Rozdział 3

Czekając na połączenie, Brunetti wywołał z pamięci twarz denata i jego szeroko otwarte oczy. Mogła to być twarz każdego z amerykańskich żołnierzy, jakich widywał na fotografiach z czasów wojny w Zatoce Perskiej: czerstwa, gładko ogolona i tryskająca zdrowiem w sposób tak typowy dla Amerykanów. Jednakże dziwnie poważna mina młodego Amerykanina, leżącego na nabrzeżu, kryła tajemnicę jego śmierci.

Zabrzęczał telefon wewnętrzny i komisarz podniósł słuchawkę.

– Brunetti – mruknął.

– Trudno było odszukać tych Amerykanów – powiedział telefonista. – W książce Vicenzy nie figuruje żadna baza amerykańska, ani NATO, ani Stany Zjednoczone, ale znalazłem ich pod hasłem żandarmeria. Proszę chwileczkę poczekać, panie komisarzu, zaraz będzie połączenie.

Dziwne, że taka duża baza jest prawie nie do odszukania w książce telefonicznej, pomyślał Brunetti. Usłyszał dźwięki zazwyczaj towarzyszące łączeniu rozmowy międzymiastowej, potem sygnał, że nikt nie odbiera, a wreszcie odezwał się jakiś kobiecy głos:

– Komenda żandarmerii, słucham.

– Dzień dobry. Tu komisarz Guido Brunetti z weneckiej policji – odpowiedział po angielsku. – Chciałbym rozmawiać z komendantem.

– Mogę wiedzieć, w jakiej sprawie, panie komisarzu?

– Służbowej. Proszę mnie połączyć z komendantem.

– Chwileczkę.

Przez dłuższy czas komisarza dobiegał szmer stłumionej rozmowy, a potem odezwał się inny głos:

– Tu sierżant Frolich. Słucham.

– Dzień dobry, sierżancie. Komisarz Brunetti z weneckiej policji. Chciałbym rozmawiać z pańskim przełożonym.

– Mógłby mi pan powiedzieć, o co chodzi, panie komisarzu?

– Już wyjaśniłem pańskiej koleżance, że to sprawa służbowa – odparł Brunetti, starając się zachować spokój. – Pragnę rozmawiać z komendantem.

Zastanawiał się, ile razy jeszcze będzie musiał powtarzać to samo.

– Przykro mi, ale w tej chwili nie ma go w komendzie.

– A kiedy wróci?

– Trudno powiedzieć, panie komisarzu. Nie mógłby mi pan z grubsza opisać, czego dotyczy ta sprawa?

– Zaginionego żołnierza.

– Kogo?

– Chciałbym wiedzieć, czy nie otrzymaliście meldunku, że zaginął jakiś żołnierz.

– Może mi pan przypomnieć, z kim rozmawiam? – spytał sierżant poważniejszym tonem.

– Komisarz Brunetti z weneckiej policji.

– Ma pan jakiś telefon, pod którym moglibyśmy się z panem skontaktować?

– Proszę dzwonić do komendy w Wenecji. Numer 5203222, kierunkowy do Wenecji 041, ale prawdopodobnie zechcecie sprawdzić ten numer w książce. Czekam na wasz telefon. Moje nazwisko Brunetti.

Odłożył słuchawkę pewien, że sprawdzą i oddzwonią. Zmiana w tonie głosu sierżanta nie wskazywała na zaniepokojenie, lecz jedynie ciekawość, więc chyba jeszcze nikt nie meldował o zaginięciu żołnierza.

Minęło około dziesięciu minut, gdy odezwał się telefon i centrala zawiadomiła, że jest rozmowa z Vicenzy.

– Brunetti.

– Panie komisarzu – powiedział nie znany mu głos. – Mówi kapitan Duncan z żandarmerii w Vicenzy. Czego pan sobie ode mnie życzył?

– Chciałbym wiedzieć, czy otrzymaliście meldunek o zaginięciu żołnierza, niebieskookiego blondyna w wieku mniej więcej dwudziestu pięciu lat. – Chwilę zajęło komisarzowi przeliczanie centymetrów na stopy i cale. – Około pięciu stóp i dziewięciu cali wzrostu.

– Mógłby mi pan powiedzieć, dlaczego to interesuje wenecką policję? Czy on ma jakieś kłopoty?

– Coś w tym rodzaju, panie kapitanie. Dziś rano znaleźliśmy w kanale zwłoki młodego mężczyzny. W kieszeni miał bilet powrotny z Vicenzy, a jego ubranie i plomby są amerykańskie, więc pomyśleliśmy, że to ktoś z waszej bazy.

– Czy on utonął?

Brunetti tak długo nie odpowiadał, że oficer powtórzył:

– Czy on utonął?

– Nie, proszę pana, nie utonął. Są ślady przemocy.

– To znaczy?

– Został zasztyletowany.

– Obrabowano go?

– Na to wygląda.

– Brzmi to, jakby pan miał wątpliwości.

– Brakowało portfela i dokumentów – odparł Brunetti, a potem wrócił do swojego pierwszego pytania: – Może mi pan udzielić informacji, czy otrzymaliście meldunek, że ktoś zaginął lub nie przyszedł do pracy?

– Mógłbym zadzwonić mniej więcej za godzinę? – odezwał się kapitan po dłuższej chwili.

– Oczywiście.

– Musimy się skontaktować ze wszystkimi komisariatami, żeby sprawdzić, czy kogoś nie brakuje w pracy albo w koszarach. Proszę przypomnieć mi rysopis.

– Około dwudziestu pięciu lat, niebieskie oczy, jasne włosy, wzrost w przybliżeniu pięć stóp i dziewięć cali.

– Dziękuję, panie komisarzu. Moi ludzie natychmiast się do tego wezmą i zadzwonimy, jak tylko czegokolwiek się dowiemy.

– Dziękuję panu, kapitanie – powiedział Brunetti i się rozłączył.

Jeżeli denat rzeczywiście okaże się amerykańskim żołnierzem, Patta dostanie szału i zrobi wszystko, by wykryć mordercę. Komisarz wiedział, że jego przełożony nie patrzył na tę śmierć jak na odebranie człowiekowi życia. Dla Patty, który potrafił zaciekle bronić interesów miasta, oznaczała jedynie cios w turystykę.

Brunetti zszedł piętro niżej, gdzie pracowali policjanci mundurowi. Wchodząc do dużej sali, spostrzegł Lucianiego, który wcale nie wyglądał gorzej po rannej kąpieli w kanale. Komisarz wzdrygnął się na samą myśl o wejściu do takiej wody, ale nie dlatego, że była zimna, lecz z powodu jej brudu. Często żartował, że chybaby nie przeżył, gdyby do niej wpadł. Jako chłopiec jednak pływał w Canale Grande, a najstarsi ludzie opowiadali, że za czasów ich młodości panowała straszna bieda i do gotowania musieli używać słonej wody z kanałów i laguny, sól bowiem była droga i obciążona wysokim podatkiem, więc ubodzy wenecjanie nie mogli sobie na nią pozwolić, a turystyka na dużą skalę jeszcze nie istniała.

Vianello akurat rozmawiał przez telefon, lecz kiedy zauważył wchodzącego komisarza, dał mu znak ręką, by podszedł.

– Tak, wujku, wiem, ale co z jego synem? Nie, nie chodzi mi o tego, który w zeszłym roku miał kłopoty w Mestrino.

Słuchając odpowiedzi wuja, skinął głową Brunettiemu i gestem go poprosił, by zaczekał, aż rozmowa się skończy. Komisarz usiadł i zaczął się przysłuchiwać.

– Kiedy ostatni raz pracował? W Bredzie? Daj spokój, wujku, sam dobrze wiesz, że on nigdzie tak długo nie potrafi utrzymać pracy. – Vianello umilkł, a po długiej odpowiedzi wuja rzekł: – Nie, nie. Jeśli czegoś się o nim dowiesz, na przykład, że ni stąd, ni zowąd ma dużo pieniędzy, daj mi znać. Tak, tak. Ucałuj ciocię Luizę. – Nastąpiła seria pożegnalnych Ciao, bez których wenecjanie chyba nie umieją zakończyć rozmowy. Wreszcie Vianello odłożył słuchawkę i zwrócił się do Brunettiego: – To mój wujek Carlo. Mieszka w pobliżu Fondamenta Nuove, tuż za Świętym Janem i Pawłem. Pytałem go o sąsiadów… o to, kto sprzedaje narkotyki, a kto ich używa. Jedyna osoba, o której coś wie, to ten Vittorio Argenti.

Komisarz kiwnął głową na potwierdzenie, że go zna.

– Mieliśmy go tutaj kilkanaście razy – ciągnął Vianello. – Mój wujek jednak twierdzi, że mniej więcej pół roku temu Argenti podjął pracę w Bredzie. Teraz sobie uświadomiłem, że nie widzieliśmy go w przybliżeniu właśnie tyle czasu, ale mogę sprawdzić w kartotece. O ile dobrze pamiętam, zatrzymywaliśmy go za nic. Wujek zna tę rodzinę i przysięga, że wszyscy jej członkowie uważają, że Vittorio się zmienił. – Vianello zapalił papierosa i zdmuchnął płomień. – Mój wujek mówił to tak, jakby i on był o tym przekonany.

– Czy w sąsiedztwie, poza Argentim, jest jeszcze ktoś?

– Głównie chyba on się tym zajmował. W tej dzielnicy nigdy nie sprzedawano dużo narkotyków. Znam pewnego śmieciarza, który nazywa się Noe. Mówi, że rano nie widuje tu strzykawek na ulicy, inaczej niż w San Maurizio – powiedział Vianello, wymieniając dzielnicę uczęszczaną przez narkomanów.

– A co ustalił Rossi?

– Z grubsza to samo, panie komisarzu. To okolica spokojna. Tylko od czasu do czasu jakaś grabież lub włamanie, ale nie mieliśmy większych kłopotów z narkotykami i nigdy z przemocą – odparł, a potem dodał: – Do chwili tego morderstwa.

– Może mieszkańcy tamtych domów coś widzieli albo słyszeli?

– Nie, panie komisarzu. Rozmawialiśmy ze wszystkimi osobami, które rano były na placu, ale nikt niczego nie widział ani nie słyszał. To samo z mieszkańcami – odpowiedział Vianello i od razu uprzedził następne pytanie przełożonego: – Puccetti też niczego się nie dowiedział.

– Gdzie Rossi?

– Poszedł na kawę – bez najmniejszego wahania wyjaśnił Vianello. – Za kilka minut powinien wrócić, jeśli chciałby pan z nim porozmawiać.

– A nurkowie?

– Siedzieli w wodzie ponad godzinę, ale nie wyłowili niczego, co by przypominało broń, tylko to co zwykle: butelki, filiżanki, jakiś śrubokręt, nawet lodówkę, i tyle.

– Czy ktoś rozmawiał z Bonsuanem o pływach?

– Jeszcze nie, panie komisarzu, bo nie wiemy, kiedy nastąpił zgon.

– Około północy.

Vianello zajrzał do dziennika operacyjnego, który leżał przed nim na biurku, i przesunął grubym palcem wzdłuż kolumny nazwisk.

– Bonsuan właśnie odpływa na dworzec – rzekł. – Odwozi dwóch aresztantów na pociąg do Mediolanu. Chce pan, żebym przysłał go do pana, jak wróci?

Brunetti skinął głową. W tym momencie wszedł Rossi. Jego meldunek potwierdził relację Vianellego: ani mieszkańcy domów, ani poranni przechodnie na placu nie widzieli i nie słyszeli nic niezwykłego.

W innych włoskim miastach fakt ten wskazywałby na nieufność społeczeństwa wobec policji i na powszechną niechęć do udzielania pomocy jej funkcjonariuszom. Tu jednak oznaczało to, że istotnie niczego nie widzieli ani nie słyszeli, ludność bowiem była na ogół prawomyślna i policjanci przeważnie wywodzili się z Wenecji. Gdyby w sąsiedztwie handlowano narkotykami, wcześniej czy później władze by się o tym dowiedziały. Zawsze znalazłaby się jakaś dziewczyna, kuzynka czy teściowa, która podsłuchałaby rozmowę przez telefon i zawiadomiła policję, więc taka informacja dotarłaby do komisarza. Uważał, że dotychczas w tej dzielnicy handel narkotykami prawie nie istniał i że nikt tu nie przychodził, by je kupować czy ich używać, a jeśli nawet, to z pewnością nie cudzoziemcy. Wszystko to zdawało się wykluczać narkotyki jako czynnik, który by odgrywał jakąś rolę w tym morderstwie, a przynajmniej nie wskazywało na jego związek z sąsiedztwem.

– Przyślijcie do mnie Bonsuana, kiedy wróci – powiedział Brunetti i udał się do swojego pokoju na górze.

Przezornie skorzystał z klatki schodowej z tyłu budynku, aby ominąć gabinet Patty. Im dłużej zdoła uniknąć rozmowy z przełożonym, tym lepiej.

Kiedy wszedł do pokoju, w końcu sobie przypomniał o telefonie do Paoli. Nie zawiadomił jej, że nie będzie na obiedzie, choć już od lat ani jej to nie zaskakiwało, ani się tym nie przejmowała. Podczas obiadu nie rozmawiała, zajęta lekturą, chyba że przychodziły dzieci. Komisarz zaczął podejrzewać, że samotne obiady z książkami pisarzy, których twórczość omawiała, wykładając na uniwersytecie, w istocie sprawiały jej przyjemność, nigdy bowiem nie narzekała, że się spóźnił czy nie przyszedł.

Podniosła słuchawkę po trzecim dzwonku.

Pronto.

Ciao, Paola. To ja.

– Tak też myślałam. Jak leci?

Nigdy nie pytała o jego pracę ani dlaczego nie przyszedł na obiad. Powodem nie był brak zainteresowania, lecz przekonanie, że lepiej poczekać, aż sam się wytłumaczy. Ostatecznie i tak wszystkiego się dowiadywała.

– Przepraszam za obiad, ale musiałem załatwić mnóstwo telefonów.

– W porządku. Zjadłam w towarzystwie Williama Faulknera. Bardzo interesujący człowiek.

Od lat traktowali pisarzy jak prawdziwych gości, często żartując na temat ich manier przy stole. Na przykład mówili, że doktor Johnson zachowuje się jak cham, Melville jest sprośny, a Jane Austin zdumiewająco dużo pije.

– Ale wrócę na kolację. Muszę tylko porozmawiać z kilkoma osobami i zaczekać na telefon z Vicenzy. – Odpowiedziała milczeniem, więc dodał: – Z tamtejszej amerykańskiej bazy wojskowej.

– A zatem to prawda?

Wyjaśniła mu, skąd się dowiedziała o morderstwie i przypuszczalnej tożsamości ofiary. Barman powiedział listonoszowi, ten kobiecie z drugiego piętra, która zadzwoniła do swojej siostry i wkrótce, zanim wieczorne gazety opublikowały tę informację, całe miasto już wiedziało, co się wydarzyło.

– Owszem, prawda – potwierdził.

– Jak myślisz, kiedy będziesz w domu?

– Przed siódmą.

– Dobrze. Wyłączam się, bo mogą do ciebie dzwonić.

Kochał ją za wiele rzeczy, a wcale nie najmniej istotną z nich była świadomość, że wymieniła prawdziwy powód zakończenia tej rozmowy. Słowa Paoli nie miały podtekstu i nie krył się w nich żaden sekret.

– Dziękuję ci. Do zobaczenia około siódmej.

Ciao, Guido.

Odłożywszy słuchawkę, wróciła do Williama Faulknera, zostawiając męża z poczuciem winy, że praca tak bardzo go absorbuje.

Już zbliżała się piąta, a z amerykańskiej bazy jeszcze nie telefonowali. Przez chwilę go kusiło, by do nich zadzwonić, lecz się powstrzymał. Muszą się z nim skontaktować, jeśli zaginął im żołnierz. Mówiąc bez ogródek, to przecież on, komisarz, miał zwłoki.

Przeszukiwał dokumenty personalne, wciąż leżące przed nim na biurku, aż znalazł te, które dotyczyły Lucianiego i Rossiego. Obydwa uzupełnił notatką, że funkcjonariusze ci z poświęceniem, przekraczającym ich obowiązki, wskoczyli do kanału i wyciągnęli zwłoki. Mogli zaczekać na łódź albo użyć żerdzi, lecz uczynili coś, do czego jemu chyba zabrakłoby hartu lub ochoty.

Zadzwonił telefon.

– Brunetti.

– Tu kapitan Duncan. Sprawdziliśmy we wszystkich komisariatach. W jednym zgłoszono, że do pracy nie przyszedł dziś pewien człowiek. Odpowiada rysopisowi, który pan nam podał. W mieszkaniu też go nie ma, więc chciałbym kogoś wysłać, żeby obejrzał zwłoki.

– Kiedy, panie kapitanie?

– Dziś, jeśli można.

– Oczywiście. W jaki sposób go pan przyśle?

– Przepraszam, ale nie zrozumiałem.

– Pragnąłbym wiedzieć, czy przyjedzie pociągiem czy samochodem, żeby ktoś po niego wyszedł.

– Aha, rozumiem. Samochodem.

– W takim razie wyślę kogoś na Piazzale Roma. Tuż za rogiem, po prawej stronie jest komisariat karabinierów.

– Dobrze. Samochód przyjedzie tu za jakieś piętnaście minut, więc powinni dotrzeć na miejsce w ciągu godziny, mniej więcej za kwadrans siódma.

– Będzie czekała motorówka. Ten ktoś musi pojechać na cmentarz, żeby w kostnicy zidentyfikować ciało. Czy on znał tego człowieka, panie kapitanie?

Brunetti z doświadczenia wiedział, jak trudno kogoś rozpoznać jedynie na podstawie fotografii.

– Tak. To komendant szpitala.

– Szpitala?

– Zaginionym człowiekiem jest sierżant Foster, inspektor sanitarny.

– Czy może mi pan podać nazwisko osoby, która tu przyjedzie?

– Kapitan Peters. Terry Peters. Aha, jeszcze jedno, panie komisarzu. To kobieta. – W głosie Duncana wyraźnie przebijała duma, kiedy dodał: – Kapitan Peters to także doktor Peters.

O co mu chodzi? – zastanawiał się Brunetti. Chce mi zaimponować tym, że Amerykanie pozwalają kobietom służyć w wojsku, czy tym, że pozwalają im być również lekarzami? Postanowił zareagować jak typowy Włoch, który ulega czarowi każdej spódniczki, zwłaszcza mundurowej. Chciał też porozmawiać z dowódcą Fostera.

– Znakomicie. Wobec tego panią kapitan Peters, panią doktor Peters zajmę się osobiście.

Minęło kilka chwil, nim Duncan zdobył się na odpowiedź.

– Bardzo rozsądnie, komisarzu. Powiem kapitan Peters, żeby pytała o pana.

– Koniecznie – odparł Brunetti i położył słuchawkę, nie czekając, aż tamten się pożegna.

Bez żalu sobie uświadomił, że mówił zbyt ostrym tonem, jakim często się odzywał, gdy sądził, że między wierszami rozmówca daje mu do zrozumienia swoją przewagę. Dawniej, zarówno podczas seminariów Interpolu z udziałem amerykańskich policjantów, jak i trzymiesięcznego szkolenia w Waszyngtonie, nierzadko się spotykał z narodowym poczuciem moralnej wyższości, tak powszechnym wśród Amerykanów, jakby wyłącznie oni mieli służyć przykładem w świecie ciemnoty. Może Duncanowi chodziło o coś innego i chciał jedynie uprzedzić komisarza, by mu oszczędzić zakłopotania. Jeśli tak, swoją reakcją Brunetti tylko potwierdził stereotyp, że Włosi są narwani i drażliwi.

Połączył się z miastem i zadzwonił do domu. Paola odebrała telefon po trzecim sygnale.

Pronto.

– Jak widzisz, dzwonię – powiedział bez żadnych wstępów.

– Co oznacza, że się spóźnisz.

– Muszę się spotkać z amerykańskim kapitanem na Piazzale Roma. Przyjeżdża z Vicenzy, żeby zidentyfikować denata. Nie powinienem wrócić zbyt późno… O dziewiątej z minutami. Ona ma się tu zjawić przed siódmą.

– Ona?

– Tak, to kobieta. Ja zareagowałem identycznie. Jest również lekarzem.

– Ho, ho! Żyjemy w świecie pełnym cudów. Kapitan i lekarz. W obu dziedzinach musi być bardzo dobra, bo przez nią tracisz mamałygę z wątróbką.

Prawdopodobnie zrobiła to jedno z jego ulubionych dań, ponieważ nie był na obiedzie.

– Zjem, jak wrócę.

– Dobrze. Nakarmię dzieci, a sama zaczekam na ciebie.

– Dziękuję ci, Paolo. Tym razem się nie spóźnię.

– Będę czekała – rzekła i położyła słuchawkę.

Kiedy linia się zwolniła, komisarz zadzwonił na drugie piętro i spytał, czy Bonsuan już wrócił. Pilot akurat wchodził, więc Brunetti poprosił, by przysłano go na górę.

Po kilku minutach Danilo Bonsuan znalazł się w pokoju przełożonego. Zwalisty, krzepki, wyglądał jak człowiek, który jest zżyty z wodą, ale jej nie pije. Komisarz wskazał mu krzesło stojące przed biurkiem. Pilot usiadł trochę niezgrabnie, miał bowiem zesztywniałe stawy wskutek wielu dziesiątków lat spędzonych przy łodziach i na wodzie. Brunetti doskonale wiedział, że Bonsuan z własnej woli nic mu nie powie, co wcale nie wynikało z jego niechęci do udzielania informacji; stary wodniak po prostu nie miał zwyczaju się odzywać bez praktycznego celu.

– Danilo, tamta kobieta zobaczyła go około wpół do szóstej, podczas najniższego odpływu. Dottor Rizzardi twierdzi, że on był w wodzie pięć do sześciu godzin, a więc tyle czasu nie żył. – Brunetti zrobił przerwę, by pilot zdążył sobie wyobrazić szlaki wodne w pobliżu szpitala. – W kanale, z którego wyciągnęliśmy denata, nie znaleziono żadnej broni.

Bonsuan nawet tego nie skomentował. Przecież nikt by nie wyrzucił dobrego noża. Jakby te słowa zostały wypowiedziane, komisarz dodał:

– Pewnie go zamordowano w innym miejscu.

– Chyba tak – odparł Bonsuan, wreszcie przerywając milczenie.

– Gdzie?

– Pięć do sześciu godzin? – spytał pilot.

Kiedy komisarz skinął na potwierdzenie, tamten zamknął oczy i odchylił głowę do tyłu. Brunetti niemal widział, jak Bonsuan studiuje tabelę pływów w lagunie. Pilot przez jakiś czas trwał w tej pozycji. Raz pokręcił głową, jakby odrzucając możliwość, której komisarz nigdy nie pozna, a w końcu otworzył oczy i rzekł:

– Są dwa miejsca, gdzie to się mogło zdarzyć. Za Santa Marina. Zna pan ślepy zaułek prowadzący do Rio Santa Marina, za tym nowym hotelem?

Komisarz potwierdził skinieniem głowy. Spokojne miejsce.

– No i zaułek Cocco – powiedział Bonsuan. Kiedy spostrzegł zakłopotanie zwierzchnika, wyjaśnił: – To jeden z tych ślepych zaułków odchodzących od uliczki Lunga, przy końcu Campo Santa Maria Formosa. Prowadzi do samej wody.

Choć dzięki opisowi Bonsuana komisarz sobie przypomniał, gdzie to jest, ale nie pamiętał, czy kiedykolwiek tam był. Właściwie nikt tamtędy nie chodzi prócz mieszkańców, jak bowiem podkreślił pilot, to ślepy zaułek, kończący się nad wodą.

– Oba idealnie by pasowały – stwierdził Bonsuan. – Nikt nigdy tam nie zagląda, przynajmniej o tej porze.

– A co z pływami?

– Ostatniej nocy były bardzo słabe. Prawie żadnego prądu wody. Poza tym trup zawsze się o coś zaczepia, co opóźnia dryfowanie. To mogło być w jednym z tych dwóch miejsc.

– Nigdzie indziej?

– Może w pozostałych zaułkach, odchodzących od Rio Santa Marina, ale te dwa najbardziej pasują, skoro trup dryfował pięć do sześciu godzin. – Wydawało się, że Bonsuan już skończył, gdy nagle dodał: – Chyba że użyto łodzi.

– Łodzi? Niewykluczone – odparł Brunetti, choć uważał to za mało prawdopodobne, warkot silnika bowiem obudziłby mieszkańców, którzy by wyjrzeli sprawdzić, kto tak hałasuje po nocy. – Dziękuję, Danilo. Przekażesz nurkom, żeby się rozejrzeli w tych dwóch miejscach? Mogą z tym zaczekać do rana. I niech Vianello wyśle ludzi, by sprawdzili, czy nie ma tam jakichś śladów.

Bonsuan z wysiłkiem się podniósł. Było słychać, jak trzeszczą mu stawy. Skinął komisarzowi głową.

– Kto dziś ma dyżur? – spytał Brunetti. – Chciałbym, żeby mnie podrzucił na Piazzale Roma, a potem na cmentarz.

– Monetti – odparł Bonsuan, wymieniając nazwisko innego pilota.

– Możesz mu powiedzieć, że zejdę za jakieś dziesięć minut?

Bonsuan kiwnął głową.

– Rozkaz – mruknął i wyszedł.

Brunetti nagle zdał sobie sprawę, że jest głodny. Od rana nie miał w ustach nic prócz tamtych trzech kanapek, a właściwie dwóch, bo jedną zjadł Orso. Otworzył dolną szufladę biurka w nadziei, że coś znajdzie, choćby torebkę buranei, esowatych ciasteczek, które bardzo lubił i zwykle walczył o nie z dziećmi, albo jakiś stary balonik, cokolwiek. Szuflada jednak okazała się pusta, tak samo jak wówczas, gdy zaglądał do niej ostatnim razem.

Pozostawało tylko napić się kawy, lecz to by oznaczało, że musiałby kazać Monettiemu czekać w łodzi. Miarą głodu komisarza była irytacja, którą wywołała ta prosta sprawa. W końcu Brunetti postanowił iść do wydziału zagranicznego, gdzie urzędniczki zwykle go częstowały, gdy prosił o coś do jedzenia.

Dotarł na parter klatką schodową od podwórka, przeszedł kilkoro dużych podwójnych drzwi i znalazł się w pokoju, gdzie pracowały dwie kobiety. Drobna, ciemnowłosa Sylvia i wysoka Anita, oszałamiająca blondynka, siedziały przy biurkach naprzeciwko siebie, przeglądając dokumenty, których nigdy nie ubywało.

Buona sera – powiedziały obie, kiedy wszedł, a później znowu pochyliły się nad zielonymi teczkami, rozłożonymi na blatach biurek.

– Nie macie czegoś do jedzenia? – zapytał tonem wskazującym, że nie udaje głodnego.

Sylvia się uśmiechnęła i bez słowa pokręciła głową. Wiedziała, że przychodził do nich tylko po to, by prosić o jedzenie albo zawiadomić, że jedna z osób, starających się o pozwolenie na pracę lub pobyt, została aresztowana, więc można usunąć ją z rejestru.

– Nie karmią pana w domu? – skomentowała Anita, lecz równocześnie otworzyła szufladę biurka i wyciągnęła z niej papierową torebkę, z której po kolei wyjęła trzy dojrzałe gruszki. Położyła owoce na biurku, w zasięgu ręki komisarza.

Przed trzema laty pewien Algierczyk, któremu odmówiono zezwolenia na pobyt stały, wpadł w szał, gdy Anita mu o tym powiedziała, chwycił ją przez biurko za ramiona. Kiedy histerycznie wrzeszczał jej w twarz coś po arabsku, przyszedł Brunetti zapytać o jakieś akta i natychmiast go obezwładnił. Przerażona Anita z łkaniem opadła na blat. Później nikt nie wspominał o tym incydencie, ale komisarz wiedział, że w jej biurku zawsze się znajdzie dla niego coś do jedzenia.

Grazie, Anita – powiedział.

Wziął jedną gruszkę, urwał ogonek i wgryzł się w smakowity miąższ. Łapczywie ją zjadł i sięgnął po następną. Była nieco mniej dojrzała, lecz mimo to słodka i miękka. Żonglując lewą ręką dwoma wilgotnymi ogryzkami, chwycił trzecią gruszkę, jeszcze raz podziękował i wyszedł z pokoju. Wzmocniony, mógł teraz jechać na Piazzale Roma i spotkać się z doktor Peters. Z panią kapitan Peters.

Загрузка...