Kiedy głowa psa zniknęła w oddali, Ambrogiani odwrócił się do Brunettiego i spytał:
– No i co powiesz?
Komisarz ruszył do zaparkowanego samochodu. W milczeniu obaj wsiedli i zamknęli drzwi. Major jeszcze nie włączył silnika, gdy Brunetti wreszcie odpowiedział:
– Budowa szpitala to duża inwestycja. Kupa roboty dla signora Gamberetta.
– Faktycznie.
– Czy to nazwisko coś ci mówi?
– O tak – odparł Ambrogiani i dodał: – Kazano nam trzymać się od tej osoby z daleka. – Widząc pytające spojrzenie komisarza, wyjaśnił: – To nie był wyraźny rozkaz, nic podobnego, ale między wierszami napomknięto, że nie powinniśmy zbytnio się zajmować signorem Gamberettem ani wnikać w jego sprawy.
– Grożono wam?
– Ojej – rzekł major z gorzkim śmiechem. – Takich rzeczy nigdy nie mówi się wprost. To była tylko aluzja, którą rozumie każdy, kto ma choć odrobinę rozsądku.
– I trzyma się od signora Gamberetta z daleka?
– Właśnie.
– Interesujące – skomentował Brunetti.
– Bardzo.
– Więc traktujecie go jak zwykłego przedsiębiorcę, który działa na tym terenie?
Ambrogiani kiwnął głową.
– I chyba nad jeziorem Barcis – dodał Brunetti.
– Owszem.
– Myślisz, że mógłbyś coś wywąchać?
– Mógłbym spróbować.
– To znaczy?
– To znaczy, że jeśli jest płotką, pewnie uda mi się czegoś o nim dowiedzieć, ale jeśli jest grubą rybą, nie wywącham zbyt wiele, a w najlepszym wypadku ustalę, że jest szanowanym miejscowym biznesmenem, mającym znakomite stosunki z ludźmi wpływowymi. W ten sposób tylko potwierdzę to, co już wiemy, czyli że jest zaprzyjaźniony z osobami na wysokich stanowiskach.
– W mafii?
Ambrogiani wzruszył ramionami.
– Nawet tu? – zdziwił się Brunetti.
– Czemu nie? Oni muszą się dokądś przenieść. Na południu nic tylko wzajemnie się zabijają. Ile tam dotychczas popełniono morderstw w tym roku? Dwieście? Dwieście pięćdziesiąt? Więc zaczęli się przenosić tutaj.
– Mają układy z rządem?
Major pogardliwie prychnął w sposób charakterystyczny dla Włochów, kiedy mówią o swoim rządzie.
– Czy ktoś jeszcze potrafi odróżnić mafię od rządu?
Sytuacja wyglądała na poważniejszą, niż sądził Brunetti, ale pewnie karabinierzy mieli lepsze informacje.
– A ty nic nie możesz zrobić? – spytał Ambrogiani.
– Kiedy wrócę, mogę zadzwonić do kilku osób i poprosić je o przysługę.
Nie wspomniał, że największe nadzieje wiąże z pewnym telefonem, który nie będzie miał nic wspólnego z prośbą o przysługę, wręcz przeciwnie.
Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. W końcu Ambrogiani otworzył schowek i zaczął przerzucać mapy, które w nim leżały. Wreszcie jedną wyciągnął.
– Masz czas? – zapytał.
– Tak. Jak długo trzeba tam jechać?
Major rozłożył mapę na kierownicy i zaczął przesuwać palcem po papierze, aż znalazł to, czego szukał.
– Jest. Tutaj. Jezioro Barcis. – Wężykiem przeciągnął palec po mapie na prawo od jeziora, a potem gwałtownie w dół, prostą linią do Pordenone. – Półtorej godziny. Może dwie. Przeważnie autostradą. Co ty na to?
Komisarz nie odpowiedział, tylko sięgnął po pas bezpieczeństwa, przełożył sobie przez pierś i z trzaskiem zapiął klamerkę między siedzeniami.
Dwie godziny później jechali krętą drogą prowadzącą do jeziora Barcis. Razem z przynajmniej dwudziestoma innymi samochodami wlekli się za ogromną ciężarówką wyładowaną żwirem, poruszającą się z prędkością około dziesięciu kilometrów na godzinę. Ambrogiani bez przerwy musiał zmieniać biegi z jedynki na dwójkę i z powrotem, kiedy niemrawa ciężarówka zwalniała na licznych zakrętach. Co chwila jakieś auto wyprzedzało ich z lewej strony, a potem wciskało się przed nich, zajeżdżając drogę i wściekle trąbiąc. Od czasu do czasu któryś samochód gwałtownie zjeżdżał na wąskie prawe pobocze w poszukiwaniu miejsca do parkowania. Kierowca wyskakiwał, podnosił osłonę silnika i czasami nieopatrznie popełniał błąd, otwierając wlew chłodnicy.
Brunetti miał ochotę zaproponować, by się zatrzymali, bo im się nie śpieszyło, ale choć właściwie nie prowadził samochodu, to jednak wiedział, że kierowcy lepiej nie podpowiadać, co ma robić. Po jakichś dwudziestu minutach takiej udręki ciężarówka zjechała na długi parking, zapewne przeznaczony do tego celu, i wszystkie samochody osobowe mogły ją wyprzedzić. Kilku kierowców podziękowało uniesieniem ręki, inni nie zawracali sobie tym głowy. Dziesięć minut później dotarli do miasteczka Barcis, gdzie Ambrogiani skręcił w lewo na boczną drogę prowadzącą do jeziora.
Kiedy w końcu się zatrzymali, major wysiadł z samochodu, niewątpliwie znużony jazdą.
– Chodźmy się czegoś napić – rzekł.
Ruszył w stronę kawiarni na ogromnej werandzie jednego z domów nad jeziorem. Od stolika pod parasolem odsunął krzesło i ciężko na nim usiadł. Przed nimi, na tle strzelistych gór, rozciągało się jezioro z niesamowicie błękitną wodą. Zjawił się kelner, przyjął zamówienie i po kilku chwilach wrócił z dwiema kawami i dwiema szklankami wody mineralnej.
Skończywszy swoją kawę, Brunetti wypił łyk wody mineralnej i spytał:
– No i co?
Ambrogiani się uśmiechnął.
– Ładne jezioro, prawda? – rzekł.
– Owszem, piękne, ale czy my jesteśmy turystami?
– Szkoda, że nie możemy tu zostać i przez cały dzień patrzeć na to jezioro, hę?
Komisarz nie wiedział, czy major żartuje, czy mówi poważnie, ale uznał, że istotnie byłoby przyjemnie spędzić dzień nad jeziorem. Miał nadzieję, że doktor Peters i Foster przyjechali tu kiedyś na weekend, bez względu na powód. To znakomite miejsce dla zakochanych. Brunetti natychmiast się poprawił: jeśli się kochali, każde miejsce wydawałoby im się piękne.
Przywołał kelnera i zapłacił. W czasie jazdy w góry postanowili z Ambrogianim nie pytać o ciężarówki z czerwonym pasem, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Wyglądali na turystów, choć jeden z nich był w marynarce i krawacie; turyści w powrotnej drodze z pewnością mają prawo zatrzymać się w miejscu przeznaczonym na pikniki, by popatrzeć na góry. Komisarz nie wiedział, ile czasu im to zajmie, więc wszedł do środka i poprosił barmana o zapakowanie kilku kanapek, najlepiej z szynką i serem. Ambrogiani kiwnął głową i powiedział, żeby wziął cztery, a także butelkę czerwonego wina i dwie plastikowe filiżanki.
Z tym wszystkim wsiedli do samochodu majora i ruszyli w powrotną drogę w kierunku Pordenone. Około dwóch kilometrów od Barcis zobaczyli po prawej stronie duży parking, na którym Ambrogiani tak ustawił samochód, że widzieli drogę, nie góry, wyłączył silnik i rzekł:
– No, jesteśmy na miejscu.
– Nie przypuszczałem, że w ten sposób spędzę sobotę – przyznał Brunetti.
– Kiedyś trafiło mi się gorzej – odparł major i opowiedział, jak dostał zadanie odnalezienia w górach chłopca, ofiary porwania, i trzy dni leżał na ziemi, obserwując przez lornetkę szałas pasterza oraz ludzi, którzy tam się kręcili.
– Z jakim wynikiem? – zapytał komisarz.
– O, pozytywnym. – Major zaczął, się śmiać. – Tylko że to był ktoś inny. Rodzice tej dziewczyny nigdy nas nie wzywali ani nie zawiadamiali o porwaniu. Chcieli zapłacić okup, ale myśmy dotarli tam przed nimi.
– A co się stało z chłopakiem?
– Zabili go. Znaleźliśmy jego ciało trzy dni po odnalezieniu dziewczyny. Poderżnęli mu gardło. Do trupa doprowadził nas smród i ptaki.
– Dlaczego oni to zrobili?
– Prawdopodobnie dlatego, że znaleźliśmy dziewczynę. Uprzedzaliśmy rodzinę, żeby zabrała ją do domu i nikomu nic nie mówiła. Ktoś jednak zadzwonił do gazet i całą sprawę opisano na pierwszych stronach. Rozumiesz, wolność słowa. Było nawet zdjęcie dziewczyny, jak w towarzystwie matki je pierwsze spaghetti od dwóch miesięcy. Porywacze prawdopodobnie to przeczytali i doszli do wniosku, że depczemy im po piętach, więc go zabili.
– Nie mogli go wypuścić? – spytał Brunetti i dodał: – Ile miał lat?
– Dwanaście. – Dopiero po dłuższym milczeniu Ambrogiani odpowiedział na pierwsze pytanie: – Wypuszczenie go pozwoliłoby sądzić rodzinom innych ofiar, że skoro my jesteśmy na tropie porywaczy, istnieją szansę na pomyślne zakończenie. Mordując go, porywacze dali jasno do zrozumienia, że to jest interes: jeśli nie płacicie, zabijamy.
Major otworzył butelkę i nalał trochę wina do plastikowych filiżanek. Zjedli po kanapce i nie mając nic innego do roboty, sięgnęli po następne. Przez cały czas Brunetti starał się nie spoglądać na zegarek wiedząc, że im później to zrobi, tym mniej będzie mu się dłużyło czekanie. W końcu już nie mógł się powstrzymać i zerknął. Południe. Zostało jeszcze tyle godzin. Opuścił szybę w oknie i długo patrzył na góry. Spojrzał na Ambrogianiego. Major spał z głową opartą o okno. Komisarz zaczął obserwować samochody przejeżdżające w obie strony po stromej drodze. Wszystkie wydawały mu się podobne – różniły się jedynie kolorem i, gdy jechały wolno, numerami.
Po godzinie ruch pojazdów zmalał – wszyscy się zatrzymywali, by coś zjeść. Wkrótce potem Brunetti usłyszał głośny syk powietrza z hamulców i zobaczył dużą ciężarówkę z czerwonym pasem, zjeżdżającą boczną drogą.
Trącił Ambrogianiego w ramię. Karabinier natychmiast się ocknął, przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył za ciężarówką. Po jakichś dwóch kilometrach skręciła w prawo i zniknęła na polnej drodze. Pojechali dalej, ale komisarz zauważył, że major sięgnął do deski rozdzielczej i ustawił licznik kilometrów na zerze. Po przejechaniu pełnego kilometra zatrzymał samochód na poboczu i wyłączył silnik.
– Skąd była tablica rejestracyjna? – zapytał.
– Z Vicenzy – odparł Brunetti, wyjął notes i szybko zapisał numer, póki miał go na świeżo w pamięci. – I co teraz?
– Postoimy tutaj, aż ciężarówka nas minie, odczekamy pół godziny i wrócimy.
Upłynęło pół godziny, ale ciężarówka się nie pojawiła, więc Ambrogiani pojechał z powrotem tam, gdzie skręciła. Minął polną drogę, zatrzymał się niedaleko za nią i ustawił samochód skośnie pomiędzy dwoma betonowymi słupkami kilometrowymi.
Wysiadł, otworzył bagażnik. Obok zapasowego koła leżał tam pistolet dużego kalibru. Major wyjął go i wsunął za pasek spodni.
– Wziąłeś swój? – zapytał.
Brunetti pokręcił głową.
– Dzisiaj nie.
– Mam tu jeszcze jeden. Chcesz?
Komisarz znowu pokręcił głową.
Ambrogiani zatrzasnął bagażnik, razem z komisarzem przeszedł na drugą stronę jezdni i ruszyli polną drogą w góry.
Ciężarówki wyżłobiły głębokie koleiny; po pierwszym deszczu ziemia tutaj zamieni się w błoto i droga stanie się nie do przebycia dla pojazdów wielkości tego, który widzieli, gdy na nią skręcał. Po kilkuset metrach droga nieco się rozszerzyła i teraz biegła łukiem wzdłuż strumienia wypływającego z jeziora. Wkrótce zboczyła w lewo i dalej prowadziła długim skrajem lasu, a potem, znowu ostro skręciwszy w lewo, zdawała się kończyć na stromym stoku.
Nagle Ambrogiani wskoczył za drzewo i pociągnął za sobą Brunettiego. Jedną ręką sięgnął po pistolet i równocześnie drugą brutalnie pchnął komisarza, który stracił równowagę.
Brunetti rozpaczliwie wymachiwał rękami, nie mogąc się zatrzymać, i w końcu upadł. Odwróciwszy głowę, zobaczył Ambrogianiego – zbliżał się z pistoletem w dłoni. Komisarz poczuł strach. Zaufał temu człowiekowi, podzielił się z nim informacjami o Fosterze i doktor Peters, ale nigdy by go nie posądził o to, że pracując w amerykańskiej bazie, może być zarazem Włochem i Amerykaninem. I ten karabinier nawet proponował pożyczenie pistoletu!
Zaszokowany komisarz leżał na ziemi, brakowało mu tchu. Próbując się podnieść, miał świadomość, że jasno świeci słońce, pomyślał o Paoli. Ambrogiani padł obok i na powrót przycisnął Brunettiego do ziemi.
– Nie wstawaj! – szepnął mu do ucha. – Schowaj głowę!
Komisarz leżał z zamkniętymi oczami. Zdawał sobie sprawę jedynie z tego, że na plecach ciąży mu ręka majora i że jest cały oblany potem. Poprzez łomot pulsu w głowie usłyszał ciężarówkę, nadjeżdżającą stamtąd, gdzie jakoby kończyła się droga. Warkot silnika narastał, a później stopniowo cichnął w miarę zbliżania się pojazdu do głównej drogi. Kiedy już go nie słyszeli, Ambrogiani wolno wstał i zaczął otrzepywać ubranie.
– Przepraszam – rzekł z uśmiechem, wyciągając do Brunettiego rękę. – Musiałem to zrobić. Nie było czasu na wyjaśnienia. Nic ci się nie stało?
Komisarz chwycił jego dłoń i podciągając się na niej, stanął na drżących nogach.
– Pewnie że nie – odparł.
Schylił się, by z grubsza otrzepać spodnie. Bielizna lepiła mu się do ciała wskutek zwierzęcego strachu, który przed chwilą go opanował.
Ambrogiani wrócił na polną drogę, albo całkowicie nie wiedząc o tym, co przeżył Brunetti, albo udając, że niczego nie zauważył. Komisarz się otrzepał, wziął kilka głębokich oddechów i ruszył za nim. Doszli do miejsca, gdzie droga zaczynała się stromo wznosić. Wcale się tam nie kończyła, tylko raptownie skręcała w prawo i biegła aż do skraju niewielkiego urwiska. Mężczyźni zbliżyli się do niego i popatrzyli w dół. Ujrzeli zagłębienie wielkości połowy boiska do piłki nożnej, przeważnie pokryte płożącym się winem, które mogło wyrosnąć równie dobrze tego lata. Tuż pod urwiskiem, gdzie stali, zobaczyli około setki metalowych beczek, przemieszanych z dużymi workami z czarnego plastiku, używanymi w przemyśle. Kiedyś musiał tu pracować buldożer, jako że beczki po drugiej stronie zagłębienia przysypano warstwą ziemi, już zarosłej winem. Nie sposób było ustalić, jak daleko sięgają beczki, ani ich policzyć.
– Zdaje się, że znaleźliśmy to, czego szukał Amerykanin – powiedział Ambrogiani.
– Przypuszczam, że i on to znalazł.
Major pokiwał głową.
– W przeciwnym razie nie musieliby go zabijać. Jak myślisz, co on zrobił? Poszedł z tym bezpośrednio do Gamberetta?
– Bo ja wiem? – odparł Brunetti.
Taka reakcja nie miałaby sensu. W najgorszym wypadku Gamberetto zapłaciłby mandat, a winę zwalił na kierowców. Chyba nawet przekupiłby któregoś, by się przyznał, że zrobił to na własną rękę. Gdyby to wykryto, prawie na pewno nie straciłby kontraktu na budowę szpitala. Włoskie prawo traktuje takie rzeczy niemal jak drobne wykroczenia. Większa kara by go spotkała, gdyby prowadził nie zarejestrowany samochód. Brak rejestracji pozbawia rząd dochodu, a tu jedynie zatruwa się glebę.
– Myślisz, że możemy tam zejść? – spytał komisarz.
Ambrogiani popatrzył mu w oczy.
– Chcesz się temu przyjrzeć z bliska?
– Chciałbym zobaczyć, co jest napisane na beczkach.
– Chyba dostaniemy się tamtędy, z lewej strony – powiedział major, wskazując wąską ścieżkę, która prowadziła w dół, na wysypisko.
Zeszli razem, chwilami obsuwając się na stromym zboczu i chwytając siebie nawzajem, by nie spaść. W końcu znaleźli się na dnie zagłębienia, ledwie o kilka metrów od pierwszych beczek.
Brunetti przyjrzał się ziemi. Poza obrzeżami wysypiska, na których była sucha i sypka, wydawała się zbita i przypominała pastę. Ostrożnie stawiając stopy, podszedł do beczek. Nigdzie nie dostrzegł na nich żadnych napisów, nalepek ani niczego, co pozwoliłoby ustalić, skąd pochodzą. Przeszedł skrajem wysypiska i uważnie obejrzał wszystkie widoczne beczki, starając się za bardzo do nich nie zbliżać. Sięgały mu do bioder; każda miała szczelną metalową pokrywę, mocno dobitą młotkiem. Ktokolwiek je tu przywiózł, okazał się na tyle ostrożny, by ustawić je pionowo.
Komisarz dotarł do końca pierwszego szeregu beczek, nie znalazłszy niczego, co wskazywałoby na ich pochodzenie. Odwrócił się i wzrokiem zaczął szukać miejsca, gdzie mógłby między nimi przejść. Cofnął się o kilka metrów i znalazł dwie, wystarczająco od siebie odsunięte, by zdołał się tamtędy przecisnąć. Teraz ziemię pod jego stopami pokrywało oleiste błoto, sięgające niemal do kostek. Wchodził coraz głębiej między beczki, co chwila się schylając w poszukiwaniu jakichkolwiek znaków ich tożsamości. W pewnym momencie natknął się na czarny plastikowy worek oparty o beczkę. Z jej boku zwisał strzęp papieru. Brunetti chwycił go przez chusteczkę i odwrócił. Widniał tam napis: „U.S. Air Force, Ramst…” Brakowało końca ostatniego słowa, ale od czasu gdy włoskie samoloty wojskowe zaczęły się zderzać w powietrzu i zabijać setki niemieckich i amerykańskich cywilów na ziemi, wszyscy we Włoszech wiedzieli, że największa amerykańska baza lotnicza znajduje się w Niemczech, w miejscowości Ramstein.
Brunetti kopnięciem przewrócił worek. Wybrzuszenia na czarnym plastiku wskazywały, że wewnątrz są jakieś puszki. Komisarz wyjął z kieszeni klucze i rozpruł nimi worek. Wysypały się tekturowe pudełka i puszki. Odruchowo się cofnął, gdy jedna z nich potoczyła mu się pod nogi.
– Co jest?! – zawołał Ambrogiani.
W odpowiedzi Brunetti uniósł rękę w uspokajającym geście, po czym się schylił, by przeczytać napisy na puszkach i pudełkach. Na kilku widniał nadruk w języku angielskim: „Własność rządu USA. Wyłącznie do użytku służbowego, bez prawa sprzedaży”. Niektóre pudełka miały niemieckie napisy. Większość oznakowano trupią czaszką. Komisarz trącił czubkiem buta jedną z puszek i wtedy zobaczył na niej ostrzeżenie, również w języku angielskim: „W wypadku znalezienia nie dotykać. Zawiadomić oficera NBC”.
Brunetti ruszył w drogę powrotną na skraj wysypiska. Posuwał się jeszcze ostrożniej niż wcześniej. Kilka metrów przed obrzeżem rzucił chusteczkę na ziemię. Kiedy wyszedł spomiędzy beczek, zbliżył się do niego Ambrogiani.
– No i co?
– Etykiety są w języku angielskim i niemieckim. Niektóre opakowania pochodzą z bazy lotniczej w Niemczech, ale nie mam pojęcia, skąd się wzięła reszta – odparł komisarz, a kiedy odeszli od wysypiska, spytał: – Co robi oficer NBC?
– Zajmuje się skażeniami radioaktywnymi, biologicznymi i chemicznymi.
– Matko Boska! – wyszeptał Brunetti.
Foster wcale nie musiał iść do Gamberetta, żeby się narazić na niebezpieczeństwo. Ten młody człowiek miał na półce takie książki jak „Życie chrześcijańskie w erze zwątpienia”, więc prawdopodobnie zrobił to, co powinien zrobić każdy uczciwy żołnierz: zameldował przełożonemu, że do Włoch zwozi się amerykańskie odpady wojskowe i w tajemnicy składuje na nielegalnych wysypiskach.
Wracając polną drogą, już nie napotkali żadnych ciężarówek. Kiedy dotarli do samochodu, Brunetti usiadł na swoim miejscu, ale stopy zostawił na zewnątrz. Dwoma szybkimi ruchami zrzucił buty, które wylądowały daleko w trawie na poboczu. Później ostrożnie zdjął skarpetki i cisnął je w ślad za butami. Odwróciwszy się do Ambrogianiego, spytał:
– Jak myślisz, czy w drodze na stację znajdziemy gdzieś sklep z obuwiem?