Rozdział 2

Ponieważ komenda znajdowała się niedaleko. Brunettiemu łatwiej było udać się tam pieszo niż motorówką. Minąwszy kościół ewangelicki, zbliżył się do budynku. Umundurowany policjant, stojący przy wejściu, otworzył ciężkie drzwi, gdy tylko zobaczył komisarza. W drodze do klatki schodowej Brunetti minął kolejkę cudzoziemców, którzy starali się o wizy pobytowe albo zezwolenia na pracę. Kolejka sięgała do połowy hallu.

Kiedy dotarł do swojego pokoju na czwartym piętrze, zastał biurko w takim stanie, w jakim je zestawił poprzedniego dnia: bezładnie zawalone stertami papierów i segregatorami. Najbliżej, pod ręką, leżały dokumenty personalne, które musiał przeczytać i zaopiniować w związku ze skomplikowanym procesem awansowania, obejmującym wszystkich pracowników państwowych. Następny plik dotyczył ostatniego morderstwa w mieście; przed miesiącem jakiś młody człowiek został brutalnie pobity na śmierć na nabrzeżu Zanere. Tak go zmasakrowano, że w pierwszej chwili policja uznała to za robotę gangsterów, lecz następnego dnia sprawcą okazał się niepozorny szesnastolatek. Ofiara był homoseksualistą, a ojcem zabójcy człowiek znany z faszystowskich poglądów, który wpoił synowi przekonanie, że komuniści i pedały to pasożyty. Do fatalnego spotkania owych dwóch młodzieńców doszło o piątej rano nad kanałem Giudecca. Nie wiadomo, co między nimi wynikło, ale ofiara doznała takich obrażeń, że rodzinie odesłano zwłoki w zapieczętowanej trumnie i nikomu nie pozwolono obejrzeć ciała. Kawał drewna, który służył za narzędzie zbrodni, leżał w plastikowym pudełku, w szafce na drugim piętrze komendy. Teraz w tej sprawie niewiele pozostało do roboty – wystarczyło przypilnować, by zabójca poddał się kuracji psychiatrycznej i do procesu przebywał w areszcie domowym. Państwo nie zapewniało pomocy psychiatrycznej rodzinie ofiary.

Brunetti nie usiadł za biurkiem, lecz tylko otworzył boczną szufladę i wyjął elektryczną golarkę. Stanąwszy przy oknie, zaczął się golić, spoglądając na fasadę kościoła San Lorenzo, od pięciu lat pokrytą rusztowaniem, jakoby z powodu prac renowacyjnych. Przez te wszystkie lata nic się tam jednak nie działo i nic nie zmieniło, prócz tego, że zamknięto główne wejście.

Zadzwonił telefon na bezpośredniej linii, łączącej z miastem. Komisarz spojrzał na zegarek; było wpół do dziesiątej. Z pewnością te sępy, pomyślał. Wyłączył golarkę, podszedł do biurka i sięgnął po słuchawkę.

– Brunetti.

Bon giorno, commissario. Tu Carlon – odezwał się jakiś mężczyzna niskim głosem, całkiem niepotrzebnie podając, że jest reporterem kryminalnym dziennika „Gazzettino”.

Bon giorno, signor Carlon.

Brunetti wiedział, czego tamten od niego chce, ale wolał, by sam o to poprosił. W wypadku ostatniego morderstwa Carlon ujawnił kompromitujące szczegóły prywatnego życia ofiary, czym ogromnie zraził sobie komisarza.

– Mógłbym otrzymać jakieś informacje o tym Amerykaninie, którego dziś rano wyciągnął pan z Rio dei Mendicanti?

– Wyciągnął go posterunkowy Luciani, a poza tym nie mamy dowodu, że to Amerykanin.

– Chyba wybaczy mi pan tę pomyłkę, commissario – rzekł Carlon sarkastycznym tonem, który zmienił przeprosiny w obelgę.

Brunetti milczał.

– Zamordowano go, prawda? – dopytywał się dziennikarz, nawet nie próbując ukrywać, że twierdząca odpowiedź sprawiłaby mu przyjemność.

– Na to wygląda.

– Nożem?

Skąd oni się tak szybko aż tyle dowiadują1? – pomyślał komisarz i odparł:

– Owszem.

– A więc go zamordowano? – powtórzył Carlon, udając obojętność.

– Trudno powiedzieć przed otrzymaniem wyników sekcji zwłok, której po południu dokona doktor Rizzardi.

– Była rana od noża?

– Tak, była.

– I wy nie jesteście pewni, że to ona spowodowała śmierć? Hm, hm!

– Nie, nie jesteśmy – spokojnie odparł Brunetti. – Jak już panu mówiłem, niczego nie możemy być pewni, dopóki nie otrzymamy wyników sekcji.

– Są jakieś inne ślady przemocy? – spytał dziennikarz, rozczarowany skąpymi informacjami.

– Niczego nie możemy być pewni, dopóki me otrzymamy wyników sekcji – powtórzył komisarz.

– A potem zacznie mi pan wmawiać, że on utonął, commissario?

– Panie Carlon – zniecierpliwił się Brunetti – jak pan doskonale wie, nim zdążyłby utonąć w tej wodzie, szybciej by zginął od samego w niej przebywania.

Na drugim końcu linii panowała cisza.

– Pan będzie łaskaw zadzwonić do mnie po południu, koło czwartej – ciągnął komisarz. – Wówczas z przyjemnością udzielę panu dokładniejszych informacji.

– Dziękuję, commissario. Na pewno zadzwonię. Tylko jeszcze jeden drobiazg: jak się nazywa tamten policjant?

– Luciani. Mario Luciani. Wzorowy funkcjonariusz – odpowiedział Brunetti, który zwykł chwalić podwładnych, kiedy rozmawiał z przedstawicielami prasy.

– Dzięki, commissario. Napiszę o tym, a w artykule nie omieszkam wspomnieć o panu – rzekł Carlon i bez dalszych ceregieli odłożył słuchawkę.

Niegdyś Brunetti życzliwiej traktował prasę, czasami wręcz przyjaźnie, a nawet zachęcał ją do publikowania informacji o jakiejś zbrodni. W ostatnich latach jednak coraz większa fala dziennikarstwa goniącego za sensacją sprawiła, że stosunki komisarza z reporterami stały się bardziej niż oficjalne, ponieważ następnego dnia wszelkie jego supozycje przybierały w gazetach formę niemal oskarżeń. Tak więc stał się ostrożny i udzielał raczej skąpych informacji, choćby miał do czynienia z dziennikarzami skrupulatnymi i rzetelnymi.

Zdawał sobie sprawę, że póki z laboratorium nie dostanie wiadomości o bilecie znalezionym w kieszeni denata albo nie otrzyma wyników sekcji zwłok, niewiele może zrobić. Teraz jego podwładni dzwonią do hoteli i natychmiast go poinformują, jeśli coś znajdą. Zatem nie pozostało mu nic innego, jak tylko czytać i opiniować dokumenty personalne.

Po godzinie odezwał się brzęczyk telefonu wewnętrznego. Podnosząc słuchawkę, komisarz już wiedział, kto dzwoni.

– Tak, vice-questore!

Pattę, zastępcę komendanta, na chwilę zatkało, bo prawdopodobnie liczył, że podwładnego nie ma albo jeszcze śpi.

– Co to za historia z tym zabitym Amerykaninem? Dlaczego nikt do mnie nie zadzwonił? Czy masz pojecie, jak to wpłynie na turystykę?

Brunetti podejrzewał, że przełożonego w istocie interesowała jedynie sprawa, której dotyczyło trzecie pytanie.

– O jakim Amerykaninie pan mówi, panie komendancie? – spytał, udając zdziwienie.

– O tym, którego rano wyciągnęliście z wody.

– A, tak się uwinęli z wynikami? Więc to Amerykanin?

– Nie bądź taki cwany, Brunetti! – warknął Patia. – Wyników sekcji jeszcze nie przysłali, ale denat miał w kieszeni amerykańskie monety, więc musi być Amerykaninem.

– Albo numizmatykiem – usłużnie podsunął komisarz.

Nastąpiła dłuższa przerwa, którą Brunetti wziął za dowód, że zastępcy komendanta obce jest znaczenie tego słowa.

– Mówiłem, żebyś się nie wymądrzał. W każdym razie zakładamy, że to Amerykanin. Nie możemy pozwolić, by w tym mieście mordowano Amerykanów, zwłaszcza nie przy takiej liczbie turystów, jak w tym roku. Czy trudno to zrozumieć?

Brunetti miał ochotę zapytać, czy można pozwolić na mordowanie przedstawicieli innych narodowości, na przykład Albańczyków, lecz ugryzł się w język i powiedział:

– Tak jest.

– No więc?

– Co więc, panie komendancie?

– Jakie działania podjęliście w tej sprawie?

– Nurkowie przeszukują kanał, w którym go znaleziono. Jak tylko ustalimy, kiedy nastąpił zgon i założymy, że zginął gdzie indziej, każemy im przeszukać miejsca, skąd mogło zdryfować ciało. Vianello sprawdza okoliczne punkty uczęszczane przez ćpunów i handlarzy narkotyków, a laboratorium analizuje to, co denat miał w kieszeniach.

– Te monety?

– Chyba analitycy nie muszą nas zawiadamiać, że to bilon amerykański, panie komendancie.

Po długiej przerwie, która wskazywała, że już więcej nie należy go drażnić, Patta spytał:

– Co z Rizzardim?

– Obiecał, że wyniki sekcji otrzymamy po południu.

– Postaraj się przysłać mi jedną kopię.

– Tak jest. Czy ma pan jeszcze coś do mnie?

– Nie, to wszystko – odpowiedział Patta i odłożył słuchawkę.

Brunetti wrócił do lektury dokumentów. Skończył czytać po pierwszej. Nie wiedział, kiedy zadzwoni Rizzardi, a pragnął jak najszybciej dostać wyniki sekcji, więc postanowił nie iść na obiad ani do domu, ani do restauracji, lecz wpaść do baru przy Ponte dei Greci i zjeść kilka tramezzini.

Ledwie wszedł, Arianna, właścicielka, przywitała go po imieniu i machinalnie postawiła przed Brunettim kieliszek do wina. Orso, jej wiekowy owczarek niemiecki, który przez lata polubił komisarza, leżał na ulubionym miejscu koło chłodziarki z lodami. Zobaczywszy policjanta, ciężko podniósł się na łapy usztywnione artretyzmem i przytruchtał, wachlując ogonem. Już dawno komisarz nie głaskał go po głowie i pieszczotliwie nie szarpał za uszy, kiedy więc to zrobił, zadowolony pies położył się u jego stóp. Liczni stali goście, przyzwyczajeni do Orsa, przechodzili nad nim i rzucali mu kawałki ciasta i kanapek. Owczarek najbardziej lubił szparagi.

– Na co masz ochotę, Guido? – zapytała Arianna, mając na myśli tramezzini i machinalnie napełniając jego kieliszek czerwonym winem.

– Daj mi jedną z szynką i karczochem i jedną z krewetkami – odpowiedział komisarz, a potem, czując na kostce delikatne uderzenia ogona, którym machał Orso, dodał: – No, i jeszcze jedną ze szparagami.

Otrzymawszy kanapki, poprosił o następny kieliszek wina i zaczął je sączyć, rozmyślając o tym, jak bardzo skomplikuje się sytuacja, jeśli denat rzeczywiście okaże się Amerykaninem. Mogła powstać kwestia jurysdykcji. Komisarz uznał jednak, że teraz nie będzie o tym myślał.

– Paskudna sprawa z tym Amerykaninem – odezwała się Arianna, jakby na przekór.

– Jeszcze nie mamy pewności, czy to Amerykanin.

– No cóż, ale jeśli się nim okaże, ktoś zacznie krzyczeć o terroryzmie, a to nikomu nie przyniesie nic dobrego.

Arianna, choć urodziła się Jugosłowianką, myślała zupełnie jak prawdziwa wenecjanka: interes przede wszystkim.

– W okolicy jest mnóstwo narkotyków – dodała, jakby one były wszystkiemu winne.

Komisarz sobie przypomniał, że Arianna prowadzi także hotel, a zatem nic dziwnego, że zwykła plotka o terroryzmie napawała ją przerażeniem.

– Owszem. Sprawdzamy to, Arianno. Niemniej dziękuję.

Podczas tej rozmowy z kanapki komisarza wysunął się szparag i upadł na podłogę przed nosem Orsa, a później następny. Pies miał trudności ze wstawaniem, więc niby dlaczego by go nie pokarmić?

Brunetti położył na barze banknot dziesieciotysięcznolirowy i otrzymawszy resztę, wsunął ją do kieszeni. Arianna nie włożyła pieniędzy do kasy fiskalnej, a więc suma ta nie została zarejestrowana i w konsekwencji nie będzie opodatkowana. Komisarz już od wielu lat nie zwracał uwagi na takie nieustanne oszukiwanie państwa. Niech się o to martwi policja finansowa. Jednakże według przepisów, Arianna powinna skorzystać z kasy i dać mu pokwitowanie. Gdyby Brunetti wyszedł bez niego, oboje mogliby zapłacić mandaty w wysokości kilkuset tysięcy lirów. Ci z finansowej nieraz czekali przed barami, sklepami i restauracjami, obserwując przez okna, jak się prowadzi interes, a potem zatrzymywali wychodzących klientów, żądając okazania pokwitowań. Wenecja jednak nie jest dużym miastem i wszyscy funkcjonariusze policji finansowej znali Brunettiego, którego nigdy żaden z nich nie zatrzymywał, chyba że sprowadzano dodatkowych policjantów z zewnątrz i urządzano to, co prasa nazywała nalotem. Wówczas policja czaiła się w całym centrum handlowym miasta i w ciągu jednego dnia zbierała miliony lirów w mandatach. Kiedy w takich wypadkach zatrzymywano komisarza, pokazywał swoją legitymację służbową i mówił, że korzystał z toalety. Co prawda, z podatków wypłacano mu pensję, ale to nie sprawiało żadnej różnicy ani Brunettiemu, ani większości jego współobywateli. W kraju, w którym mafia może każdego zamordować, kiedy tylko ma na to ochotę, brak pokwitowania za filiżankę kawy nie stanowił przestępstwa, które by interesowało komisarza.

Po powrocie do komendy znalazł na biurku kartkę z informacją, że doktor Rizzardi oczekuje telefonu. Natychmiast połączył się z biurem miejskiego lekarza sądowego na cmentarnej wyspie.

Ciao, Ettore. Tu Guido. Masz coś dla mnie?

– Obejrzałem jego zęby. Wszystko amerykańska robota. On ma sześć plomb i jeden wypełniony kanał. Leczenie odbywało się przez wiele lat i nie budzi żadnych wątpliwości, że to technika amerykańska.

Brunetti dobrze wiedział, że nie musi pytać, czy Rizzardi jest tego pewien.

– Co jeszcze?

– Ostrze miało dwa centymetry szerokości i co najmniej piętnaście długości. Koniec przebił ścianę serca, tak jak myślałem. Nóż gładko przeszedł między żebrami, nawet ich nie zadrasnął, a więc morderca zna się na rzeczy. Uderzył pod idealnym kątem. – Lekarz na moment umilkł, a potem dodał: – Ponieważ rana znajduje się z lewej strony, moim zdaniem zabójca jest praworęczny albo przynajmniej zadał cios prawą ręką.

– Mógłbyś określić jego wzrost?

– Raczej nie, ale z grubsza taki sam jak denata.

– Jakieś ślady walki? Miał coś za paznokciami?

– Nie, nic, ale przebywał w wodzie pięć do sześciu godzin, więc na początek można przyjąć, że go zdryfowało.

– Pięć do sześciu godzin?

– Tak. Powiedziałbym, że zginął między północą a pierwszą.

– Masz coś więcej?

– Nic szczególnego. Był w doskonałej kondycji, bardzo muskularny.

– A treść żołądka?

– Zjadł coś kilka godzin przed śmiercią. Prawdopodobnie kanapkę. Z szynką i pomidorami. Ale nic nie pił, przynajmniej żadnego alkoholu. Potwierdził to wygląd wątroby i brak alkoholu we krwi. Można powiedzieć, że w ogóle nie pił, a jeśli nawet, to bardzo mało.

– Jakieś szramy? Operacje?

– Ma niewielką bliznę… – zaczął Rizzardi i urwał.

Komisarz słyszał szelest papieru.

– …w kształcie półksiężyca, na lewym nadgarstku – ciągnął lekarz. – To chyba nic istotnego. Nie przechodził żadnych operacji. Ma migdałki, wyrostek robaczkowy. Okaz zdrowia.

Z tonu głosu wynikało, że Rizzardi powiedział już wszystko.

– Dzięki, Ettore. Przyślesz wyniki na piśmie?

– Czyżby jego wysokość przełożony chciał je zobaczyć?

Komisarz się uśmiechnął słysząc, jak lekarz nazwał Pattę.

– Chce je mieć, ale nie jestem pewien, czy przeczyta.

– Więc na wszelki wypadek tak naszpikuję tekst żargonowymi terminami medycznymi, że twój szef będzie musiał mnie wezwać do tłumaczenia.

Przed trzema laty siostrzeniec Patty akurat kończył medycynę i szukał państwowej posady, więc jego wuj sprzeciwiał się mianowaniu Rizzardiego na stanowisko miejskiego lekarza sądowego. Przeważyło jednak piętnastoletnie doświadczenie Rizzardiego jako patologa i właśnie jego mianowano, lecz od tego czasu on i Patta prowadzili ze sobą wojnę partyzancką.

– Ja jednak nie mogę się doczekać wyników sekcji.

– O, nie zrozumiesz ani jednego słowa. Nawet nie próbuj, Guido, ale jeśli będziesz miał jakieś wątpliwości, zadzwoń i ja ci wszystko wytłumaczę.

– A co z jego ubraniem? – zapytał Brunetti, choć wiedział, że Rizzardi nie zajmuje się badaniem odzieży.

– Miał na sobie dżinsy, levisy, i reeboki numer jedenaście. Wiem, wiem, to wcale nie świadczy, że jest Amerykaninem. Obecnie wszędzie można kupić levisy i reeboki. On miał jednak amerykańską bieliznę. Na metkach jest napisane po angielsku: „Made in USA”. – Ton głosu lekarza się zmienił i Rizzardi okazał niezwykłe zainteresowanie. – Czy chłopcy zdobyli jakieś informacje w hotelach? Może już wiedzą, kim on był?

– Nic do mnie nie dotarło, ale chyba ciągle telefonują.

– Mam nadzieję, że ustalą kto to, żebyście mogli odesłać zwłoki do kraju. Średnia przyjemność umrzeć na obczyźnie.

– Dzięki, Ettore. Zrobię wszystko, by go zidentyfikować i odesłać ciało do domu.

Komisarz odłożył słuchawkę. A więc Amerykanin. Nie miał przy sobie portfela, paszportu, żadnego dowodu tożsamości ani nawet pieniędzy, prócz tych kilku monet. Wszystko wskazywało na zwykłą napaść rabunkową, która skończyła się śmiercią ofiary. Złodziej użył noża jak zawodowiec albo mu się udało. Przestępcy, napadający przechodniów w Wenecji, mają trochę szczęścia, rzadko jednak są sprawnymi nożownikami. Ograbiwszy ofiarę, rzucają się do ucieczki. Do takich napaści ze śmiertelnym skutkiem dochodzi w innych miastach, ale w Wenecji po prostu się nie zdarzają. A więc przypadek czy umiejętności? Jeśli umiejętności, to czyje i dlaczego z nich skorzystano?

Brunetti zadzwonił do policjantów telefonujących po hotelach i spytał, czy uzyskali jakieś informacje. Poszukiwania w hotelach pierwszej i drugiej kategorii ujawniły brak jednego gościa, pięćdziesięciokilkuletniego mężczyzny, który nie wrócił na noc do „Gabriele Sandwirth”. Funkcjonariusze zaczęli sprawdzać mniejsze hotele i ustalili, że w jednym z nich poprzedniego wieczoru zameldował się jakiś Amerykanin, ale jego rysopis nie pasował.

Komisarz zdał sobie sprawę, że denat mógł wynająć prywatne mieszkanie, a wobec tego minie wiele czasu, nim ktoś zgłosi, że zaginął, albo po prostu nikt nie zauważy jego zniknięcia.

Zadzwonił do laboratorium i poprosił naczelnego technika, Enza Bocchesego. Kiedy ten podszedł do telefonu, Brunetti zapytał:

– Bocchese, macie już wyniki badania tych rzeczy z kieszeni?

Nie musiał podawać, o czyje kieszenie chodzi.

– Obejrzeliśmy bilet w podczerwieni. Był tak rozmiękły, aż myślałem, że niczego nie wykryjemy, ale się udało.

Bocchese, szalenie dumny z aparatury, jaką dysponował, i z tego, co dzięki niej potrafił osiągnąć, lubił, kiedy najpierw się go prosiło, a później obsypywało pochwałami.

– Doskonale! Jak wy to robicie, że zawsze zdołacie coś znaleźć? – pochlebiał mu komisarz, choć jego słowa niedaleko odbiegały od prawdy. – Skąd jest ten bilet?

– Z Vicenzy. Powrotny do Wenecji. Kupiony wczoraj i skasowany w drodze do Wenecji. Ma do mnie przyjść znajomy pracujący na dworcu, więc go poproszę, żeby mi powiedział, w jakim pociągu skasowano ten bilet, ale chyba nie da rady tego ustalić.

– Która to była klasa, pierwsza czy druga?

– Druga.

– A inne rzeczy? Skarpetki? Pasek?

– Rizzardi nie mówił panu o ubraniu?

– Owszem. Twierdzi, że bielizna jest amerykańska.

– Bo jest. Nie ma żadnych wątpliwości. Pasek… taki można kupić w każdym kraju. Czarny, skórzany, z mosiężną klamerką. Skarpetki ze sztucznego włókna. Tajwańskie albo koreańskie. Wszędzie je sprzedają.

– Jest coś jeszcze?

– Nie, już nic.

– Dobra robota, Bocchese. Sadzę, że ten bilet nam wystarczy, byśmy mieli pewność.

– Co do czego, commissario?

– Że to Amerykanin.

– Nie rozumiem – bąknął technik, wyraźnie zdezorientowany.

– Właśnie tam jest pełno Amerykanów – wyjaśnił komisarz.

Każdy Włoch z okolicy znał bazę w Vicenzy, gdzie w jakichś koszarach mieszkały tysiące amerykańskich żołnierzy wraz z rodzinami, nawet obecnie, prawie pięćdziesiąt lat po wojnie. Jeśli komisarz miał rację, po tym morderstwie zacznie się mówić o widmie terroryzmu i z pewnością wyniknie kwestia jurysdykcji. Amerykanie dysponowali tam własną żandarmerią i wystarczy, by ktoś napomknął o terroryzmie, a zaraz się zjawią przedstawiciele NATO i przypuszczalnie Interpolu, być może nawet CIA. Na samą myśl komisarz się skrzywił, wyobrażając sobie, jak Patta będzie się rozkoszował tym, że jest osobą tak ważną i celebrowaną, kiedy tamci przyjadą. Brunetti nie uważał tego morderstwa za akt terroryzmu, ponieważ użyto noża, zbyt pospolitego narzędzia zbrodni. Poza tym nie wiadomo, kto jest mordercą. Może się go znajdzie, ale wówczas już będzie za późno.

– Oczywiście, oczywiście. Że też o tym nie pomyślałem – odparł Bocchese i umilkł, aby komisarza dopuścić do słowa. Brunetti jednak milczał, więc technik spytał: – Ma pan jeszcze coś do mnie?

– Tak. Po rozmowie z tym znajomym z dworca zawiadom mnie, czy ustalił, którym pociągiem jechał denat.

– Wątpię, by mu się udało, panie komisarzu. To tylko dziurka w bilecie. Z tego trudno wywnioskować, w którym pociągu go skasowano. Niemniej zadzwonię do pana. To wszystko?

– Tak. Dziękuję, Bocchese.

Rozłączywszy się, Brunetti wbił wzrok w ścianę i myślał o zdobytych informacjach. Młody mężczyzna, w idealnej kondycji, przyjeżdża do Wenecji z miasta, gdzie jest amerykańska baza wojskowa. Ma amerykańskie plomby, a w kieszeni amerykańskie monety.

Komisarz sięgnął po słuchawkę i nakręcił numer centrali.

– Proszę mnie połączyć z amerykańską bazą wojskową w Vicenzy.

Загрузка...