Brunetti nawet nie spojrzał na komisariat, by sprawdzić, czy karabinierzy widzieli, że wrócił z Amerykanką, i ruszył do motorówki. Monetti czytał gazetę. Przed laty jakiś cudzoziemiec zauważył, że Włosi bardzo wolno czytają. Komisarz już go nie pamiętał, ale od tamtego czasu zawsze przypominał sobie jego słowa, ilekroć ktoś zajmował się lekturą jednej gazety przez całą drogę z Wenecji do Mediolanu. Zapewne Monetti miał dość czasu, ale wyglądało na to, że jeszcze nie przebrnął przez pierwsze strony. Może jednak nuda zmusiła go do czytania wszystkiego od nowa.
– Dziękuję – powiedział Brunetti, wchodząc na pokład.
Młody policjant z uśmiechem podniósł głowę.
– Starałem się płynąć jak najwolniej, panie komisarzu, ale dostawałem szału, kiedy ci wariaci za bardzo zbliżali się do rufy.
Brunetti podzielał tę opinię o włoskich sternikach i kierowcach. Dopiero po trzydziestce nauczył się prowadzić samochód, zmuszony do tego, gdy na trzy lata przeniesiono go do Neapolu. Jeździł źle i z duszą na ramieniu, a przy tym wolno z powodu ostrożności, często się więc wściekał przez takich samych wariatów.
– Nie podrzucilibyście mnie na San Silvestro? – zapytał.
– Nawet do samego końca zaułka, jeśli tylko pan sobie życzy.
– Owszem. Dziękuję, Monetti.
Komisarz zdjął cumę z pachołka, starannie ją zwinął i powiesił na relingu. Podszedł do sternika i stanął obok niego, gdy motorówka ruszała w górę Canale Grande. Komisarza nie interesowało to, co teraz mógł dostrzec w tej części miasta. Minęli budynek dworca, zdumiewający ponurym wyglądem.
Jak wielu wenecjan, Brunetti zawsze czuł się bardzo związany ze swoim miastem. Często, w najmniej spodziewanej chwili, dostrzegał jakieś okno, na które przedtem nigdy nie zwrócił uwagi, czy też łukowate sklepienie bramy w blasku słońca, a wtedy doznawał wzruszeń znacznie bardziej złożonych niż daje samo piękno. Zastanawiając się na tym uznał, że to chyba ma coś wspólnego z wenecką gwarą, z faktem, że mieszka tu niespełna osiemdziesiąt tysięcy ludzi, i być może z tym, że w dzieciństwie chodził do przedszkola mieszczącego się w piętnastowiecznym pałacu. Kiedy wyjeżdżał z miasta, tęsknił za nim niemal jak za Paolą, i tylko wówczas czuł się dobrze i niczego mu nie brakowało, gdy był w Wenecji. Dowodził tego wszystkiego sposób, w jaki się rozglądał, pędząc motorówką kanałem. Nigdy z nikim na ten temat nie rozmawiał – obcy by nie zrozumiał, każdy wenecjanin zaś uznałby słowa za zbyteczne.
Przemknęli pod mostem Rialto i wkrótce Monetti skręcił w prawo. Przy końcu długiego zaułka, prowadzącego do domu komisarza, wrzucił jałowy bieg i łódź siłą inercji sunęła do nabrzeża, gdzie przez chwilę się kołysała. Brunetti przeskoczył z pokładu na chodnik, ale nim zdążył się odwrócić, by podziękować, Monetti już odpłynął do domu na kolację, błyskając niebieskim światłem.
Komisarz ruszył w głąb zaułka. Ponieważ często skakał z nabrzeża na pokład łodzi i odwrotnie, bolały go nogi. Miał wrażenie, jakby to robił przez cały dzień od chwili, gdy ponad dwanaście godzin temu pierwsza motorówka zabrała go spod domu. Otworzył ogromne drzwi, wszedł i cicho zamknął je za sobą. Wąska klatka schodowa stanowiła doskonałe pudło rezonansowe, więc nawet na czwartym piętrze słyszało się ich każde trzaśniecie. Perspektywa wspinaczki na czwarte piętro budziła niewesołe myśli.
Zanim dotarł na ostatnie półpiętro, poczuł woń cebuli, dzięki czemu pod koniec łatwiej mu się szło. Wkładając klucz do zamka, spojrzał na zegarek. Wpół do dziesiątej. Chiara jeszcze nie śpi, a zatem przynajmniej pocałuje ją na dobranoc i spyta, czy odrobiła lekcje. W wypadku Raffaelego pierwsze byłoby ryzykowne, a drugie bezskuteczne.
– Ciao, papa! – zawołała Chiara z salonu.
Brunetti powiesił płaszcz w szafie i poszedł przywitać się z córką. Chiara siedziała w leniwcu. Usłyszawszy kroki ojca, podniosła głowę znad książki, którą trzymała na kolanach.
Wchodząc do salonu, machinalnie zapalił światło.
– Chcesz popsuć sobie oczy? – spytał, co robił już setki razy.
– Oj, tato, przecież jeszcze widno.
Schylił się i pocałował ją w nadstawiony policzek.
– Co czytasz, aniołku?
– Książkę, którą dała mi mama. O takiej guwernantce, co zaczęła pracować u jednego pana i się w sobie zakochali, ale on ma żonę wariatkę, zamkniętą na strychu, i nie może się z nią ożenić, chociaż naprawdę ją kocha. Akurat doczytałam do miejsca, gdzie wybucha pożar. Mam nadzieję, że ona się spali.
– Kto, Chiaro, guwernantka czy żona?
– Niemądry. Żona.
– Dlaczego?
– Żeby Jane Eyre mogła wziąć ślub z panem Rochesterem – odparła konfidencjonalnym tonem.
Już chciał zadać następne pytanie, ale córka wróciła do pożaru, więc przeszedł do kuchni, gdzie zobaczył żonę pochyloną nad otwartą pralką.
– Ciao, Guido! – przywitała go Paola, prostując się. – Kolacja za dziesięć minut.
Pocałowała męża i odwróciła się do kuchenki gazowej, gdzie na oliwie brązowiała cebula.
– Przed chwilą dyskutowałem z naszą córką o pewnej książce. Wyjaśniła mi, na czym polega akcja wiekopomnego dzieła klasyka literatury angielskiej. Myślę, że byłoby lepiej, gdybyśmy kazali jej oglądać w telewizji brazylijską operę mydlaną. Teraz tam siedzi i nie może się doczekać, aż żona Rochestera zginie w pożarze.
– Oj, daj spokój, Guido, wszyscy tego pragną, kiedy czytają „Jane Eyre”. – Mieszając cebulę, dodała: – Cóż, przynajmniej wówczas, gdy to czytają pierwszy raz. Dopiero potem sobie uświadamiają, że Jane Eyre jest w istocie podłą i obłudną spryciarą.
– Czy właśnie takie rzeczy opowiadasz swoim studentom? – zapytał otwierając szafkę, z której wyjął butelkę Pinot Noir.
Na blacie obok kuchenki leżał talerz z pokrajaną wątróbką. Paola wsunęła pod nią ażurową łopatkę, wrzuciła połowę na patelnię i cofnęła się przed pryskającą oliwą. Wzruszyła ramionami. Akurat rozpoczęły się zajęcia na uniwersytecie i w wolnym czasie najwyraźniej nie miała ochoty myśleć studentach.
– Jaka była pani doktor kapitan? – odezwała się po chwili, mieszając wątróbkę.
Wyjął dwa kieliszki, napełnił je winem. Oparł się o bufet, podał jeden kieliszek żonie, napił się ze swojego i dopiero wtedy odpowiedział:
– Bardzo młoda i bardzo zdenerwowana. – Widząc, że Paola nie przerywa mieszania, dodał: – I bardzo ładna.
Usłyszawszy to, umoczyła usta w winie i na niego spojrzała.
– Zdenerwowana? Czym? – Wypiła jeszcze jeden niewielki łyk, uniosła kieliszek, popatrzyła na wino pod światło i rzekła: – Jest gorsze od tego, które dostaliśmy od Maria, prawda?
– Owszem – przyznał. – Ale twój kuzyn Mario jest zbyt zajęty wyrabianiem sobie nazwiska w międzynarodowym handlu winem i nie ma czasu myśleć o takich drobiazgach jak nasze zamówienia.
– Miałby, gdybyśmy zapłacili mu w terminie – odcięła się Paola.
– Ojej, dajże spokój. Przecież to było pół roku temu.
– I pół roku czekał na pieniądze.
– Przykro mi, Paolo. Chciałem mu zapłacić, ale całkiem wyleciało mi to z głowy. W każdym razie go przeprosiłem.
Odstawiła kieliszek i dźgnęła wątróbkę.
– Paolo, chodziło tylko o dwieście tysięcy lirów. Z powodu takiej sumy twój kuzyn Mario nie zbiednieje.
– Dlaczego zawsze nazywasz go moim kuzynem Mariem?
Chciał odpowiedzieć, że przecież Mario jest jej kuzynem i właśnie tak ma na imię, ale zamiast tego postawił kieliszek na bufecie i objął żonę. Dłuższy czas się opierała, lecz obejmował ją coraz mocniej. Wreszcie uległa i przytuliła głowę do jego piersi.
Trwali tak, aż trąciła go w żebra łopatką i powiedziała:
– Wątróbka się przypala.
Puścił żonę i znowu sięgnął po kieliszek.
– Nie wiem, dlaczego ta Amerykanka była zdenerwowana, ale widok trupa wytrącił ją z równowagi.
– Czyż nie każdego widok trupa wytrąca z równowagi? Zwłaszcza gdy ma się do czynienia z trupem osoby, którą się znało.
– Nie, tu chodziło o inne rzeczy. Na pewno między nimi coś było.
– Na przykład co?
– Jak zwykle.
– Hm, mówiłeś, że jest ładna.
Uśmiechnął się.
– Bardzo ładna.
Teraz ona się uśmiechnęła.
– I bardzo… – dodał, lecz urwał, jakby szukał właściwego słowa. – I bardzo przerażona.
– Dlaczego tak uważasz? – spytała Paola, niosąc patelnię do stołu i kładąc ją na ceramicznej podstawce. – Bała się, że będzie podejrzewana o to morderstwo?
Z blatu obok kuchenki wziął dużą deskę do krajania. Położywszy ją na stole, zdjął z niej serwetę, przykrywającą pół kręgu złocistej mamałygi, jeszcze ciepłej, ale już skawalonej. Paola przyniosła sałatkę oraz butelkę wina. Zanim usiadła, nalała mężowi i sobie.
– Nie, nie sądzę – odpowiedział, łyżką nakładając na talerz wątróbkę z cebulą. Dodał sporą trójkątną porcję mamałygi, wbił widelec w kawałek wątróbki, końcem noża nasunął nań trochę cebuli i zaczął jeść. Swoim zwyczajem milczał do chwili opróżnienia talerza. Skończywszy wątróbkę, zebrał sos tym, co pozostało z dokładki mamałygi, i rzekł: – Myślę, że ona wiedziała lub się domyślała, kto go zabił. Albo dlaczego został zamordowany.
– Skąd ci to przyszło do głowy?
– Szkoda, że nie widziałaś, jak zareagowała, kiedy go zobaczyła. Nie, nie w momencie gdy poznała, że to Foster, ale dopiero na widok rany, od której zginął. Niemal wpadła w panikę. Dostała torsji.
– Torsji?
– Wymiotowała.
– Tam?
– Mhm. Dziwne, prawda?
Paola chwilę się zastanawiała. Dopiła wino, nalała sobie jeszcze pół kieliszka.
– To rzeczywiście dziwna reakcja – odparła. – I ona jest lekarzem?
Skinął głową.
– Brak w tym sensu. Co ją tak przeraziło?
– Przygotowałaś jakiś deser?
– Figi.
– Uwielbiam cię.
– Chyba raczej uwielbiasz figi – powiedziała z uśmiechem.
Było ich sześć, dojrzałych i wilgotnych. Wziął nóż i zaczął jedną obierać. Nie zważając na sok, który spływał mu na ręce, przepołowił owoc i większą część podał żonie.
Drugi kawałek wepchnął sobie do ust i otarł sok ściekający po brodzie. Zjadł owoc, potem jeszcze dwa, wytarł dłonie w serwetkę i rzekł:
– Gdybyś mi dała kieliszek porto, umarłbym ze szczęścia.
– Czego ona mogła się bać? – zapytała Paola wstając.
– Jak sama zauważyłaś, mogła się obawiać podejrzeń o to, że ma z tym coś wspólnego, albo rzeczywiście maczała w tym palce.
Paola wyjęła pękatą butelkę porto, ale nim nalała wina do dwóch niewielkich kieliszków, sprzątnęła talerze ze stołu i włożyła je do zlewozmywaka. Napełniwszy kieliszki, przeniosła je na stół.
– Myślę jednak, że ani jedno, ani drugie – powiedział Brunetti, delektując się winem, które świetnie smakowało po figach.
– Dlaczego?
Wzruszył ramionami.
– Ona mi nie wygląda na morderczynię.
– Bo jest ładna? – spytała Paola i łyknęła nieco porto.
Już zamierzał odpowiedzieć, że Amerykanka jest lekarzem, lecz w ostatniej chwili sobie przypomniał, jak Rizzardi, mówiąc o mordercy, wskazywał na jego fachowe posługiwanie się nożem. Lekarz też by zadał cios fachowo.
– Może – bąknął, a potem zmienił temat: – Jest Raffi?
Spojrzał na zegarek. Minęła dziesiąta, a syn jako uczeń powinien wracać do domu przed dziesiątą.
– Nie, chyba że nie zauważyłam, jak przyszedł w czasie, gdyśmy jedli.
– Nie, nie przyszedł – zaprzeczył, pewien swojej odpowiedzi, choć nie wiedział, skąd ta pewność.
Było późno, wypili butelkę wina, doskonałe figi spłukali znakomitym porto, więc żadne nie miało ochoty rozmawiać o synu. W końcu przyjdzie i pozostanie w domu do rana.
– Mam pozmywać? – retorycznie spytał Brunetti.
– Nie, sama to zrobię. Ty idź i każ Chiarze się położyć.
Zmywanie sprawiało mniej kłopotów.
– Pożar ugasili? – rzucił wchodząc do salonu.
Nie usłyszała. Myślami była gdzie indziej. Z wyciągniętymi nogami, w niedbałej pozie siedziała w fotelu. Na oparciu leżały dwa ogryzki jabłek, a obok, na podłodze, torebka z ciasteczkami.
– Chiaro – odezwał się i zaraz powtórzył głośniej: – Chiaro!
Uniosła głowę znad książki, popatrzyła nań niewidzącym wzrokiem i dopiero po chwili zarejestrowała obecność ojca. Natychmiast jednak wróciła do czytania, całkiem o nim zapominając.
– Chiaro, pora spać.
Odwróciła kartkę.
– Nie słyszałaś? Do łóżka!
Nie przerywając lektury, podparła się jedną ręką i wstała. Doczytawszy do końca strony, założyła ją palcem, pocałowała ojca i wyszła. Nie miał odwagi powiedzieć, by zostawiła książkę. Ha, trudno, wstanie w nocy i zgasi światło w pokoju córki.
Do salonu weszła Paola. Schyliła się, wyłączyła lampę koło fotela, podniosła ogryzki i torebkę z ciasteczkami, po czym wróciła do kuchni.
Zgasiwszy światło, Brunetti ruszył do sypialni.