Rozdział 9

Brunetti uznał, że nie ma sensu dłużej siedzieć w biurze, skoro szansę uzyskania tam jakichkolwiek nowych informacji są znikome, póki znowu nie wyjedzie do Vicenzy, włożył więc teczkę do szafy i wyszedł. Rozejrzawszy się przed głównym wejściem do komendy, by sprawdzić, czy gdzieś nie widać jakiejś podejrzanej osoby, ruszył w lewo, w stronę Campo Santa Maria Formosa i Rialto. Szedł wąskimi bocznymi uliczkami, co mu pozwoliło jednocześnie uniknąć tych, którzy chcieliby go śledzić, i ominąć tłumy podnieconych turystów, niezmiennie wypełniających obszar wokół placu Świętego Marka. Z każdym rokiem coraz bardziej tracił do nich cierpliwość. Drażniło go to ich ciągłe przystawanie i chodzenie trójkami nawet w wąskich zaułkach. Chwilami miał ochotę im nawymyślać albo zepchnąć ich na bok, lecz się zadowalał wyładowywaniem swojej agresji w ten sposób, że stanowczo odmawiał, gdy robiąc zdjęcia, prosili go, by się zatrzymał lub zmienił kierunek. Był pewien, że wskutek tego jego postać, w całości albo fragmentarycznie, figuruje na setkach fotografii i filmów wideo. Niekiedy sobie wyobrażał rozczarowanych Niemców, kiedy podczas sztormu na Morzu Północnym oglądają filmy zrobione latem i widzą, jak pewien Włoch w ciemnym ubraniu z rozmysłem defiluje przed ciotką Gerdą czy wujem Fritzem, co najmniej na moment tworząc smugę na widoku opalonych krzepkich ud w skórzanych tyrolskich spodenkach na moście Rialto, na tle portalu bazyliki Świętego Marka albo przy niezwykle uroczym kocie. Komisarz uważał, że skoro on tu mieszka, to turyści, u licha, mogliby poczekać z tymi swoimi głupimi zdjęciami, aż przejdzie, albo sfotografować prawdziwego wenecjanina, co by świadczyło o jakimś istotnym kontakcie z tym miastem, kontakcie, jakiego najpewniej żaden z nich nie miał.

Brunetti zadawał też sobie pytanie, czyż nie jest szczęśliwy, że wraca do domu, do Paoli. O tak. Zwłaszcza w pierwszych tygodniach jej uniwersyteckich zajęć.

Chcąc tego uniknąć, zatrzymał się w swoim ulubionym barze „Do Mori”, kilka kroków od Rialto. Pozdrowił Roberta, siwowłosego właściciela, zamienił z nim kilka słów i poprosił o kieliszek caberneta, bo właśnie na to wino miał ochotę. Zjadł przy okazji parę smażonych krewetek, których tam nigdy nie zabrakło, a później kanapkę pokrytą grubą warstwą szynki i karczochów. Zamówił następny kieliszek wina i dopiero wtedy poczuł się jak człowiek, pierwszy raz tego dnia. Paola zawsze mu wyrzucała, że staje się drażliwy, kiedy przez dłuższy czas ma pusty żołądek. Zapłaciwszy, wyszedł, cofnął się do Rughetty i pomaszerował do domu.

Po drodze zatrzymał się przed sklepem Biancata, by obejrzeć kwiaty na wystawie. Signor Biancat zobaczył go przez ogromną szybę, uśmiechnął się i skinieniem zaprosił do środka. Brunetti wszedł, po czym kupił dziesięć irysów. Zawijając je, Biancat opowiadał o Tajlandii, skąd niedawno wrócił po tygodniowej konferencji hodowców storczyków. Komisarzowi wydało się dziwne, że to trwało aż tydzień, ale zaraz się zreflektował, bo kiedyś sam uczestniczył w policyjnych seminariach w Dallas i Los Angeles. Za kogo się ma, by twierdzić, że dziwniejsze są tygodniowe rozmowy o storczykach niż o częstotliwości występowania sodomii wśród seryjnych morderców czy o przedmiotach używanych do gwałcenia kobiet?

No cóż, pewnie wino i jedzenie jeszcze nie całkiem poprawiło mu nastrój.

Schody prowadzące do mieszkania na ogół służyły za dokładny wskaźnik stanu komisarza. Kiedy Brunetti czuł się dobrze, prawie ich nie zauważał, ale gdy był zmęczony, liczył każdy z dziewięćdziesięciu czterech stopni. Tego wieczoru miał wrażenie, jakby ktoś dobudował piętro albo dwa.

Otwierając drzwi, spodziewał się zapachu jedzenia i tego wszystkiego, co zawsze mu się kojarzyło z własnym mieszkaniem, a tymczasem poczuł świeżo parzoną kawę, której raczej nie pragnie człowiek po całodziennej pracy, tak, tak, w Ameryce.

– Paola?! – zawołał w stronę kuchni.

Żona odezwała się z innego kierunku, z łazienki, i dopiero wtedy komisarz poczuł słodkawą woń soli do kąpieli, unoszącą się w wilgotnym, ciepłym powietrzu. Ósma wieczorem, a Paola się kąpie?

Podszedł do uchylonych drzwi łazienki.

– Ty tutaj? – rzekł.

W tym momencie uświadomił sobie niedorzeczność tego pytania. Było tak głupie, że żona nie udzieliła na nie odpowiedzi, tylko zapytała:

– Włożysz szary garnitur?

– Szary garnitur? – powtórzył, wchodząc do łazienki wypełnionej parą.

Zobaczył głowę owiniętą ręcznikiem; wyglądała, jakby ktoś odciął ją od ciała i umieścił tam w kłębach piany.

– Szary garnitur? – powtórzył jeszcze raz.

Wyobraził sobie, że będą tworzyli dziwną parę: on w szarym garniturze, ona w pianie.

Otworzywszy oczy, Paola zwróciła do niego twarz. Zawsze potrafiła sprawić, że się zastanawiał, czy ona, przeszywając go spojrzeniem na wylot, patrzy tam, gdzie w walizce na strychu leży jego szary garnitur, i oblicza, ile czasu zajmie jej przygotowanie go do włożenia. To wystarczyło. Owym spojrzeniem mu przypomniała, że tego dnia wieczorem mieli iść do kasyna, zaproszeni tam, wraz z teściami, przez starego przyjaciela jej rodziny. Oznaczało to późną kolację, w dodatku bardzo kosztowną, a najgorzej, czy może najlepiej – nigdy nie potrafił tego rozstrzygnąć – że przyjaciel rodziny za wszystko płacił kartą kredytową, chyba złotą, choć mogła być platynowa. Potem zawsze spędzali około godziny na hazardzie lub, co gorsza, obserwując innych graczy.

Brunetti, który dwukrotnie prowadził tam dochodzenie, gdy personel kasyna przyłapano na rozmaitych machlojkach, i za każdym razem kogoś aresztował, nie znosił uniżoności, z jaką traktowała go obsługa i dyrektor kasyna. Kiedy grał i wygrywał, zastanawiał się, czy to nie było ukartowane, a jeśli przegrywał, brał pod uwagę możliwość zemsty z ich strony. W obu wypadkach łamał sobie głowę nad źródłem szczęścia albo pecha.

– Myślałem, że włożę ciemnoniebieski – powiedział wyciągając rękę z kwiatami i schylając się nad wanną. – To dla ciebie.

Przeszywające spojrzenie zmieniło się w tak dobrze znany uśmiech, który czasami sprawiał, że Brunettiemu miękły nogi w kolanach, choć przeżył z Paolą dwadzieścia lat. Z wody wyłoniła się ręka i dotknęła jego nadgarstka, zostawiając ciepły, wilgotny ślad, a potem znów znikła w pianie.

– Wyjdę za pięć minut – oznajmiła Paola i spojrzała mężowi w oczy. – Gdybyś wcześniej wrócił, też mógłbyś się wykąpać.

Roześmiał się, czym popsuł nastrój.

– Ale wtedy byśmy się spóźnili na kolację – odparł.

Rzeczywiście tak by się stało, teraz jednak przeklinał czas stracony w barze. Po wyjściu z łazienki ruszył długim korytarzem do kuchni, gdzie włożył kwiaty do zlewozmywaka, zatkał go gumowym korkiem i napuścił tyle wody, żeby przykryła łodygi.

W sypialni zobaczył długą czerwoną suknię leżącą w poprzek łóżka. Nie przypominał jej sobie, lecz wolał o tym nie mówić żonie, bo nigdy nie pamiętał jej ubrań. Gdyby okazała się nowa i on by to skomentował, zabrzmiałoby to tak, jakby uważał, że Paola kupuje zbyt dużo sukienek, a jeśli już ją nosiła, wyglądałby na męża, który nie zwraca uwagi, w co ubiera się żona. Westchnąwszy nad odwieczną nierównością w małżeństwie, otworzył szafę i stwierdził, że mimo wszystko szary garnitur będzie lepszy. Zdjął marynarkę, spodnie i krawat. Popatrzył w lustro, by dokładnie obejrzeć koszulę, zastanawiając się, czy jeszcze może ją nosić tego wieczoru. Zdecydował jednak, że nie, ale nie byłby Włochem, gdyby nie wziął pod uwagę takiej możliwości. Zdjął koszulę, powiesił na oparciu krzesła, a potem zaczął się ubierać od nowa, co robił prawie bez przymusu.

Kilka minut później w sypialni zjawiła się Paola z rozpuszczonymi włosami, owinięta w ręcznik; podeszła do komody, gdzie trzymała swoją bieliznę oraz swetry. Nie zważając na męża, obojętnie rzuciła ręcznik na łóżko i się pochyliła, by otworzyć szufladę. Wiążąc nowy krawat, Brunetti widział, jak Paola wciąga na siebie czarne majtki, a potem zapina biustonosz. Chcąc oderwać od niej uwagę, zaczął myśleć o fizyce, którą studiował na uniwersytecie. Miał wątpliwości, czy kiedykolwiek zrozumie dynamikę damskiej bielizny i siły powodujące w niej naprężenia, bo występuje tam zbyt wiele czynników. Skończywszy wiązać krawat, wyjął z szafy marynarkę. Nim ją na siebie włożył, Paola już zapinała zamek błyskawiczny z boku sukienki i wsuwała nogi w czarne pantofle. Znajomi komisarza często narzekali, że muszą czekać całe wieki, nim ich żony się ubiorą i umalują. Paola zawsze pierwsza stała gotowa przy drzwiach.

Sięgnęła do swojej części szafy i wyjęła z niej płaszcz, który sięgał do ziemi i wyglądał, jakby był zrobiony z rybich łusek. Brunetti spostrzegł, jak przez moment patrzyła na futro z norek, wiszące na samym końcu rządka okryć, ale po chwili wahania zamknęła szafę. Norki dostała kiedyś od swojego ojca na Gwiazdkę, ale od dwóch lat ich nie nosiła. Komisarz nie wiedział, czy przyczyną jest to, że już są niemodne – sądził, że futra nigdy nie wychodzą z mody, w przeciwieństwie do wszystkich innych rzeczy, które nosiła jego żona i córka – czy też coraz powszechniejsza opinia potępiająca naturalne futra, wyrażana zarówno w prasie, jak i przy jego własnym stole w czasie kolacji.

Przed dwoma miesiącami, w czasie spokojnego rodzinnego posiłku, doszło do ostrej wymiany poglądów na temat praw zwierząt. Dzieci z uporem twierdziły, że nie powinno się nosić futer, bo zwierzęta mają takie same prawa jak ludzie, i że ci, co mają inne zdanie, są zwolennikami „gatunkocentryzmu”. Brunetti był pewien, że wymyśliły to określenie doraźnie, by użyć go przeciwko niemu. Dziesięć minut przysłuchiwał się ich kłótni z matką: one domagały się równych praw dla wszystkich gatunków żyjących na ziemi, ona próbowała dzielić zwierzęta na rozumne i niezdolne do myślenia. W końcu stracił cierpliwość, gdy Paola starała się racjonalnie obalić argument, który uważał za idiotyczny, sięgnął ręką przez stół i dźgnął widelcem w kurze kości, leżące na brzegu talerza córki.

– Więc możemy jeść ich mięso, a nie wolno nam nosić ich futer, hę? – zapytał i wyszedł, by w salonie poczytać gazetę i napić się grappy.

W każdym razie norki zostały w szafie, a państwo Brunetti udali się do kasyna.

Wysiedli z vaporetto przy San Marcuola, skąd wąskimi uliczkami i po łukowatym moście dotarli do żelaznej bramy kasyna, już szeroko otwartej, jakby zapraszała wszystkich chętnych. Na ścianie kasyna, wychodzącej na Canale Grande, widniał napis: NON NOBIS, „Nie dla nas”, który w czasach Rzeczpospolitej zakazywał wstępu wenecjanom. Oskubywano tam jedynie cudzoziemców; mieszkańcy Wenecji mieli rozsądnie inwestować swoje pieniądze, a nie trwonić je na grze w kości czy karty. Wobec perspektywy nudnego wieczoru, ciągnącego się w nieskończoność, komisarz marzył, by zasady Rzeczpospolitej wciąż jeszcze obowiązywały i go uwolniły od najbliższych kilku godzin.

Weszli do hallu z marmurową posadzką i natychmiast pojawił się przy nich zastępca dyrektora, ubrany w smoking.

Dottore Brunetti, signora, to dla nas wielki zaszczyt – przywitał ich z głębokim ukłonem. – Oczekują państwa w restauracji – oznajmił i gestem, równie wdzięcznym jak ukłon, wskazał niewielką windę z otwartymi drzwiami. – Tędy, proszę. Zawiozę państwa.

Paola chwyciła męża za rękę i mocno ją ścisnęła, by go nie odesłał mówiąc, że znają drogę. Stłoczeni w ciasnej klatce, wymieniając uprzejme uśmiechy, powoli jechali na ostatnie piętro budynku.

Winda zatrzymała się z trzaskiem. Zastępca dyrektora otworzył podwójne drzwi, usłużnie je przytrzymał, a kiedy Brunetti i jego żona wysiedli, zaprowadził ich do jasno oświetlonej restauracji. Wchodząc na salę, komisarz się rozejrzał, by sprawdzić, gdzie jest najbliższe wyjście i czy wśród gości nikt nie wygląda podejrzanie, co zawsze robił automatycznie, bez udziału świadomości, gdy się znalazł w jakimś publicznym lokalu. W kącie, przy oknie wychodzącym na Canale Grande, zobaczył teściów z ich przyjaciółmi, państwem Pastore, starszym małżeństwem z Mediolanu. Jako rodziców chrzestnych Paoli, a jednocześnie największych przyjaciół jej rodziny, nie należało ich krytykować ani robić im żadnych uwag.

Kiedy Brunetti z żoną podeszli do okrągłego stolika, obaj starsi panowie wstali. Byli ubrani w ciemne garnitury, równie drogie i eleganckie, choć różniące się kolorem. Ojciec Paoli pocałował ją w policzek i uścisnął rękę komisarzowi, doktor Pastore zaś złożył pocałunek na dłoni Paoli, a potem, objąwszy komisarza, ucałował go z dubeltówki. Brunetti nigdy nie czuł się swobodnie w jego towarzystwie, taka demonstracja zażyłości bowiem zawsze działała nań deprymująco.

Do rzeczy psujących owe kolacje należał coroczny rytuał, któremu komisarz musiał się podporządkować od dnia ślubu z Paolą: menu niezmiennie ustalał doktor Pastore. Oczywiście dbał o to, by wyrazić nadzieję, że chyba nikt nie ma nic przeciwko temu, że on dokonał wyboru. Przy okazji napomykał, że akurat jest na coś sezon – trufle są teraz najlepsze, właśnie pokazały się pierwsze grzyby. Zawsze miał rację i zawsze potrawy były wyśmienite, ale Brunettiemu się nie podobało, że sam niczego nie może zamówić, nawet gdyby to, co chciał zjeść, miało się okazać mniej smaczne od dań, które w końcu jedli. Co roku wyrzucał sobie głupotę i upór, ale za każdym razem, gdy przychodził i stwierdzał, że bez porozumienia z nim wszystko już wybrano, nie potrafił zapobiec rumieńcowi irytacji. Męska ambicja? Z pewnością nic innego. Sprawy podniebienia i kuchni nie odgrywały tu absolutnie żadnej roli.

Jak zwykle, najpierw komplementy, a potem kwestia, kto i gdzie powinien usiąść. Skończyło się na tym, że Brunetti siedział tyłem do okna, mając naprzeciwko teścia, z lewej strony zaś doktora Pastore.

– Jak miło znów cię widzieć, Guido – powiedział przyjaciel rodziny. – Właśnie przed chwilą rozmawiałem o tobie z Oraziem.

– Przypuszczam, że nie zostawiliście na nim suchej nitki – odezwała się Paola ze śmiechem.

W tym momencie spostrzegła, jak matka przebiera palcami po sukience, co świadczyło, że to nowa kreacja. Signora Pastore, siedząca obok Paoli, w dalszym ciągu trzymała jej dłoń obiema rękami.

Doktor rzucił Brunettiemu życzliwe, pytające spojrzenie.

– Rozmawialiśmy o tym Amerykaninie. Ty się tym zajmujesz, nieprawdaż?

– Owszem, dottore, ja.

– Dlaczego ktoś chciałby zabić jakiegoś amerykańskiego żołnierza? Przecież on był żołnierzem, czyż nie? Rabunek? Narkotyki? Zazdrość?

Włochowi nic innego nie przyszłoby do głowy.

– Możliwe – lakonicznie skwitował Brunetti owe pięć pytań.

Przy stoliku zapadło milczenie, kiedy zjawili się dwaj kelnerzy z dużymi półmiskami owoców morza i kolejno każdemu je podsuwali. Pastore, bardziej zainteresowany morderstwem niż jedzeniem, spokojnie odczekał, aż wszyscy zostali obsłużeni i pochwalili zakąskę, a potem wrócił do tematu.

– Masz już coś?

– Nic konkretnego – odpowiedział komisarz i zjadł krewetkę.

– Narkotyki? – zapytał ojciec Paoli, wykazując lepszą orientację niż jego przyjaciel.

Brunetti powtórzył swoje „możliwe” i zjadł kilka następnych krewetek, zachwycony ich świeżością i smakiem.

Na dźwięk słowa „narkotyki” matka Paoli odwróciła się do nich i spytała, o czym rozmawiają.

– O ostatnim morderstwie Guida – wyjaśnił jej mąż, jakby Brunetti je popełnił. – Jestem pewien, że okaże się zwykłym napadem rabunkowym. Jak to nazywają w Ameryce? Mugging?

Zdumiewająco przypominał Pattę.

Ponieważ signora Pastore o tym morderstwie w ogóle nie słyszała, mąż zrelacjonował jej całą sprawę, od czasu do czasu pytając komisarza o szczegóły albo prosząc go o potwierdzenie faktów. Brunettiemu to nie przeszkadzało, bo dzięki temu kolacja mijała szybciej niż zwykle.

I tak przy rozmowie o morderstwach i napadach przebrnął przez risotto, ryby z rusztu, bukiet z czterech jarzyn, sałatkę, tiramisu* [Rodzaj deseru.] i kawę.

W czasie, gdy panowie sączyli grappę, doktor Pastore, jak co roku, zapytał panie, czy nie miałyby ochoty zejść z nim do kasyna. Kiedy się zgodziły, z corocznie odnawianym zadowoleniem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej trzy nieduże zamszowe woreczki.

– Oj, wujku, nie powinieneś – zaprotestowała Paola.

Mówiąc to, jak zawsze przy tej okazji, otworzyła woreczek i wyjęła żetony, które się w nim znajdowały. Brunetti oglądał taką scenę rok w rok i wiedział, że każda z kobiet otrzymała równowartość dwustu tysięcy lirów, co wystarczało na to, by się mogły trochę zabawić, gdy doktor Pastore grał w oczko przez godzinę lub dwie i zazwyczaj wygrywał o wiele więcej, niż przeznaczył na rozrywkę dam.

Panowie się podnieśli, przytrzymali krzesła paniom i cała szóstka ruszyła do sal gier na dole.

Jako że nie wszyscy zmieścili się do windy, pojechały nią kobiety, a mężczyźni postanowili zejść klatką schodową, prowadzącą do głównej sali. Komisarz znalazł się obok hrabiego Orazia, swojego teścia, i próbował zabawić go rozmową.

– Wiesz, że tutaj umarł Ryszard Wagner? – spytał, ale nie pamiętał, jak i gdzie się o tym dowiedział, bo Wagner nie należał do jego ulubionych kompozytorów.

– Tak. Tylko że zrobił to zbyt późno.

Na szczęście już dotarli do głównej sali, gdzie hrabia, z miłym uśmiechem i czymś, co przypominało ukłon, zostawił zięcia samego, by popatrzeć, jak żona gra w ruletkę.

Brunetti pierwszy raz w życiu poszedł do kasyna nie w swojej rodzinnej Wenecji, gdzie rzadko kto tam zagląda prócz nałogowych hazardzistów i zawodowych graczy, lecz w Las Vegas, gdy przed wieloma laty zatrzymał się w tym mieście, jeżdżąc samochodem po Ameryce. Jako że właśnie tam poznał, co to jest kasyno, zawsze mu się ono kojarzyło z rzęsistym światłem, hałaśliwą muzyką i głośnymi okrzykami tych, co wygrali lub przegrali. Pamiętał występy na estradzie, baloniki wypełnione helem, uderzające w sufit, oraz ludzi ubranych w podkoszulki i dżinsy lub krótkie spodenki. W rezultacie, choć regularnie raz do roku bywał w kasynie, dziwiło go, że panuje tu atmosfera muzeum połączonego, co gorsza, z kościołem. Jedynie kilka osób się uśmiechało, wszyscy mówili szeptem i sprawiali wrażenie, jakby nikt się nie bawił. W tej dostojnej atmosferze brakowało mu spontanicznych reakcji graczy, okrzyków radości, gdy komuś się poszczęściło.

Tutaj w ogóle nic tych rzeczy. Kobiety i mężczyźni, porządnie ubrani, stali kręgiem przy ruletce, w milczeniu rozkładając żetony na zielonym suknie. Cisza. Po chwili krupier zamaszyście puścił w ruch koło i wrzucił kulkę. Wszystkie oczy wpatrzone w wir kolorów i metalu, a kulka kręci się coraz wolniej i wreszcie wpada do przegródki. Grabki krupiera niczym wąż przemykają po całym stole, zgarniając przegrane żetony i podsuwając kilka szczęściarzom. Potem znów te same ruchy i ten sam wzrok utkwiony w wirującym kole. Brunettiego zastanawiało, dlaczego większość tych ludzi nosi obrączki na małym palcu.

Z ciekawości zajrzał do sąsiedniej sali, prawie nie zdając sobie sprawy, że się oddala od towarzystwa. W następnym pomieszczeniu zobaczył stoły do gry w oczko, a przy jednym z nich już siedział Pastore z żetonami, skrzętnie ułożonymi w spore słupki. Komisarz się przyglądał, jak doktor prosi o kartę, dostaje szóstkę, odczekuje chwilę, aż dobiorą inni gracze, a potem nagle jednym ruchem pokazuje, że ma jeszcze siódemkę i ósemkę. Brunetti odwrócił głowę.

Zdawało się, że wszyscy palą. Pewien gracz przy stole do bakarata miał dwa zapalone papierosy w popielniczce, która przed nim leżała, a trzeci zwisał mu z dolnej wargi. Wszędzie pełno dymu. Wciskał się do oczu, we włosy i ubranie, unosząc się tak gęstą chmurą, że można było ją krajać. Znudzony przyglądaniem się grze, komisarz podszedł do baru i zamówił grappę, choć w istocie nie miał na nią ochoty.

Siadł na pluszowej kanapie, skąd obserwował graczy, sącząc alkohol. W końcu zaniknął oczy i tak trwał przez kilka minut. W pewnym momencie poczuł, że ktoś siada obok. Nie otworzył oczu, nie poruszył głową i nie zdjął ręki z oparcia sofy; wiedział, że to Paola. Wzięła jego kieliszek, umoczyła usta w grappie, a potem go zwróciła.

– Zmęczony? – spytała.

Tylko skinął głową, bo nagle ogarnęło go takie znużenie, że nie miał siły się odezwać.

– No, to chodź, zagramy jeszcze raz w ruletkę i pójdziemy do domu.

Odwrócił głowę, otworzył oczy.

– Uwielbiam cię, Paolo – rzekł, uśmiechając się do niej.

Napiwszy się grappy, spojrzał na żonę, jakby zawstydzony. Z szerokim uśmiechem pochyliła się ku niemu i pocałowała go w usta.

– Idziemy – rozkazała i wstając, pociągnęła go za sobą. – Straćmy te pieniądze, a potem do domu.

Miała pięć żetonów po pięćdziesiąt tysięcy lirów, co oznaczało, że wygrała. Wręczyła mu dwa, resztę zostawiła sobie.

Wrócili do głównej sali, lecz upłynęło kilka minut, zanim udało im się przecisnąć w pobliże ruletki, a kiedy już byli przy stole, Brunetti odczekał dwie kolejki, gdy całkiem bez powodu uznał, że właśnie teraz należy zagrać. Na chybił trafił położył obydwa żetony i dopiero wtedy spojrzał. Zobaczył, że leżą na numerze dwudziestym ósmym, który nie miał dlań absolutnie żadnego znaczenia. Paola postawiła swoje na czerwone.

Koło zaczęło się kręcić. Komisarz patrzył i czekał. Tak jak przewidywał, kulka stanęła na numerze dwudziestym ósmym. Wygrał ponad trzy miliony lirów, prawie swoją miesięczną pensję. Starczy na letnie wakacje i komputer dla Chiary. Obserwował, jak grabki przesuwają po suknie stertę żetonów. Kiedy się przed nim zatrzymały, zgarnął wygraną, uśmiechnął się do Paoli i głosem, jakiego nikt nie słyszał w kasynie od lat, z całych sił wykrzyknął angielskie przekleństwo:

Hot damn!

Загрузка...