczami Viscardi z tym chytrym, triumfującym uśmiechem. W pewnej chwili Paola coś powiedziała i Raffaele się uśmiechnął, co Brunettiemu natychmiast przypomniało głupawy, przepraszający uśmiech, z jakim Ruffolo przed dwoma laty odbierał matce nożyczki, błagając ją, by zrozumiała, że komisarz jedynie spełnia swoje obowiązki.
Brunetti wiedział, że zwrócą jej ciało syna, jak tylko przeprowadzi się sekcję i ustali przyczynę śmierci. Nie miał żadnej wątpliwości, co spowodowało zgon: ślad uderzenia na głowie Ruffola dokładnie odpowiadał kształtem kamieniowi, który znaleziono obok ciała. Jak jednak określić, czy śmiertelną ranę spowodował upadek, czy coś innego? Poza tym, skoro śmierć Ruffola tak znakomicie wszystko rozwiązywała, komu na niej zależało? Być może, podobnie jak w wypadku doktor Peters, w jego ciele wykryją alkohol, co jeszcze bardziej wskazywałoby na upadek. Brunetti zakończył śledztwo. W istocie obie sprawy zostały rozwikłane, przypadkowo bowiem się okazało, że Amerykanina zamordował złodziej obrazów Viscardiego. Z tą myślą w głowie komisarz wstał od stołu i ruszył do przedpokoju, ignorując spojrzenia trzech par oczu. Bez żadnych wyjaśnień wyszedł z domu i udał się do miejskiego szpitala, gdzie leżały zwłoki Ruffola.
Kiedy dotarł na plac Świętego Jana i Pawła, skierował się do tylnego wejścia szpitala. Idąc, właściwie nie zwracał uwagi na ludzi; minął oddział radiologii, ale w wąskim korytarzu, prowadzącym na patologię, panował taki tłok, że trudno było ich nie zauważyć. Stali w niewielkich grupkach, twarzami do siebie, z ożywieniem o czymś rozprawiając. Niektórzy, najwyraźniej pacjenci, mieli na sobie piżamy i szlafroki, inni garnitury, a jeszcze inni białe kitle personelu. Tuż przed zamkniętymi drzwiami oddziału patologii komisarz dostrzegł znajomy mundur – stał tam Rossi, uniesioną dłonią powstrzymując osoby, które się zbliżały.
– Co się tu dzieje, Rossi? – zapytał Brunetti, przepchnąwszy się przez tłum.
– Nie jestem pewien, panie komisarzu. Około półgodziny temu dostaliśmy telefon, że jakaś kobieta z sąsiedniego schroniska dla starców wpadła w szał i zaczęła wszystko demolować. Przyjechałem tu z Vianellem i Miottim. Oni tam weszli, a ja zostałem i pilnuję, żeby nikt nie wchodził.
Ominąwszy Rossiego, Brunetti pchnął drzwi oddziału patologii. Scena, którą zobaczył, przypominała poprzednią – tu też w niewielkich grupkach stali ludzie z pochylonymi głowami i również ze sobą rozmawiali, ale wszyscy byli ubrani w białe szpitalne fartuchy. Do uszu komisarza dolatywały strzępki komentarzy: „zwariowała”, „to straszne”, „biedactwo”, „starowina”. Nie pomogły mu się zorientować, co zaszło, choć niewątpliwie potwierdzały słowa Rossiego.
Ruszył w kierunku drzwi prowadzących do pomieszczeń prosektorium. Widząc to, jeden z sanitariuszy zostawił ludzi, z którymi rozmawiał, i zagrodził mu drogę.
– Tu nie wolno wchodzić. Tam jest policja.
– Ja też jestem z policji – odparł Brunetti i chciał go ominąć.
– Nie, dopóki pan tego nie udowodni – powiedział tamten, zatrzymując komisarza wyciągniętą ręką.
Takie zachowanie sprawiło, że Brunetti dał upust wściekłości na Viscardiego, odepchnął rękę sanitariusza i bezwiednie zacisnął dłoń w pięść. Sanitariusz cofnął się o krok i to wystarczyło, by komisarz oprzytomniał. Sięgnął do kieszeni, wyjął legitymację.
– Po prostu wykonuję swoje obowiązki, panie komisarzu – rzekł sanitariusz, odwrócił się i sam otworzył drzwi.
– Dziękuję – powiedział Brunetti, mijając go, ale nie spojrzał mu w oczy.
Kiedy wszedł do gabinetu, zobaczył Vianella i Miottiego, pochylonych nad jakimś drobnym mężczyzną, który siedział na krześle, przytrzymując na głowie biały ręcznik. Wyglądało na to, że Vianello go przesłuchuje, miał bowiem w ręku notes. Gdy Brunetti do nich podszedł, wszyscy trzej na niego spojrzeli, a wtedy w siedzącym mężczyźnie rozpoznał doktora Ottavia Bonaventurę, asystenta Rizzardiego. Młody lekarz przywitał komisarza skinieniem głowy, którą potem odchylił do tyłu, zamykając oczy i przyciskając do skroni ręcznik.
– Co się tu dzieje? – zapytał Brunetti.
– Właśnie próbujemy to ustalić, panie komisarzu – odparł Vianello, ruchem głowy wskazując lekarza. – Około półgodziny temu zadzwoniła stąd pielęgniarka i powiedziała, że jakaś wariatka zaatakowała jednego z lekarzy, więc zjawiliśmy się tu jak najszybciej. Podobno sanitariusze nie mogli sobie z nią poradzić, choć było ich dwóch.
– Trzech – skorygował go Bonaventura, nie otwierając oczu.
– A jak do tego doszło?
– Nie mamy pojęcia, panie komisarzu, i w tej chwili próbujemy się czegoś dowiedzieć. Kiedy tu dotarliśmy, już jej nie było, ale nie wiemy, gdzie jest. W ogóle jeszcze nic nie wiemy – oznajmił sierżant, starając się ukryć zakłopotanie.
Trzech mężczyzn nie zdołało powstrzymać starej kobiety? – pomyślał Brunetti i zwrócił się do Bonaventury:
– Panie doktorze, może nam pan powiedzieć, co tu się wydarzyło? Dobrze się pan czuje?
Lekarz nieznacznie skinął głową, zdjął z niej ręcznik i wtedy komisarz zobaczył głęboką, krwawiącą ranę, która zaczynała się na kości policzkowej i znikała we włosach tuż nad uchem. Bonaventura odwrócił ręcznik i znów przytknął go do skroni.
– Siedziałem przy tamtym biurku, zajęty papierkową robotą – zaczął, nawet go nie wskazując, jako że było to jedyne biurko w gabinecie. – Nagle z wrzaskiem wpadła ta staruszka, najwyraźniej obłąkana. Trzymała w ręku jakiś przedmiot, chyba torebkę. Cały czas coś wykrzykiwała, ale nie wiem co, bo albo jej nie rozumiałem, albo byłem zbyt zaskoczony, a może ze strachu. – Ponownie odwrócił ręcznik. Rana wciąż krwawiła. – Podbiegła i uderzyła mnie w głowę, a potem zaczęła drzeć papiery na biurku. Właśnie wtedy zjawili się sanitariusze. Jednemu zadała cios, po którym zwalił się na podłogę, drugi potknął się o leżącego i też upadł. Nie wiem, co się działo dalej, bo krew zalała mi oko. Kiedy ją otarłem, kobiety już nie było. Dwaj sanitariusze jeszcze nie zdążyli wstać, a ona pewnie uciekła.
Brunetti rzucił Vianellowi pytające spojrzenie.
– Nie, panie komisarzu, nie opuściła budynku. Po prostu zniknęła. Rozmawiałem z tymi dwoma sanitariuszami. Nie wiedzą, co się z nią stało. Dzwoniliśmy do schroniska, żeby sprawdzić, czy nie zginął im któryś z podopiecznych, ale powiedzieli, że nie. Akurat jedli obiad, więc z łatwością ich policzyli.
Komisarz zwrócił się do Bonaventury:
– A panu, dottore, nic nie przychodzi do głowy, gdzie ona może być?
– Nic, absolutnie. Przedtem nigdy jej nie widziałem. Nie mam pojęcia, gdzie ona tutaj mogłaby się ukryć.
– Zajmował się pan pacjentami?
– Nie. Mówiłem panu, że siedziałem nad papierkową robotą. Robiłem notatki. Ale ona chyba tu nie weszła z poczekalni, lecz tamtędy – powiedział lekarz, wskazując drzwi do sąsiedniego pomieszczenia.
– Co tam jest?
– Prosektorium. Mniej więcej pół godziny temu skończyłem tam sekcję i właśnie uzupełniałem notatki.
Zaabsorbowany rozmową z Bonaventurą, komisarz zapomniał o swojej wściekłości i teraz był całkiem opanowany, choć nagle zmroziła go pewna myśl.
– Jak ona wyglądała, dottore?
– Zwyczajnie. Niska, otyła staruszka, ubrana na czarno.
– Jakie notatki pan uzupełniał, doktorze?
– Już mówiłem, że z tej sekcji.
– Której sekcji? – zapytał Brunetti, choć znał odpowiedź.
– Jak się nazywał ten młody człowiek, coście go przywieźli w nocy? Rigetti? Ribelli?
– Nie, dottore, Ruffolo.
– No właśnie! Dopiero co skończyłem. Już jest pozszywany. O drugiej ma zabrać go rodzina, ale ja się uwinąłem z tym trochę wcześniej i chciałem uzupełnić wyniki przed następną sekcją.
– Czy pan pamięta choć cośkolwiek z tego, co ta kobieta wykrzykiwała?
– Już mówiłem, że nie mogłem jej zrozumieć.
– Bardzo proszę, niech pan spróbuje sobie przypomnieć, dottore – nalegał Brunetti, z trudem zachowując spokój w głosie. – To może mieć duże znaczenie. Jakieś zwroty? Wyrażenia?
Bonaventura milczał.
– Czy ona mówiła po włosku, doktorze?
– Tak jakby. Niektóre słowa były włoskie, ale reszta to najgorsza gwara, jaką słyszałem. – W tym momencie lekarz stwierdził, że cały ręcznik jest zakrwawiony. – Chyba powinienem iść, żeby mi to ktoś opatrzył.
– Jedną chwileczkę, dottore. Czy pan rozumiał jakieś słowa?
– No oczywiście. Ona krzyczała: Bambino, bambino, ale przecież ten młody człowiek nie był jej bambino. Musiała mieć sześćdziesiąt parę lat.
Nie miała, lecz Brunetti nie widział powodu, żeby mu o tym mówić.
– Czy pan jeszcze coś zrozumiał?
Bonaventura zamknął oczy nie tylko dlatego, żeby się bardziej skoncentrować, ale również z bólu.
– Krzyknęła „Morderca!”, jakby pod moim adresem. Wrzeszczała, że mnie zabije, lecz tylko przyłożyła mi w głowę. To wszystko było chaotyczne i bez żadnego sensu, zarówno jej zachowanie, jak i to, co wykrzykiwała. Po prostu zwierzęcy ryk. Tak to wyglądało do chwili, gdy przyszli sanitariusze.
Brunetti się odwrócił, ruchem głowy wskazał drzwi do prosektorium i spytał:
– Czy ciało jest tam?
– Tak. Już to panu mówiłem. Rodzinie kazano się zgłosić o drugiej i je zabrać.
Zbliżywszy się do drzwi, komisarz je otworzył. W odległości paru metrów zobaczył nagie ciało Ruffola na wysokim metalowym wózku. Prześcieradło, którym je przykryto, leżało zmięte na posadzce, jakby ktoś je zdarł i cisnął.
Brunetti wszedł na kilka kroków do prosektorium i przyjrzał się zwłokom. Widok zbyt dużego ucha denata sprawił, że na chwilę zamknął oczy. Głowa Ruffola była odwrócona w bok, więc komisarz wyraźnie widział, gdzie Bonaventura odciął czerep, żeby określić stopień uszkodzenia mózgu. Przez środek zwłok biegło długie cięcie, takie samo jak na ciele martwego Amerykanina. Brunetti pomyślał, że się znajdował w kręgu śmierci i zatoczywszy pełne koło, dotarł do miejsca, z którego wyruszył.
Zostawił to, co niegdyś było Ruffolem, i wrócił do gabinetu. Jakiś mężczyzna w białym fartuchu pochylał się nad Bonaventurą, delikatnie obmacując brzegi rany.
Brunetti kiwnął głową na policjantów, ale nim zdążyli za nim ruszyć, Bonaventura spojrzał na komisarza i rzekł:
– Przypomniałem sobie jeszcze jedną dziwną rzecz.
– Mianowicie, dottore?
– Ta kobieta myślała, że ja jestem z Mediolanu.
– Nie rozumiem. Co pan chce przez to powiedzieć?
– Kiedy krzyczała, że mnie zabije, nawymyślała mi od „mediolańskich zdrajców”. To zupełnie bez sensu.
Nagle do Brunettiego dotarło, że jednak jest w tym sens.
– Vianello, masz łódź? – spytał.
– Tak, panie komisarzu, czeka przed szpitalem.
– Miotti, zadzwoń do komendy i powiedz, żeby do palazzo Viscardiego natychmiast wysłali lotną brygadę. Idziemy, Vianello.
Policyjna motorówka, z silnikiem na wolnych obrotach, była przycumowana z lewej strony szpitala. Brunetti skoczył na pokład. Tuż za nim to samo zrobił Vianello.
– Bonsuan – odezwał się komisarz ucieszony, że widzi go przy sterze – zatrzymaj się niedaleko San Stae, przy tym odnowionym pałacu koło Palazzo Duodo.
Pośpiech Brunettiego okazał się zaraźliwy, więc Bonsuan nie musiał o nic pytać, tylko włączył dwutonową syrenę, pchnął manetkę gazu do przodu i łódź błyskawicznie ruszyła kanałem. Przy jego końcu skręciła w Rio San Giovanni Crisostomo i pomknęła w kierunku Canale Grande. Kilka minut później wypadła na jego szerokie wody, niemal ocierając się o taksówkę i tak gwałtownie skręcając, że zostawiła za sobą wysokie fale, które plasnęły w łodzie i domy po obu stronach kanału. W pędzie minęła vaporetto stojące przy San Stae; fala jej kilwateru sprawiła, że tramwaj wodny uderzył w nabrzeże i kilku turystów zatańczyło na pokładzie, chwilowo tracąc grunt pod nogami.
Bonsuan dobił do brzegu tuż za Palazzo Duodo i Brunetti z Vianellem natychmiast wyskoczyli z motorówki, pozostawiwszy sternikowi jej cumowanie. Komisarz wbiegł po wąskich stopniach, na moment przystanął, by się zorientować, którędy od strony wody najbliżej do palazzo, i ruszył w lewo.
Kiedy zobaczył, że grube drewniane drzwi wiodące na dziedziniec są otwarte, od razu zrozumiał, że już jest za późno i dla Viscardiego, i dla signory Concetty. Znalazł ją na schodach prowadzących do pałacu. Dwaj znajomi gospodarza trzymali ją za ręce wykręcone do tyłu. Jeden z nich wciąż jeszcze miał serwetkę zatkniętą za kołnierzyk koszuli.
Brunetti uznał, że obaj mężczyźni są zbyt wysocy i silni, aby musieli signorze Concetcie brutalnie wykręcać ręce. Po pierwsze, spóźnili się, a po drugie, ona nie stawiała żadnego oporu. Wyglądała na zadowoloną, można by nawet rzec szczęśliwą, kiedy patrzyła na to, co leżało na dziedzińcu. Viscardi upadł na twarz, więc nie było widać dwóch ziejących dziur, jakie powstały w jego klatce piersiowej wskutek strzałów z dubeltówki, choć nikt nie zdołałby powstrzymać krwi sączącej się spod ciała na granitowe kostki, którymi wybrukowano dziedziniec. Przy zwłokach, lecz bliżej signory Concetty, leżała lupara. Broń zmarłego męża spełniła swoje zadanie, służąc zemście w obronie honoru rodziny.
Nim komisarz zdążył cokolwiek powiedzieć, w wejściu u szczytu schodów pojawił się mężczyzna w znajomym mundurze. Vianello.
– Jak panu się udało tak szybko tu dotrzeć? – spytał sierżant.
Ignorując podwładnego, Brunetti podszedł do kobiety. Spojrzała nań, poznała go, ale się nie uśmiechnęła. Miała kamienną twarz.
– Puśćcie ją – rzekł.
Mężczyźni nie reagowali.
– Puśćcie ją – powtórzył spokojnym głosem.
Tym razem usłuchali, ale obaj przezornie odsunęli się od niej o krok.
– Signora Concetta, skąd pani wiedziała?
Pytanie jej, dlaczego to zrobiła, komisarz uznał za zbędne.
Niezdarnie, jakby każdy ruch sprawiał jej ból, skrzyżowała ręce na piersiach.
– Mój Peppino wszystko mi powiedział.
– A konkretnie co?
– Że teraz zarobi dość pieniędzy, żebyśmy mogli jechać do domu. Wrócić do domu. Tak dawno nie byłam w domu.
– Co jeszcze pani powiedział, signora? Mówił o tamtych obrazach?
Mężczyzna z serwetką przerwał mu piskliwym głosem:
– Kimkolwiek pan jest, chcę uprzedzić, że jestem adwokatem signora Viscardiego, i ostrzegam przed udzielaniem informacji tej kobiecie. Popełniła morderstwo, którego byłem świadkiem, i nie wolno z nią rozmawiać, dopóki nie przybędzie policja.
Brunetti nań zerknął, a później spojrzał w dół na Viscardiego.
– Jemu adwokat już niepotrzebny – rzekł i zwrócił się do matki Ruffola: – Signora, co pani powiedział Peppino?
Starała się mówić jasno, unikając gwary, bo przecież rozmawiała z policją.
– Wszystko. O obrazach też. Wiedziałam, że mój Peppino miał się z panem spotkać. Był bardzo przestraszony. Bał się tego człowieka – wskazała Viscardiego. – Znalazł coś, co go bardzo przeraziło. – Przeniosła wzrok z Viscardiego na komisarza. – Czy już mogę stąd odejść, dottore? Wykonałam swoje zadanie.
Mężczyzna z serwetką znowu się odezwał.
– Pan zadaje tej kobiecie pytania sugerujące odpowiedź i jako naoczny świadek złożę stosowne zeznania.
Wyciągnąwszy rękę, Brunetti wziął signorę Concettę pod pachę.
– Pozwoli pani, signora – rzekł i skinął na Vianella, który natychmiast znalazł się obok niego. – Proszę iść z tym panem. On ma łódź i zawiezie panią do komendy.
– Tylko nie łodzią – powiedziała. – Boję się wody.
– To bardzo bezpieczna łódź, signora – zapewnił ją sierżant.
– Pojedzie pan z nami, dottore? – zwróciła się do Brunettiego.
– Nie, signora. Muszę tu zostać.
– Mogę mu ufać? – spytała, wskazując na Vianella.
– Owszem, signora. Może mu pani ufać.
– Słowo?
– Tak, słowo honoru.
– Dobra, idziemy do łodzi.
Ruszyła z Vianellem, który musiał się zgiąć, żeby prowadzić ją pod rękę. Po dwóch krokach przystanęła i odwróciła się do Brunettiego.
– Dottore?
– Słucham, signora Concetta.
– Te obrazy są w moim domu.
Po tych słowach odeszła z sierżantem.
Dopiero potem komisarz odkrył, że choć spędziła w Wenecji dwadzieścia lat, nigdy nie płynęła łodzią – jak większość sycylijskich górali, panicznie bała się wody. Kiedy po południu wszedł do jej mieszkania, znalazł trzy skradzione obrazy, pocięte na kawałki tymi samymi nożyczkami, którymi niegdyś go zaatakowała. Tym razem zabrakło Peppina, żeby ją powstrzymał, więc całkowicie zniszczyła płótna, z których pozostały jedynie kolorowe strzępy, świadczące o jej zgryzocie. Brunetti nie był zaskoczony, kiedy się dowiedział, że wiele osób uznało to za dowód jej obłąkania – każdy mógłby zabić człowieka, ale tylko szaleniec zniszczyłby obraz Guardiego.
Dwa dni później po kolacji zadzwonił telefon. Odebrała Paola. Mówiła ciepłym tonem, często się śmiejąc, co świadczyło, że rozmawia ze swoimi rodzicami. Po dłuższym czasie, minęło bowiem niemal pół godziny, wyjrzała na taras i rzekła:
– Guido, mój ojciec prosi cię na chwilę. Chciałby z tobą zamienić parę słów.
Brunetti wszedł do salonu i podniósł słuchawkę.
– Dobry wieczór – powiedział.
– Dobry wieczór, Guido – odezwał się hrabia. – Mani dla ciebie kilka wiadomości.
– O tym wysypisku?
– Wysypisku? – powtórzył teść udając, że nie pamięta.
– Wysypisku nad jeziorem Barcis.
– A, chodzi ci o ten plac budowy. Zajął się nim w tym tygodniu pewien prywatny przedsiębiorca transportowy. Cały teren został oczyszczony, wszystko usunięto i zrównano buldożerami.
– Plac budowy?
– Tak, wojsko postanowiło przeprowadzić tam pomiary radiacji gruntu, ogrodzić cały teren i zbudować jakiś zakład doświadczalny. Naturalnie całkowicie zautomatyzowany, ludzie nie będą w nim pracowali.
– Czyje wojsko, ich czy nasze?
– Jak to czyje? Oczywiście, że nasze.
– Gdzie to wszystko wywieziono?
– Chyba do Genui, ale ten mój znajomy, który mi o tym mówił, nie wchodził w szczegóły.
– Ty wiedziałeś, że to robota Viscardiego, prawda?
– Guido, nie podoba mi się ten twój oskarżycielski ton – ostro zareagował hrabia.
Brunetti go nie przeprosił. Milczał.
– Wiedziałem bardzo wiele o signorze Viscardim, Guido, ale on był poza moim zasięgiem.
– Teraz już nikt go nie dosięgnie – rzekł komisarz, choć fakt, że może to powiedzieć, nie sprawiał mu satysfakcji.
– Próbowałem dać ci to do zrozumienia.
– Nie zdawałem sobie sprawy, że on był aż tak potężny.
– Istotnie był, ale jego wuj – tu hrabia wymienił nazwisko pewnego ministra – jest znacznie potężniejszy. Rozumiesz?
Brunetti rozumiał więcej, niż pragnął.
– Chciałbym cię prosić o jeszcze jedną przysługę.
– Guido, w tym tygodniu i tak uczyniłem dla ciebie bardzo wiele, nawet wbrew swoim własnym interesom.
– Tym razem nie dla siebie.
– Guido, przysługę zawsze robi się temu, kto o nią prosi, zwłaszcza jeśli dotyczy kogoś innego.
Komisarz nic na to nie powiedział.
– No, więc co to za sprawa? – spytał hrabia.
– Jest pewien oficer karabinierów, niejaki Ambrogiani. Właśnie zmieniono mu przydział i wysyłają go na Sycylię. Czy możesz dopilnować, żeby nic mu się tam nie przydarzyło?
– Ambrogiani? – powtórzył hrabia, jakby go interesowało wyłącznie nazwisko.
– Tak.
– Zobaczę, co się da zrobić, Guido.
– Byłbym bardzo wdzięczny.
– Przypuszczam, że tak samo jak major Ambrogiani.
– Dziękuję.
– Nie ma za co, Guido. Wracamy w przyszłym tygodniu.
– To dobrze. Przyjemnych wakacji!
– Tak, na pewno będą przyjemne. Dobranoc, Guido.
– Dobranoc.
Kiedy Brunetti odkładał słuchawkę, nagle sobie przypomniał pewien fragment tej rozmowy i aż go zmroziło. Stał jak wryty, wpatrując się w swoją dłoń, której nie mógł oderwać od słuchawki. Hrabia znał stopień Ambrogianiego. Komisarz nazwał go oficerem, lecz teść powiedział: „major Ambrogiani”. Hrabia wiedział o Gamberetcie, miał wspólne interesy z Viscardim, a teraz się okazało, że zna stopień Ambrogianiego. Co jeszcze wie? I w czym jeszcze macza palce?
Paola stała na tarasie. Brunetti wyszedł z salonu, zatrzymał się obok żony i objął ją za ramiona. Na niebie od zachodu gasło ostatnie światło dnia.
– Dni robią się coraz krótsze, prawda? – spytała.
Mocniej tuląc ją do siebie, pokiwał głową.
Trwali tak przez pewien czas. Wtem odezwały się dzwony, najpierw te mniejsze z San Polo, a potem nad miastem i kanałami rozległy się donośne, władcze tony San Marco.
– Guido, chyba Raffi się zakochał – rzekła Paola licząc, że to właściwy moment, by o tym napomknąć.
Brunetti stał obok matki swojego jedynego syna, myśląc o rodzicach i ich miłości do dzieci. Milczał tak długo, że Paola się odwróciła i na niego spojrzała.
– Guido, czemu ty płaczesz?