Rozdział 24

Po południu Brunetti wrócił do komendy, odebrawszy od Chiary swój czarny parasol. Około godziny załatwiał korespondencję, a potem wyszedł oświadczając, że się umówił, choć od spotkania z Ruffolem dzieliło go jeszcze ponad sześć godzin. Kiedy znalazł się w domu, zawiadomił żonę o tym spotkaniu. Pamiętając dawne rozmowy o Ruffolu, Paola zgodziła się z mężem, że to jakiś melodramatyczny wygłup, najwyraźniej skutek zbyt częstego oglądania telewizji w więzieniu. Komisarz nie widział Ruffola od czasu, gdy zeznawał przeciwko niemu w sądzie, lecz przypuszczał, że chyba niewiele się zmienił i w dalszym ciągu jest dobrotliwym, nieostrożnym kłapouchem, któremu aż za bardzo się śpieszy z załatwieniem, jego zdaniem, najlepszego interesu w życiu.

O jedenastej Brunetti spojrzał z balkonu w niebo i zobaczył gwiazdy. Wychodząc z domu pół godziny później, zapewnił Paolę, że prawdopodobnie wróci przed pierwszą, i poprosił, by na niego nie czekała. Gdyby Ruffolo oddał się w ręce władz, trzeba będzie zabrać go do komendy, a składanie zeznań i nakłanianie go do ich podpisania może potrwać wiele godzin. Komisarz obiecał zadzwonić, jeśli tak się stanie, wiedział jednak, że ona raczej nie usłyszy telefonu, a nie chciał budzić dzieci.

Po dziewiątej tramwaje wodne linii numer pięć już nie kursowały, na umówione miejsce musiał więc dotrzeć piechotą. Nie miał nic przeciwko temu, zwłaszcza w taką piękną księżycową noc. Swoim zwyczajem nie myślał o tym, dokąd idzie – nogi, nawykłe do spacerów, same go niosły najkrótszą drogą. Przeszedł Rialto, Campo Santa Marina, a potem skierował się w stronę San Francesco delia Vigna. Jak zwykle o tej porze, miasto było dosłownie opustoszałe; napotkał nocnego stróża, który wsuwał niewielkie pomarańczowe karteczki pod żaluzje sklepów na dowód, że nocą czuwał. Mijając jakąś restaurację, komisarz zerknął do środka i zobaczył kelnerów w białych marynarkach – stłoczeni wokół stolika, pili ostatniego drinka przed powrotem do domu. Widział też koty. Spokojnie siedziały, leżały albo krążyły wokół fontann. Nie w głowie im polowanie, choć szczurów było mnóstwo. Nie zwracały na nie uwagi, doskonale wiedząc, że o określonej porze ludzie przyniosą im jedzenie, całkowicie przekonane, że ten obcy do nich nie należy.

Minął kościół San Francesco delia Vigna i skręcił w lewo, w stronę przystanku vaporetto „Celestia”. Wyraźnie widział prowadzące do niego przejście z metalową barierką. Kiedy tam wszedł po schodach, spojrzał na most, wznoszący się łukiem nad wylotem kanału, którym tramwaje wodne linii numer pięć pływają przez teren Arsenału i środek wyspy do basenu San Marco.

Na szczycie mostu, przypominającego wielbłądzi garb, nie było nikogo. Nawet Ruffolo nie okazał się aż tak głupi, żeby tam czekać, bo byłby widoczny dla każdej przepływającej łodzi, zwłaszcza że szukała go policja. Prawdopodobnie zeskoczył na niewielką plażę po drugiej stronie mostu. Brunetti ruszył w tamtym kierunku, nieco zirytowany, że w chłodną noc musiał wyjść z domu, podczas gdy każdy rozsądny człowiek już leży w łóżku. Skoro ten stuknięty Ruffolo chciał rozmawiać z kimś ważnym, dlaczego nie przyszedł do komendy zobaczyć się z Pattą?

Mijając pierwszą niewielką plażę, zaledwie kilka metrów długości, komisarz na nią spojrzał w poszukiwaniu Ruffola. W srebrzystym świetle księżyca zobaczył, że go nie ma, lecz dostrzegł jakieś wyrzucone cegły i odłamki rozbitych butelek, pokryte warstwą oślizgłych zielonych wodorostów. Ruffolo grubo się myli, jeśli sądzi, że komisarz zeskoczy na tę brudną plażę, by zamienić z nim kilka słów. W tym tygodniu Brunetti już stracił jedną parę butów i nie chciał, żeby to się powtórzyło. Jeżeli Ruffolo chce rozmawiać, niech się z powrotem wdrapie na przejście albo niech zostanie na dole i sprawdzi, czy zdoła mówić tak głośno, żeby komisarz go słyszał.

Brunetti wszedł po schodach na most, gdzie na moment się zatrzymał, a potem zszedł na drugą stronę. W oddali zobaczył małą plażę, częściowo zasłoniętą łukiem muru Arsenału, wznoszącego się na wysokość dziesięciu metrów.

Nie dochodząc do wysepki, komisarz się zatrzymał i przyciszonym głosem zawołał:

– Ruffolo! To ja, Brunetti!

Nie było odpowiedzi.

– Peppino, to ja, Brunetti!

Znowu żadnej odpowiedzi.

Księżyc świecił tak jasno, że rzucał cień na wysepkę pod przejściem. Widać było jednak brązowy but i kawałek nogi. Komisarz przechylił się przez balustradę, ale nie mógł dostrzec nic więcej. Wówczas przeszedł przez poręcz, zeskoczył na kamienie i poślizgnął się na wodorostach. Rękami zamortyzował upadek. Kiedy wstał, wyraźnie zobaczył ciało, choć znajdowało się w cieniu. Wiedział, kto to jest. Jedna ręka, odrzucona w bok, sięgała skraju wody; drobne fale delikatnie muskały dłoń. Druga ręka leżała pod ciałem. Brunetti się schylił, po omacku znalazł nadgarstek, ale nie wyczuł pulsu. Ciało było zimne, pokryte wilgocią unoszącą się powietrzu nad laguną. Komisarz przesunął się w cień i przyłożył dłoń do szyi chłopca, bezskutecznie szukając pulsu. Kiedy się cofnął, w świetle księżyca zobaczył na swoich palcach krew. Schylił się nad brzegiem i szybko opłukał rękę w wodzie laguny, tak brudnej, że zwykle na samą myśl o niej robiło mu się niedobrze.

Wyprostował się, chusteczką do nosa wytarł dłoń, sięgnął do kieszeni po miniaturową latarkę i znowu się schylił pod betonowym przejściem. Krew pochodziła z dużej rany na lewej skroni Ruffola. Nieopodal jego głowy leżał duży kamień. Wszystko wyglądało tak, jakby chłopak zeskoczył z przejścia, poślizgnął się na kamieniach i wskutek upadku roztrzaskał sobie głowę. Brunetti prawie nie miał wątpliwości, że na tym kamieniu jest krew – krew Ruffola.

Nagle usłyszał ciche kroki. Instynktownie ukrył się w cieniu, ale przy tym poruszył kamienie i cegły, które zatrzeszczały, jak mu się zdawało, wręcz ogłuszająco. Kucnął i przywarł do muru pokrytego wodorostami. Znowu usłyszał kroki. Wyciągnął pistolet.

– Pan Brunetti?

Panika ustąpiła na dźwięk znajomego głosu.

– Vianello, co ty, u licha, tu robisz? – spytał komisarz, wychodząc z cienia.

Zza barierki wychyliła się głowa sierżanta, który spojrzał w dół, tam gdzie na brudnej plaży stał jego przełożony.

– Szedłem za panem, panie komisarzu, od chwili gdy jakieś piętnaście minut temu minął pan kościół.

Brunetti pamiętał, że niczego nie zauważył, choć we własnym przekonaniu wytężał wzrok i słuch.

– Widziałeś kogoś?

– Nie, panie komisarzu. Stałem tam, czytając rozkład kursów tramwaju wodnego. Udawałem, że na ostatni się spóźniłem i nie wiem, kiedy będzie następny. Musiałem czymś usprawiedliwić, dlaczego tu jestem o tej porze.

Vianello nagle umilkł. Brunetti się zorientował, że sierżant dojrzał nogę wystającą spod przejścia.

– To Ruffolo? – spytał, zaskoczony przesadnym naśladowaniem hollywoodzkich filmów.

– Tak.

Brunetti odszedł od zwłok i stanął bezpośrednio pod sierżantem.

– Co z nim, panie komisarzu?

– Nie żyje. Zdaje się, że nieszczęśliwie upadł.

Przy tych słowach Brunetti się skrzywił, bo rzeczywiście na to wyglądało.

Sierżant ukląkł i między prętami barierki wyciągnął do niego rękę.

– Pomóc panu?

Komisarz spojrzał w górę, a potem przeniósł wzrok na nogę Ruffola.

– Nie, Vianello, ja tu z nim zostanę. Na przystanku „Celestia” jest automat telefoniczny. Idź i zadzwoń po motorówkę.

Sierżant natychmiast tam wyruszył. Komisarza zdziwiło, że kroki policjanta odbijają się głośnym echem w przestrzeni pod przejściem. Jakże cicho musiał wcześniej stąpać, skoro go usłyszał dopiero wówczas, gdy Vianello znalazł się bezpośrednio nad nim.

Kiedy został sam, Brunetti ponownie wyjął latarkę i schylił się nad zwłokami. Ruffolo nie był ubrany w marynarkę, lecz w gruby sweter, więc kieszenie miał tylko w spodniach. W tylnej komisarz znalazł portfel z normalną zawartością: dowód osobisty (denat liczył sobie zaledwie dwadzieścia sześć lat), prawo jazdy (tylko jedno, wydane nie w Wenecji), dwadzieścia tysięcy lirów, przeciętny zestaw plastikowych kart oraz mnóstwo świstków z nabazgranymi na nich numerami telefonów.

Brunetti pomyślał, że obejrzy je później. Ruffolo miał na ręku zegarek, ale w kieszeniach w ogóle nie miał monet. Komisarz wsunął portfel tam, skąd go wyjął, odwrócił się i nad połyskliwymi wodami laguny spojrzał w stronę świateł Murano i Burano migających w oddali. Blask księżyca miękko się kładł na powierzchni wody, której spokoju nie zakłócała żadna łódź. Jednolita płaszczyzna lśniącego srebra rozciągała się między stałym lądem a wyspami. Przypominała to, o czym Paola mu czytała tego wieczoru, kiedy go zawiadomiła, że jest w ciąży z Raffaelem, a mianowicie, że złoto daje się rozklepać na niezwykle cienką blaszkę. Nie, nie cienką, lecz delikatną – ich miłość też była taka sama. Wtedy tego nie rozumiał, zbyt podniecony otrzymaną wiadomością, ale teraz, gdy światło księżyca kładło się na lagunie niczym delikatna warstwa cieniutko rozklepanego srebra, podobieństwo uderzyło komisarza. A ten biedak, głupi Ruffolo, leżał martwy u jego stóp.

Brunetti już z daleka słyszał motorówkę. Potem nagle wypadła z Rio di Santa Giustina, migając niebieskim światłem z dachu dziobowej kabiny. Komisarz skierował w stronę łodzi zapaloną latarkę, która niczym boja świetlna wskazała policjantom drogę do plaży. Podpłynęli najbliżej jak mogli, a następnie dwaj z nich włożyli wysokie gumowe buty i przez płytką wodę odpływu dostali się na wysepkę. Przynieśli trzecią parę, którą Brunetti naciągnął na swoje buty i spodnie. Unieruchomiony wskutek śmierci Ruffola, czekał na małej plaży w oparach gnijących wodorostów, aż zjawią się pozostali.

Nim sfotografowali zwłoki, przewieźli je do prosektorium i dotarli do komendy, by sporządzić szczegółowy raport, minęła trzecia nad ranem. Brunetti szykował się do powrotu do domu, gdy przyszedł Vianello i położył mu na biurku elegancki maszynopis.

– Uprzejmie proszę podpisać, panie komisarzu, a już ja się postaram, żeby dotarł tam, gdzie trzeba.

Brunetti spojrzał na dokument i zobaczył, że to szczegółowy raport w sprawie jego planowanego spotkania z Ruffolem, napisany w czasie przyszłym. Raport miał datę z poprzedniego dnia i był adresowany do Patty.

Kiedy przed trzema laty zastępca komendanta objął swoje stanowisko, nakazał trzem komisarzom, by do godziny wpół do ósmej wieczorem dostarczali na jego biurko szczegółowe raporty dotyczące tego, co robili danego dnia i co planują na następny. Ponieważ o tak późnej porze nikt nigdy nie widział Patty w komendzie, a rano nie wcześniej niż o dziesiątej, łatwo można by podrzucić mu raport na biurko, gdyby nie to, że do gabinetu zastępcy komendanta były tylko dwa klucze. Jeden z nich Patta trzymał na złotym łańcuszku, przyczepianym do ostatniej dziurki kamizelki trzyczęściowych angielskich garniturów, jakie wprost uwielbiał. Drugim kluczem dysponował porucznik Scarpa, Sycylijczyk o pokancerowanej twarzy, którego Patta sprowadził ze sobą z Palermo i który okazywał pryncypałowi niezwykłą lojalność. To właśnie Scarpa zamykał gabinet o wpół do ósmej wieczorem i otwierał o wpół do dziewiątej rano. Również on sprawdzał, co leży na biurku szefa, kiedy rano wchodził do jego gabinetu.

– Jestem ci bardzo wdzięczny, Vianello – powiedział Brunetti, przeczytawszy pierwsze dwa akapity raportu, szczegółowo wyjaśniające, co komisarz zamierza robić podczas spotkania z Ruffolem i dlaczego uważa za konieczne informować o tym Pattę. Z uśmiechem na zmęczonej twarzy wyciągnął do sierżanta rękę z maszynopisem, nawet nie zadając sobie trudu, żeby przeczytać tekst do końca. – Moim zdaniem jednak on się zorientuje, że zrobiłem to samowolnie i nie zamierzałem mu o tym mówić.

Policjant ani drgnął.

– Niech pan tylko podpisze, panie komisarzu, a resztę zostawi mnie.

– Vianello, co chcesz z tym zrobić?

Ignorując pytanie, sierżant odpowiedział:

– Od dwóch lat on mi każe się zajmować włamaniami, no nie, panie komisarzu? Chociaż prosiłem o przeniesienie. – Poklepał maszynopis. – Wystarczy, że pan to podpisze, a jutro rano raport będzie na jego biurku.

Brunetti podpisał dokument i zwrócił go Vianellemu.

– Dziękuję, sierżancie. Powiem mojej żonie, żeby do ciebie dzwoniła, gdyby kiedykolwiek zatrzasnęły się jej drzwi do mieszkania.

– Nic prostszego. Dobranoc, panie komisarzu.

Загрузка...