ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Hani el Hassan nie tracił czasu.

Malko porzucił bez żalu prawie surowe jajko i betonowy rogalik i poszedł za Fajsalem Ba laui, który był do głębi przejęty tym spotkaniem.

— Jego zastępca zadzwonił na moją komórkę!

— wyjaśnił.

— Generał jest po Abu Amarze najpotężniejszym człowiekiem w Gazie.

I jest uczciwy, co się tutaj rzadko zdarza.

Przejeżdżali w obłoku kurzu przez obóz al Szati, chcąc dostać się na drogę nadmorską, gdzie ford galaxy mógłby wreszcie przekroczyć prędkość trzydziestu kilometrów na godzinę.

Fajsal uśmiechał się pod nosem.

— Jeśli Jamal Nassiw dowie się o pańskim spotkaniu z generałem el Husseinim, będzie wściekły.

Zwykle to on ma wyłącz ność na kontakty operacyjne z Amerykanami.

Generał widuje tylko wielkich szefów CIA, takich jak Georege Tenet.

I nie ufa nikomu.

To była szkoła Stasi.

— Czy mówi pan po niemiecku? — spytał Palestyńczyk.

Malko zaśmiał się.

— Oczywiście, jestem Austriakiem.

— Proszę z nim rozmawiać po niemiecku.

On to uwielbia.

Widać już było „piramidę”, w której miały swoją siedzibę jednostki służby bezpieczeństwa podległe Atepowi el Husseiniemu.

Majestatyczną jak pamiątka historii z Górnego Egiptu.

Dokładnie naprzeciwko, pośrodku kamienistej pustyni, ogromna karuzela, zupełnie nie na miejscu, psuła trochę widok.

Przed czarną, rozsuwaną bramą stali na warcie żołnierze.

Uprzedzeni o ich wizycie, pozwolili wjechać fordowi na dziedziniec.

Lśniący nowością budynek, wyposażony w eleganckie atrium, bardziej przypominał pałac, niż siedzibę służb wywiadowczych.

Zupełnie inaczej niż w gmachu, który zajmowała Prewencyjna Służba Bezpieczeństwa — tutaj nie było nikogo.

Potężny mężczyzna zaprowadził ich na czwarte piętro, gdzie przejął ich inny wąsacz, który umieścił Fajsala w małym saloniku, zanim zaprowadził Malko do biura raisa.

Generała Atep el Husseini wstał, by go przywitać.

— Welcome to Gaza — powiedział po angielsku.

— Proszę, niech pan usiądzie.

Wysoki, z bardzo krótkimi, oproszonymi siwizną włosami z twarzą pokrytą zmarszczkami, ubrany w ciemny garnitur bez krawata, generał wytwarzał wokół siebie atmosferę siły i spokoju.

Jego biuro było obszerne: ściany wyłożono boazerią i udekorowano dwoma dużymi flagami — palestyńską i proporcem Mukhabaratu.

Z czwartego i zarazem ostatniego piętra „piramidy” rozciągał się przez wielkie, przeszklone drzwi, wspaniały widok na Morze Śródziemne.

Można by sądzić, że trafiło się do Ambasady Amerykańskiej w Tel Awiwie.

Także i tutaj szyby były kuloodporne.

Dwaj współpracownicy generała, każdy z ramionami portowego dokera, patrzący ostrym wzrokiem, usiedli przy niskim stoliku i herbata zaczęła krążyć dookoła.

Po serii uwag na temat Gazy, generał el Husseini powiedział do Malko:

— Mój przyjaciel Hani el Hassan powiedział mi, że pracuje pan z Jeffem O’Reilly.

— To prawda.

— Spotkałem go w styczniu w Kairze, gdzie przyjechał z panem Georgem Tenetem, lecz nie widziałem go od tej pory.

— Jestem pewien, że nie mogłoby mu się przydarzyć nic lepszego od spotkania z panem — zapewnił Malko.

Palestyńczyk zwrócił na niego zaciekawione spojrzenie.

— Nie jest pan Amerykaninem?

— Nie, jestem Austriakiem.

— To znaczy, że mówi pan po niemiecku — ciągnął w tym języku.

— Oczywiście — odparł Malko, także po niemiecku.

— Lecz nie chciałbym, żeby pańscy współpracownicy czuli się wyłączeni z naszej rozmowy.

— Proszę się nie obawiać, Mahmud mówi doskonale po nie miecku.

Potężnie zbudowany, wąsaty mężczyzna siedzący naprzeciwko Malko uśmiechnął się szeroko.

To o niego chodziło.

Generał wypił łyk herbaty i mówił dalej:

— Co mogę dla pana zrobić?

— Pan mi to powinien powiedzieć odparł Malko.

— Najpierw wyjaśnię panu, co mnie sprowadza do Gazy.

Jeszcze raz opowiedział po kolei przebieg wydarzeń.

Generał słuchał go z twarzą pokerzysty, lecz Malko wyczuwał jego zainteresowanie.

Kiedy przerwał, generał zapytał natychmiast:

— Pan O’Reilly nie powiedział zatem Izraelczykom o tej zmianie?

— Oczywiście, że nie.

El Husseini z aprobatą lekko skinął głową.

— Wygląda na to, że stanowisko Amerykanów trochę się zmieniło.

— Ludzie się zmienili — podkreślił Malko.

— Jeff O’Reilly zrobił na mnie wrażenie bardzo obiektywnego i chętnego do współpracy z waszymi służbami.

Teraz chciałbym poznać pań skie zdanie.

Czy uważa pan obawy szefa rezydentury CIA za uzasadnione?

Po raz pierwszy palestyński generał lekko się uśmiechnął.

— Nie przedstawił mi pan żadnego dowodu.

Zaprezentował pan konstrukcję czysto teoretyczną, prawdopodobną, gdy się weźmie pod uwagę mentalność Izraelczyków.

Mogę panu tylko powiedzieć, że nie stwierdziłem żadnych oznak wzmożonej aktywności izraelskich agentów w Strefie Gazy.

Oczywiście, nie mam danych na temat ich operacji wojskowych.

Mogą tu wylądować śmigłowcami bojowymi w ciągu dziesięciu minut i wszystkich nas zabić.

Jednak z przyczyn politycznych jest to mało prawdopodobne.

— Potwierdza pan to, co powiedział mi Jamal Nassiw.

Generał okazał lekkie rozdrażnienie.

— Pan Nassiw nie jest najlepszym źródłem informacji o tym, co się dzieje w Gazie — powiedział cierpkim tonem.

— Zastanowię się nad tym, czego się od pana dowiedziałem.

I skontaktuję się z panem w razie potrzeby.

Czując, że za chwilę generał się pożegna, Malko pośpiesznie zadał ostatnie pytanie.

Wiedział, że musi „przygwoździć” Palestyńczyka.

— Czy pamięta pan sprawę Adnana Jassine? — zapytał.

Generał drgnął i posłał mu przenikliwe spojrzenie.

— Oczywiście. Dlaczego pan pyta?

— Wiem, że był pan wtedy w Tunisie, więc…

Palestyńczyk przerwał mu.

— Rzeczywiście, byłem tam w czasie reorganizacji służby bezpieczeństwa, której dokonano po zamordowaniu przez Izraelczyków mojego szefa, Abu Dżihada.

Zresztą, zastanawiam się dzisiaj, czy to morderstwo nie miało im ułatwić „rozpracowania” Adnana Jassina.

— Czy pan osobiście go przesłuchiwał?

— Oczywiście, dlaczego?

— Próbował się pan dowiedzieć, czy Izraelczycy tą samą metodą nie zwerbowali jeszcze innych przywódców palestyńskich?

Przez kilka chwil trwała krępująca cisza.

Mahmud, pochylony do przodu, wyglądał teraz na rozdrażnionego.

Generał opanował się i powiedział zbyt lekkim tonem:

— Oczywiście, że tak, byli jeszcze inni. I są nadal.

Izraelczycy wciąż podejmują próby przenikania w nasze szeregi.

A ja staram się odnajdować ich „krety”.

Adnan Jassine cieszył się naszym całkowitym zaufaniem.

Dlatego trudno go było zdemaskować.

— A pan zapewne by tego nie dokonał bez pomocy zagranicznych służb bezpieczeństwa.

Generał uśmiechnął się, raczej rozdrażniony, widząc, że Malko jest bardzo dobrze poinformowany.

— Do pewnego stopnia ma pan rację — Co się stało z Adnane Jassinem?

— Nie żyje.

Malko nie dyskutował.

Amerykanie z CIA wiedzieli, że Adnan Jassin nie umarł, lecz od siedmiu lat przebywał w więzieniu w Tunisie.

To było ważne, ze względu na rzeczy, które musiał jeszcze powiedzieć.

— Możliwe, że Izraelczycy nie poprzestają na podsłuchiwa niu was — zauważył.

— To znaczy?

— Skąd pan wie, że nie zwerbowali uśpionych agentów, wysokiej klasy profesjonalistów.

By ich użyć w przypadku…

Generał spojrzał przeciągle na Malko i powiedział beznamiętnym tonem:

— Nie ma rzeczy niemożliwych, jednak zastosowaliśmy nie zbędne środki ostrożności.

Dopóki Abu Amarjest tutaj, nikt nie może zaszkodzić naszej sprawie.

Malko powstrzymał uśmiech.

Ci dwaj mężczyźni rozumieli się doskonale.

Nie wymieniając żadnych nazwisk, przywołali sprawę Abu Kazera.

Negocjator porozumień z Oslo był bardzo silnie związany ze „zdrajcą” Adnanem Jassinem.

Poza tym, to w jego biurze zainstalowano skomplikowany system podsłuchowy, który pozwalał Izraelczykom poznać prawdziwe stanowisko ich przeciwników.

Czy Abu Kazer był „zainfekowany”?

Chyba to właśnie miał na myśli palestyński generał.

Atep el Husseini wypił ostatni łyk herbaty i wstał.

— Dziękuję panu za spotkanie — powiedział.

— Zapewniam pana, że postaram się zrobić użytek z informacji od Jeffa O’Reilly.

— Wciąż mam nadzieję, że zrozumiemy, co się stało, jeśli się dowiemy nad czym pracował Marwan Rażub przed swoją śmiercią — upierał się Malko.

— Czy pułkownik Nassiw nie mógłby przekazać panu tych informacji?

— Nie, odmówi — stwierdził generał.

— Albo da mi niekom pletne dokumenty.

Jest bardzo zazdrosny o mnie i o moją Służbę Bezpieczeństwa.

Tak jak wszędzie, tutaj też trwała wojna między formacjami policji…

— Chodzi przecież o potencjalne zagrożenie Jasera Arafata, naciskał Malko.

Waszym zadaniem jest go chronić.

W każdym razie, jeśli wierzy pan w to, co panu powiedziałem.

— Wierzę, że pańska hipoteza jest prawdopodobna — sprostował generał.

Nie wiem jednak, czy to prawda.

— Kto mógłby zmusić Jamala Nassiwa do przekazania dokumentów?

— Tylko jeden człowiek: Abu Amar.

— Czy mógłby pan go o to poprosić?

Generał potrząsnął głową.

— Jest to dla mnie bardzo trudne.

Musiałbym mu wiele opowiedzieć.

A on nigdy nie słucha długo…

— Czy mógłbym się z nim zobaczyć, by mu wszystko wyjaśnić?

Pod warunkiem, że nie powie o tym nigdy Izraelczykom, żeby nie narazić Jeffa O’Reilly.

Generał el Husseini zastanawiał się przez kilka chwil.

— Mogę spróbować — uznał — ale bez żadnych gwarancji.

Abu Amar jest, słusznie, bardzo nieufny.

Może uznać, że ma do czynienia z oszustwem.

Lecz następnym razem, kiedy będę się z nim widział, poruszę ten temat.

— Kiedy?

Generał podniósł się.

— Bardzo szybko.

Obiecuję to panu.

Długo ściskał rękę swojego gościa.

W końcu Malko opuścił wielkie biuro, odprowadzany przez sekretarza i tłumacza.

Po tem odszukał Fajsala Baulaui, zajmującego się lekturą w poczekalni.

— Czy jest pan zadowolony?

— zapytał Palestyńczyk, gdy już jechali w stronę miasta.

Malko nie odważył się powiedzieć, że byłby zachwycony, gdyby generał bardziej się przejął jego historią.

Trochę go rozczarowała ostrożność Palestyńczyków.

Miał wrażenie, że trafia wciąż na ścianę z kauczuku, tymczasem spodziewał się, że zostanie przyjęty w Gazie z otwartymi ramionami.

Chodziło przecież o możliwość destabilizacji władz palestyńskich.

Im bardziej się nad tym zastanawiał, tym bardziej był przekonany, że fakty układają się w przekonującą całość.

Niestety, nie mógł się skontaktować bezpośrednio z Jaserem Arafatem.

Przywódca OWP sprawdzał swoich gości z maniakalną dokładnością.

Przede wszystkim ludzi takich jak Malko, pracujących dla wywiadu.

Pozostawił kontakty z nimi generałowi el Husseiniemu albo Jamalowi Nassiwowi, ograniczając się do stosunków politycznych.

Nie pozostawało mu nic innego, jak zająć się najmniejszym tropem.

— Czy miał pan jakieś nowe informacje od Hamasu?

— zapytał Fajsala Balaui.

— Jeszcze nie — wyznał Palestyńczyk.

— Odezwę się znowu do nich.

Jednak w związku z tym, co się teraz dzieje, są bardzo ostrożni i utrzymująjak najmniej kontaktów ze światem zewnętrznym.

Wiedzą, że są najpoważniejszym zagrożeniem dla Izraelczyków, którzy zrobią wszystko, żeby ich zniszczyć.

— Czy wie pan, gdzie jest willa Abu Kazera?

— Oczywiście.

Chce ją pan zobaczyć?

— Bardzo chętnie.

Powoli wjechali do centrum Gazy, za ciężarówką wyładowaną pomarańczami, której kierowca wzywał mieszkańców miasta przez megafon, by kupowali jego produkt.

Minęli Omar el Mokhtar — tutejsze Pola Elizejskie — i pojechali raczej elegancką ulicą aż do małego ronda.

Po prawej stronie wznosiła się wspaniała willa, otoczona ogrodem, z kolumnadą i drewnianymi okiennicami.

Dwaj żołnierze stali na warcie przed bramą.

Willa była wyraźnie niezamieszkana.

— Nigdy tu nie przyjeżdża? — zapytał Malko.

— Rzadko. Nie widzieliśmy go od wielu miesięcy.

Mieszka w Ramalli. Nie jest człowiekiem Gazy.

— Ta willa musiała dużo kosztować.

Fajsal zrobił gest pełen rezygnacji i posłał Malko powściągliwy uśmiech.

— Jeszcze nie widział pan, co jest w środku!

To pałac!

Sprowadził z Paryża, od wielkiego architekta wnętrz Claude’a Dal ie, trzy kontenery mebli.

Abu Kazer zarobił dużo pieniędzy…

— W jaki sposób?

Palestyńczyk wzruszył ramionami.

— Robi interesy. Jak wszyscy.

Autonomia jest bardzo skorumpowana.

Jeśli Abu Amar pozwoli, można zbić szybko fortunę.

On sam się tym nie interesuje.

Żyje jak asceta, mało je, nie pije, nie wychodzi z domu.

Od czasu do czasu ogląda amerykańskie filmy animowane.

To jest jego jedyna rozrywka.

Za dużo pracuje, aby mieć czas na wydawanie pieniędzy.

Wrócili brzegiem morza.

Bardzo szybko zatrzymali się przed strzeżonym szlabanem.

— To jest południowy wjazd do al Muntada — wyjaśnił Faj sal.

— Tędy wyjeżdża Abu Amar, gdy wybiera się na lotnisko w Rafah.

Musieli zawrócić przed samą barierą i pojechać na wschód ostatnią otwartą dla ruchu ulicą.

Kwatera Główna Jasera Arafata tworzyła czworobok, ograniczony od zachodu przez morze, od wschodu przez ulicę al Ouods, od północy przez ulicę Dimasu, a od południa, gdzie się właśnie znajdowali, przez al Garnął Adbel Nasser Street.

Około sześciu hektarów, dobrze strzeżonych, z niezliczonymi checkpoints, a nawet z kilkoma lekkimi wozami pancernymi, których działa zakrywały brezentowe po krowce.

Tu znajdowała się również siedziba palestyńskiej telewizji.

— Chce pan jeszcze gdzieś pojechać? — zapytał Fajsal, wracając na północ.

Jeszcze raz Malko został zmuszony do bezczynności, w oczekiwaniu na spotkanie z Jaserem Arafatem.

— Wróćmy do Commodore — powiedział.

Nie miał nic innego do roboty, jak siąść przed telewizorem, oglądać CNN i czekać na wiadomość od generała el Husseinieeo.

Ezra Patir zapukał do drzwi biura Szlomo Zamira.

Nie było żadnej odpowiedzi.

Uchylił drzwi i zawołał półgłosem:

— Szlomo?

To dziwne, że Szlomo wyszedł, zostawiając biuro otwarte.

Była już noc i bardzo słaba lampa ledwie oświetlała pomieszczenie.

— Czy są jakieś nowe wiadomości Ezra?

— zapytał Szlomo Zamir swoim spokojnym głosem, w którym chyba nigdy nie było słychać irytacji.

W półmroku jego sylwetka zlewała się z fotelem, w którym siedział.

— Tak — odpowiedział szef podsłuchu.

— Na Alfa 3. Tu jest kopia.

Położył cienką, białą teczkę z dokumentami na biurku i zniknął.

Od kilku dni Szlomo Zamir prosił go o sprawozdania z podsłuchu z niektórych źródeł dwa razy dziennie.

Była godzina ósma wieczorem, więc materiały, które dostał, stanowiły plon całego dnia pracy.

Tylko Zamir i Patir wiedzieli, kto kryje się pod kryptonimem Alfa 3.

Szlomo zagłębił się łapczywie w sprawozdaniu z „przerzedzonych” podsłuchów, zawierającym tylko cztery strony i szybko trafił na fragment, który sprawił, że mróz przeszedł mu po plecach.

Pojawił się nowy problem, poważny i wymagający szybkiej reakcji!

Chwycił swojego czerwonego psa, zastanawiając się, w jaki sposób mógłby pozbyć się kłopotu.

Dwadzieścia minut później znalazł wyjście z sytuacji.

Podniósł słuchawkę telefonu.

— Proszę mnie połączyć z Sekcją Czwartą.

Był to wydział Szin Bet zajmujący się werbowaniem palestyńskich „zdrajców” wewnątrz strefy A.

Kiedy miał już jego szefa na linii, wyjaśnił, o co mu chodzi.

Sprawa została załatwiona w ciągu kilku minut.

Szlomo Zamir odstawił na miejsce zupełnie zmaltretowanego czerwonego psa.

Obiecał sobie w myśli, że pójdzie włożyć karteczkę z podziękowaniem w szczelinę Ściany Płaczu, jeśli Bóg sprawi, że wszystko odbędzie się zgodnie z jego planem.

Szimon Gazer szedł już prawie od godziny w zupełnych ciemnościach, ponieważ niebo było zakryte chmurami.

W Gazie nie było godziny policyjnej, jednak Palestyńczycy nigdy nie podróżowali w nocy.

Za wyjątkiem małych grup tanzim, przy gotowujących zamachy na osiedla izraelskie.

To ryzyko trzeba było podjąć.

Na tejno-man s-land, gdzie drzewa ścięto do samej ziemi, a wysadzone w powietrze domy zamieniono w sterty kamieni, człowiek był widoczny z bardzo daleka.

Zatrzymał się, żeby posłuchać i odpocząć.

Wokół panowała kompletna cisza.

Z tyłu osada Kfar Da rom świeciła wszystkimi światłami.

Chcąc dodać sobie odwagi, pomyślał, że jego koledzy z Tsahal mogą śledzić jego wędrówkę przez lornetki z noktowizorami.

Jednak poza tym wsparciem, wyłącznie moralnym, był sam.

Na terytorium więcej niż wrogim.

Ruszył znowu w drogę, w kierunku małej wioski al Muntar, odległej jeszcze o kilometr, a położonej przy dużej drodze przecinającej Strefę Gazy z północy na południe, która biegła wzdłuż dawnej trasy linii kolejowej z Kairu do Bejrutu, nieużywanej od wielu lat.

Gdyby dotarł do al Muntar, miałby za sobą najtrudniejszą część drogi.

O świcie mógłby się łatwo wmieszać w tłum Palestyńczyków czekających na taksówkę — mikrobus, albo idących piechotą do pracy.

Na szczęście, ponieważ gdyby został rozpoznany w strefie A, znajdującej się pod kontrolą palestyńską, oznaczałoby to prawie na pewno śmierć, do tego w wyjątkowo nieprzyjemnych okolicznościach.

Jednak Szimon Gazer nie różnił się od mieszkańców Strefy Gazy.

Był irakijskim Żydem, który wyemigrował z rodzicami do Izraela, gdy miał dwanaście lat.

Mówił po arabsku i umiał się zachowywać jak Palestyńczycy.

Znał ich zwyczaje, ich sposób mówienia, a irakijski akcent można było doskonale wytłumaczyć: wielu Palestyńczyków mieszkało w Iraku.

Szin Bet zwerbował go, gdy wychodził z uniwersytetu w Tel Awiwie.

Jako kawaler był przydatny do zadań najbardziej niebezpiecznych: można go było wysłać na terytorium palestyńskie.

Jego praca była bardzo urozmaicona.

Często musiał rozpoznawać przywódców manifestacji, śledzić ich, a potem identyfikować.

Rzucał setkami kamieni w swoich kolegów w mundurach, stojących na posterunku na blokadach, by w ten sposób stworzyć swoją „legendę”.

Innym razem musiał przeniknąć do grupy terrorystycznej, a potem zorganizować specjalną akcję, skierowaną przeciwko jej członkom.

To właśnie Szymon Gazer założył ładunek wybuchowy w telefonie „inżyniera” Jehia Ajasze, szefa pirotechników Hamasu, kiedy udało mu się nawiązać z nim kontakt…

Zaopatrzono go w prawdziwe dokumenty palestyńskie, nie miał też przy sobie niczego, co by wskazywało, że jest Izraelczykiem, lecz gdyby został rozpoznany, nic nie ocaliłoby go przed linczem…

Zajmował się także werbowaniem palestyńskich „kretów”.

Byli to przede wszystkim robotnicy, przyjeżdżający do Izraela, by poprawić swoje warunki materialne.

Blokada Terytoriów Okupowanych bardzo utrudniła mu pracę, ponieważ jego „klienci” nie mogli już wyjeżdżać do państwa żydowskiego i musiał ich rozpracowywać na miejscu.

Potem przyszła pora na zadania bardziej niebezpieczne, takie jak to, które właśnie wykonywał.

Jeżeli niefortunnie pozwoliłby się schwytać policji palestyńskiej, z tym, co ma przy sobie, miałby wyjątkowo po nure perspektywy na przyszłość.

Palestyńczycy chcieliby wie dzieć.

I nie cofnęliby się przed niczym, by go zmusić do przy znania się do winy.

Starał się o tym nie myśleć, by się skoncentrować na chwili obecnej.

Zwolnił, bo wszedł właśnie między pierwsze domy al Mun tar.

Wokół nie było żywego ducha.

Minął kilka domów, budząc koguta i skrył się w czymś w rodzaju częściowo zburzonej stodoły.

Tam, skulony za murem, czekał na początek dnia, by złapać taksówkę — mikrobus do Gazy.

Na szczęście wielu Palestyńczyków, by zarobić trochę pie niędzy, nie zważając na ryzyko, nadal pracowało w osiedlach izraelskich w Strefie Gazy.

W razie komplikacji, gdyby został schwytany na ziemi niczyjej, mógłby twierdzić, że jest jednym z nich.

Gorączkowa atmosfera panowała wokół al Muntada, „bun kra” Jasera Arafata, gdzie Fajsal Balaui chciał koniecznie za brać Malko, by przedstawić go szefowi protokołu palestyńskiego przywódcy.

O świcie dwa izraelskie helikoptery apache przeleciały tuż nad budynkiem, w którym znajdowało się biuro raisa, więc cała Force 17 została postawiona w stan pogotowia.

Dwa dni wcześniej atak rakietowy zamienił w stertę okopconych kamieni jedne z koszar Force 17, położone w odległości stu kilometrów od kwatery głównej.

Bilans: trzech zabitych i czternastu rannych.

Opancerzone apache, wyposażone w elektroniczny system bezpieczeństwa, nie bały się nikogo oprócz Boga i przypominały Palestyńczykom, że Tsahal może uderzyć gdzie zechce.

Funkcjonariusze służby bezpieczeństwa byli zdenerwowani, kontrolowali dziennikarzy i z niepokojem przyglądali się obcym twarzom.

Jaser Arafat był w swoim biurze i dwa białe rangę rovery jeździły we wszystkie strony po alejach jego „posiadłości”, na pełnym gazie, jakby chciały uniknąć ewentualnego ataku.

Malko długo czekał na Fajsala, który poszedł pertraktować z szefem protokołu, domniemanym organizatorem hipotetycznego spotkania.

Nagle usłyszał kobiecy głos, wołający go po imieniu.

Odwrócił się i rozpoznał Kyley Cam, młodą australijską dziennikarkę, którą spotkał w al Deira, w towarzystwie zniewieściałego blond kamerzysty.

Razem z innymi dziennikarzami czyhała na wyjście Arafata.

Malko podszedł do niej.

— Pan także pracuje — zwróciła się do niego.

— Tak — uśmiechnął się Malko, nie precyzując, że nie jest to taka sama praca.

Kyley Cam westchnęła.

— Mam tego po dziurki w nosie.

Mój szef każe mi kolekcjonować spotkania z Arafatem lecz zawsze jest tak samo!

Widzimy go przez trzydzieści sekund, a potem znika w swoim opancerzonym mercedesie.

Ma ich cały zbiór, cztery albo pięć.

Przerwała: wśród wielkiego gwaru wynurzył się z budynku Jaser Arafat, otoczony przez brodatych mężczyzn, o dwadzieścia centymetrów wyższych niż on sam, co sprawiało, że widać było tylko jego słynną chustę.

Natychmiast zniknął w czarnym mercedesie 600 z rejestracją 0004, który błyskawicznie odjechał, otoczony innymi samochodami, na północ.

Po chwili pojawił się Fajsal Balaui.

— Widziałem się z szefem protokołu Abu Amara.

Obiecał, że spróbuje załatwić panu spotkanie z raisem.

Lecz to nic pewnego.

Idziemy stąd?

— Idziemy — powiedział Malko, podchodząc do australijskiej dziennikarki, żeby się z nią pożegnać.

— Mam nadzieję, że się znowu spotkamy — powiedziała.

— Proszę przyjść na kolację do al Deira.

Może dziś wieczorem?

— Myślę, że tak — powiedział Malko.

— Zawiadomię panią.

Wrócili do forda galaxy, którego zostawili poza obrębem strefy bezpieczeństwa i odjechali.

Fajsal zatrzymał się przed biurem swojej agencji zaparkował samochód jak zwykle na małym parkingu pod gołym niebem, gdzie ford spędzał noc między dwoma budynkami.

W Gazie nie było kradzieży samochodów.

— Wracam do hotelu — powiedział Malko.

Szimon Gazer wcisnął się do przepełnionej taksówki — mikrobusa, między mężczyznę z wąsami i zawoalowaną, grubą kobietę, której skóra była pomarszczona jak stare jabłko.

Powiedział kierowcy, dokąd jedzie, dając mu jednocześnie monetę dziesięcioszeklową.

Ponieważ nie mógł się ogolić tego ranka, nie odróżniał się od swych towarzyszy.

Biedny Palestyńczyk, taki jak inni.

Godzinę później wysiadł z taksówki w al Muntar i poszedł przez pola w kierunku Kfar Darom.

Gdy mijał posterunek policji palestyńskiej, wartownik zawołał do niego, żeby uważał: od rana Izraelczycy byli podenerwowani.

Szymon Gazer podziękował mu i poszedł wzdłuż kordonu, jakby zamierzał udać się do Kfar Darom.

Przed nim było jeszcze kilka palestyńskich domów, dlatego nie zwracał niczyjej uwagi.

Kiedy dotarł na granicę no-man s-land przykucnął i zdjął z przegubu zegarek.

Od kręcił remontuar i wyciągnął z niego krótką antenę.

Gdy zapaliło się maleńkie czerwone światełko sygnalizacyjne, po wiedział kilka słów i czekał.

— Twój kod? — zapytał chwilę później głos po hebrajsku.

— Bat Jom.

— OK., idź — powiedział głos.

Szimon Gazer założył zegarek i wstał.

Wiedział teraz, że obserwują go żołnierze z pierwszego posterunku izraelskiego, którzy wiedzą, z kim mają do czynienia.

Malko zaczynał odczuwać przygnębienie, gdy telefon w jego pokoju zadzwonił.

Był to Fajsal Balaui.

— Ma pan szczęście! — zawołał.

— Jaser Arafat zgodził się ze mną widzieć?

— Nie, ale generał el Husseini czeka na pana w swoim biurze.

Przyjadę po pana za dziesięć minut.

— Dostał zgodę na spotkanie z Arafatem?

Fajsal zaśmiał się.

— Nic o tym nie wiem, nie uciął sobie pogawędki przez telefon…

Malko w euforii odłożył słuchawkę.

Jeśli tego samego dnia miał się spotkać z Jaserem Arafatem, a potem z piękną Australijką, musiał to być jego szczęśliwy dzień.

Nie mógł już wytrzymać bezczynności: poza CNN nie miał tu niczego — żadnych książek, żadnych gazet ani radia, żadnego miejsca, gdzie mógłby pójść.

Nawet plaża, pokryta odpadkami, była zagrodzona i nie dało się po niej spacerować.

Zszedł na dół, podniesiony na duchu.

Fajsal czekał przed hotelem za kierownicą forda.

Malko usiadł obok niego.

Słońce stało już nisko nad horyzontem.

Palestyńczyk pojechał na północ przez obóz al Szati, zawsze tak samo przygnębiający ze swoimi wyboistymi, cuchnącymi ulicami, z ruderami i z setkami wyrostków, bawiących się w wojnę na ulicach.

Zielone flagi Hamasu ozdobione wersami z Koranu powiewały na kilku domach.

Malko odetchnął z ulgą, gdy wyjechali na drogę nadmorską, która była przedłużeniem Al Rasheed Street.

Nie było tam w zasadzie domów, za wyjątkiem betonowych szkieletów nie dokończonych budowli.

Malko patrzył na zachodzące słońce.

Widok był wspaniały.

W oddali „piramida” Mukhabaratu wznosiła się jak futurystyczna fantazja.

Wybuch całkowicie go zaskoczył.

Był tak potężny, że duży ford galaxy skoczył do przodu, jakby został popchnięty niewidzialną ręką.

Malko usłyszał dziwny dźwięk, jakby grad bębnił po blasze i tylna szyba samochodu roztrzaskała się na kawałki.

Odwrócił się i zobaczył niewielki słup dymu unoszący się nad szosą tuż za nimi.

Pocisk artyleryjski albo rakieta.

Przerażony Fajsal przyspieszył.

Malko rozejrzał się dookoła i nic nie zobaczył.

Drugi wybuch rzucił go na drzwi samochodu.

Pocisk trafił jeszcze bliżej.

Tym razem ford stanął w poprzek drogi, w kłębie czarnego dymu.

Wystrzelili w nich rakietę!

Prawdopodobnie z niewidocznego śmigłowca.

Fajsal ustawił samochód prosto na drodze i nacisnął pedał gazu.

Samochody zatrzymywały się w pewnej odległości: nie miały odwagi się zbliżyć.

Inne ostrożnie zawracały.

Malko doznawał dziwnego uczucia wobec niewidocznych morderców.

Całe otoczenie wydawało się takie spokojne, fale przy pływały łagodnie do brzegu, by zakończyć swój żywot na plaży, kilka metrów od płonącego samochodu.

Nagle spostrzegł samochód z obracającym się kogutem, który zbliżał się do nich z północy.

Trzy minuty później droga zniknęła pod mundurami!

Jakiś oficer podszedł do Fajsala Balaui, który powiedział do Malko:

— To są ludzie generała el Husseiniego.

Pojedziemy z nimi.

Generał Atep el Husseini czekał na nich z posępnym wyrazem twarzy.

Długo ściskając rękę Malko, powiedział je dynie:

— Miał pan dużo szczęścia!

Widziałem wszystko od chwili wybuchu pierwszej rakiety.

Od razu pomyślałem o panu.

— Nie zauważyłem żadnego śmigłowca — rzekł Malko.

— Oczywiście — wyjaśnił generał — zostały poza naszą przestrzenią powietrzną.

Stosują się do porozumień z Oslo!

Lecz swoimi rakietami powietrze — ziemia mogą trafić do celu z od ległości piętnastu kilometrów.

Prawdopodobnie używają amerykańskich hellfire.

Miał pan szczęście: ostatnich dwóch ataków nikt nie przeżył.

Pasażerowie samochodów wierzyli, że zabezpieczy ich pancerna obudowa.

Proszę, niech pan to weźmie!

Generał podszedł do barku, wziął napoczętą butelkę koniaku Otard XO, nalał do dwóch kieliszków i podał pierwszy Malko, a drugi Fajsalowi.

Palestyńczyk odmówił: nie pił alkoholu.

Wobec tego generał wziął jego kieliszek i wypił.

— Kiedy zobaczyłem słup dymu — powiedział — pomyślałem, że już nigdy pana nie zobaczę…

— Lecz w jaki sposób, z tej odległości, mogli strzelać tak precyzyjnie?

— Mam własną koncepcję na ten temat — powiedział generał.

Moi ludzie sprawdzają właśnie szczątki samochodu.

Wszystkiego dowiemy się jutro…

Malko pozwolił, by koniak rozluźnił jego napięte mięśnie i nerwy.

Tym razem nie mogło być żadnych wątpliwości: Izraelczycy naprawdę chcieli go zabić.

A to znaczyło, że był na właściwym tropie.

— Dlaczego chciał się pan ze mną widzieć? — zapytał generała.

— Arafat zgodził się ze mną spotkać?

Atep el Husseini potrząsnął głową.

— Nie. Jeszcze nie.

Właśnie zanim będę z nim na ten temat rozmawiał, chciałem pomówić jeszcze raz z panem.

Ale teraz mam już niewiele czasu.

Spojrzał na zegarek.

— Niestety, nie mogę zostać dłużej, mam teraz ważne spotkanie.

Każę pana odwieźć do hotelu, by mógł pan ochłonąć, po tym, co was spotkało.

Dzisiaj Bóg pana prowadził, jak mówią Amerykanie…

Muszę zebrać trochę informacji na temat tego zamachu.

Zobaczymy się jutro.

Czekając na to spotkanie, proszę nie opuszczać Commodore.

Przyślę panu kogoś. I niech się panu nie śnią koszmary.

Było to zapewne palestyńskie poczucie humoru…

Zaszokowany Fajsa Balaui milczał jak karp.

Znaleźli się w opancerzonym mercedesie, eskortowani przez wąsatych mężczyzn.

Przez całą drogę Malko nie mógł się powstrzymać, by nie patrzeć w kierunku morza, gdzie słońce właśnie kończyło zachodzić.

Długo będzie miał przed oczami mały, czerwony błysk startującej rakiety hellfire, która wyglądała jak wielkie cygaro, zostawiające czerwone refleksy we mgle.

Malko wyszedł spod prysznica i przyglądał się przez okno łazienki pogrążonemu w ciemnościach Morzu Śródziemnemu.

Nie mógł się powstrzymać.

Ubrał się i spojrzał na breitlinga: duże, świecące wskazówki pokazywały, że jest wpółdo dziewiątej.

Umierał z głodu.

Perspektywa zjedzenia kolacji samotnie nie była pociągająca.

Fajsal wrócił do siebie w stanie nie do opisania, chociaż Malko obiecał, że CIA zrekom pensuje mu stratę forda galaxy.

Pomimo to, ręce Palestyńczyka wciąż drżały…

Nagle Malko przypomniał sobie o australijskiej dziennikarce i ojej zaproszeniu.

Zwykle jadała kolację w al Deira.

W każdym razie nie byłoby to gorsze niż Commodore.

Al Deira była właściwie równie ponura jak Commodore, ale jej sala restauracyjna robiła wrażenie trochę bardziej ożywionej.

Przy trzech lub czterech stolikach siedzieli goście.

Malko łatwo odszukał blond czuprynę Kyley Cam, która jadła kolację ze swoim kamerzystą przy stoliku stojącym w pobliżu wyjścia do ogrodu.

Podszedł od tyłu i lekko położył dłoń na jej ramieniu.

— Dobry wieczór! Spóźniłem się!

Drgnęła, odwróciła się, a kiedy zobaczyła Malko, na jej twarzy pojawił się uśmiech.

— Och, jednak mógł pan przyjść!

Kamerzysta odłożył swój widelec i przyglądał się Malko, jakby ten przybywał z piekła…

— Przepraszam — powiedział Malko — spóźniłem się, ale miałem pewne kłopoty i nie mogłem pani uprzedzić.

— Nic poważnego, mam nadzieję?

— Nie, awaria na drodze.

— Myślałam, że wyjechał pan z Gazy.

Już na pana nie czekałam.

Ale proszę usiąść, niedawno zaczęliśmy jeść.

Kelner pojawił się już z menu, zawsze tym samym: sałatka i kebab.

Jedyna różnica polegała na tym, że mieli tu alkohol.

Kyley zwróciła się do Malko z drapieżnym uśmiechem.

— Cieszę się, że pana widzę! Nudziliśmy się tutaj śmiertelnie.

Chciałam wrócić do Jerozolimy, lecz mam wrażenie, że sytuacja tutaj jest napięta.

Dlatego moja skrzynka kontaktowa kazała mi zostać trochę dłużej.

A pan?

— Ja też zostanę jeszcze trochę…

Przyniesiono świeżutkie sałatki i Malko zaczął jeść…

Nagle jego spojrzenie padło na małe piersi Australijki, poruszające się swobodnie pod bluzką.

Poczuł napięcie w podbrzuszu i na kilka sekund ogarnęła go fala pierwotnych pragnień.

Młoda kobieta musiała zauważyć, że wyraz jego oczu się zmienił.

Zapytała:

— Co się stało?

— Nic — odpowiedział. — Uważam, że jest pani bardzo piękna.

Było tyle emocji w jego głosie, że kobieta wyglądała na za niepokojoną.

Nie mogła wiedzieć, że Malko był posłuszny swojemu zwykłemu odruchowi.

Każdy flirt ze śmiercią wyzwalał w nim nieodmiennie popęd płciowy.

Kamerzysta, wątły mężczyzna z zapadniętymi policzkami, z błękitnymi, prawie białymi oczami, z wielkim nosem zakończonym garbkiem i z cofniętym podbródkiem, ledwie się odzywał.

Kiedy skończył swój kebab, oznajmił, że idzie się położyć…Malko uznał, że raczej włóczyć się po knajpach.

Kyley wyjęła papierosa, którego zapalił jej swoją zapalniczką marki Zippo z emblematem CIA.

Kobieta westchnęła, wpatrując się w niego niewinnym spojrzeniem.

— Miło jest mieć towarzystwo.

— Nie była pani sama…

Wzruszyła ramionami.

— Och, Stan nie jest zbyt rozmowny. Ma wszystko w nosie.

Spędza całe godziny, bawiąc się swoją Play Station.

Od wyjazdu z Australii przygasł…Ja kocham podróże…

— Co na to mówi pani mąż?

Kobieta podniosła oczy ku niebu.

— Przyzwyczaił się…

Pracuje w radiu i jest wielkim domatorem…

— Nie jest zazdrosny?

— Ma do mnie zaufanie.

Typowa odpowiedź wszystkich niewiernych kobiet…

W sali restauracyjnej nie było nikogo i kelner przyniósł rachunek.

Kyley Cam spytała Malko:

— Wypije pan kieliszek?

— Chętnie.

Mimo wszystko przyjemny był ten wypoczynek w towarzystwie młodej i ładnej kobiety, po tym, jak znalazł się w zasięgu ręki nieba lub piekła.

W końcu młoda dziennikarka, chociaż szczupła, była bardzo apetyczna.

Zawołała kelnera i szeptała mu coś do ucha.

Potrząsnął przecząco głową, więc zwróciła się do Malko zmartwiona:

— Już nie podają alkoholu.

Boją się Hamasu.

Jeśli ma pan ochotę na kieliszek, jest na to jeden sposób: proszę pójść do mnie.

Malko uśmiechnął się, trochę zdziwiony i mile zaskoczony.

— Z przyjemnością, tylko dlaczego?

— Ponieważ w moim pokoju jest barek z alkoholem — oznajmiła tryumfalnie.

W barku Commodore była tylko zepsuta woda.

Malko poszedł za młodą kobietą, która kołysała znacząco swoimi szczupłymi biodrami, znowu owładnięty przez popęd płciowy…

Jej pokój był równie duży jak jego własny, z tym samym przygnębiającym widokiem na puste morze.

Kyley włączyła muzykę i otworzyła barek.

— Szkocka, porto, gin, wódka?

— Wódka.

Nalała sobie pięcioletniego Defendera, a Malko Absoluta, po czym stuknęła swoim kieliszkiem w jego:

— Za nasze spotkanie!

Za dwie samotne dusze zagubione w czyśćcu.

Oczy jej błyszczały.

Usiadła na łóżku z podwiniętymi nogami.

Wypiła swoją szkocką jednym haustem i zaproponowała natychmiast:

— Jeszcze po jednym?

— Chętnie — powiedział Malko, który zaczynał się odprężać i zadawał sobie pytanie, jak długo potrafi się opierać przenika jącej go na wskroś chęci gwałtu.

Zielone oczy Kyley wyglądały, jakby były powleczone czymś w rodzaju bielma.

Wyciągnięta na plecach, z głową podpartą ramionami, oglądała arabski taniec w telewizji al Dżazira.

Dosłownie opróżniła barek.

Trzy Defendery i cztery kieliszki Tattingera zniknęły.

Bóg wie jak.

Malko zadowolił się trzema kieliszkami wódki.

Siedząc w fotelu, naprzeciwko australijskiej dziennikarki, zastanawiał się, w jaki sposób zamienić ten miły wieczór w orgię seksualną.

Fala prymitywnej żądzy, która po rwała go wcześniej, w miarę, jak wieczór mijał, coraz silniej za lewała jego ciało.

Nagle Kyley poderwała się z łóżka i zaczęła tańczyć boso na dywanie, naśladując grubą tancerkę z ekranu telewizora.

Wyciągnęła do Malko ręce.

— Niech pan tańczy!

Nie musiała go wyciągać z fotela…Objął natychmiast ramie niem jej talię i przyciągnął dziewczynę do siebie.

Kyley znieruchomiała, źle interpretując jego zachowanie.

— Myśli pan, że nie jestem wystarczająco seksowna jak na ten rodzaj tańca?

Nie czekając na odpowiedź, chwyciła pulower i ściągnęła go przez głowę.

— Tak jest lepiej?… — zapytała, lekko przegięta w biodrach.

Jej małe, śmiałe piersi, sterczące i jędrne wyglądały, jakby wyzywały go na pojedynek, a zielone oczy błyszczały.

Znowu zaczęła tańczyć, zbliżając się do niego.

Kiedy końce jej piersi zaczęły się ocierać o jego koszulę, wydawało mu się, że nastąpiło wyładowanie elektryczne i znowu przycisnął ją do siebie.

Bardzo naturalnie Australijka przestała tańczyć i przytuliła się do niego, stanowczo wsuwając język w jego usta.

Po długim pocałunku wybuchła śmiechem.

— Od tak dawna nikogo nie całowałam!

I znowu zaczęła go całować, tym razem o wiele bardziej zmysłowo.

Potem, z własnej inicjatywy, zdjęła bawełniane spodnie i zsunęła je wzdłuż swoich długich, szczupłych nóg, odsłaniając trójkąt z białego nylonu, którego pozbyła się chwilę później.

Wpatrując się w Malko, powiedziała po prostu:

— Letsfuck! W jej ustach nie zabrzmiało to ordynarnie.

Zwyczajna propozycja, jakby powiedziała: „chodźmy się kąpać”.

Małe, zdrowe zwierzę owładnięte nagłą żądzą.

Malko nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać.

W oka mgnieniu był tak samo nagi jak ona.

Kyley zaczęła go całować i lizać wszędzie, jak przymilna kotka.

Potem wzięła go do ust i smakowała jak lizak, wciągając bardzo głęboko do gardła.

W końcu upadła na łóżko na wznak, z rozłożonymi nogami i wyciągnęła do niego ramiona:

— Come andfuck me hard!

Ledwie w nią wszedł, wyrzuciła nogi wysoko do góry.

Jej ręce zaciskały się kurczowo na prześcieradłach, ramiona miała skrzyżowane.

Jakby pozwalała się gwałcić, co nie było niewątpliwie prawdą.

Kiedy Malko ją odwrócił, przyjęła automatycznie pozycję najbardziej podniecającą — z biodrami mocno wygiętymi, z pupą uniesioną do góry, na kolanach, jak podczas modlitwy.

Mocno wczepiony palcami w jej chłopięce biodra, Malko kochał się z nią z całej siły, aż do chwili, gdy eksplodował z samego dna swoich lędźwi.

Australijka krzyknęła chrapliwie i upadła do przodu na łóżko.

Przez kilka chwil trwała w bezruchu, ze skrzyżowanymi ramionami i z zamkniętymi oczami.

Potem odwróciła się na wznak i westchnęła.

— Wspaniale. Jak dobrze jest się pieprzyć!

Malko gotów był się z nią zgodzić…

Zadowolony wyciągnął się na łóżku i patrzył na Kyley z roz bawieniem.

— Często pani tak robi?

Zabiera obcego mężczyznę do pokoju i kocha się z nim?

Wybuchła śmiechem.

— Jesteśmy w Gazie, na końcu świata, w innej rzeczywistości.

W Jerozolimie mam przyjaciela, bardzo pięknego i jestem mu bardzo wierna.

Pieprzmy się!

Zapewne Gaza nie leżała w strefie wierności…

— Zostanie pan ze mną? — zapytała.

— Nie chcę pani kompromitować.

Kyley uśmiechnęła się niewinnie.

— Mój mąż jest piętnaście tysięcy kilometrów stąd, a mój kochanek z Jerozolimy nigdy tu nie przyjeżdża…

— Idę, ale mimo wszystko wrócę — powiedział Malko, który był zwolennikiem małżeńskiej harmonii.

Pocałowała go delikatnie.

— Mam nadzieję!

Kiedy znalazł się na ciemnej ulicy, zadrżał.

Cisza. Gaza spała.

Ponure getto na brzegu morza, gdzie o mało nie umarł.

— Jest pan proszony do recepcji — powiedział niewyraźnie w złym angielskim arabski głos.

Malko właśnie się obudził, po przespanej kamiennym snem nocy.

Zszedł na dół, gdzie zobaczył jednego z podwładnych generała el Husseiniego.

Szare BMW czekało przed hotelem. Dziesięć minut później byli w „piramidzie”.

Ku jego zaskoczeniu, zamiast do biura generała, zaprowadzono go do sali konferencyjnej, gdzie stały tylko stół i krzesła.

El Husseini dołączył do niego kilka minut później.

Gdy przyniesiono im nieśmiertelną, wrzącą i za mocno osłodzoną herbatę, przeszedł do sedna sprawy.

— Musi pan się zastanawiać, dlaczego nie przyjmuję pana w moim biurze.

— Rzeczywiście…

Generał lekko się uśmiechnął.

— Od dawna podejrzewam Izraelczyków, że mają je na pod słuchu.

Moi technicy sprawdzili biuro i zapewnili mnie, że wszystko jest w porządku.

Lecz niezupełnie dałem się przekonać…

Dziś wiem, że miałem rację.

— Dlaczego?

— Wczoraj Izraelczycy próbowali pana zabić.

Czy wie pan, dlaczego?

Malko długo się zastanawiał, nie znajdując satysfakcjonują cej odpowiedzi na to pytanie.

— Przypuszczam, że obawiali się, iż podczas mojego śledztwa, znajdę tutaj coś, co dotyczy operacji, którą właśnie prowadzą.

— Zapewne — zgodził się generał el Husseini — ale jest tak że inny, bardziej konkretny powód.

Przedwczoraj poprosił mnie pan o zorganizowanie spotkania z Abu Amarem, by zwrócić mu uwagę na zagrożenie ze strony Izraelczyków.

Po pańskim wyjeździe zatelefonowałem do al Muntada i poprosiłem raisa, by pana przyjął.

Moim zdaniem to właśnie sprawiło, że Izraelczycy zdecydowali się pana wyeliminować.

Nie mogli znieść myśli, że agent CIA przybył do Gazy, by uprzedzić Arafata, że chcą go zabić.

Pan znika, niebezpieczeństwo się oddala.

— Zapomina pan — powiedział Malko — że nie jestem niezastąpiony.

Jeffo O’Reilly mógłby tu przyjechać.

— Nie zrobi tego. Pełni oficjalną funkcję.

Jego ingerencja oznaczałaby wypowiedzenie wojny Izraelczykom.

— Może ma pan rację — zgodził się Malko.

— Mogę ją mieć również z innego powodu — ciągnął generał.

— Każąc panu zniknąć ze sceny, zyskują czas, być może wystar czająco dużo czasu, by mogli doprowadzić swój zamiar do szczęśliwego końca.

— To znaczy — podsumował Malko — że pana zdaniem Jaser Arafat naprawdę jest w niebezpieczeństwie.

— Od tej pory jestem o tym przekonany, nawet jeśli nie mam najmniejszego pojęcia, jak zamierzają go zabić.

Jedno jest pewne: chcą pańskiej skóry.

Proszę spojrzeć!

Wyjął z kieszeni okrągły przedmiot, który przypominał ze garek z czarnego metalu.

— Oto małe elektroniczne cudo! — powiedział.

Malko wziął przedmiot do ręki.

Był pogięty i dosyć ciężki.

— Co to jest?

— Moi ludzie znaleźli to w szczątkach forda galaxy — wyjaśnił generał.

To jest elektroniczna „pluskwa”, która pozwala ustalić położenie samochodu.

Oto dlaczego izraelski apache mógł wystrzelić rakiety z taką dokładnością.

Jego urządzenia śledziły pański samochód na ekranie.

Gdybyście zostali w aucie, już byście nie żyli.

Śmigłowiec was nie widział, namierzył tylko samochód.

— Co można teraz zrobić? zapytał Malko.

— Przede wszystkim, zachować ostrożność.

Nie spotkam się już z panem w moim biurze.

Następnym razem zobaczymy się gdzie indziej, w miejscu, które jeszcze nie zostało „zainfekowane”…

— Ma pan sposób, by dowiedzieć się czegoś więcej o Marwanie Rażubie?

— Być może — uśmiechnął się generał.

— Wkrótce się tym zajmę.

Jak będę coś wiedział, zawiadomię pana.

Szlomo Zamir dusił się ze złości.

Odkąd zajmował się organizowaniem zamachów, po raz pierwszy jeden z nich się nie udał.

Jednak od strony technicznej wszystko potoczyło się dobrze, za wyjątkiem niewielkiego błędu śmigłowca, który miał trafić w cel pierwszą rakietą.

Dzięki podsłuchowi Szlomo do wiedział się prawie natychmiast o niepowodzeniu operacji i już zaczynał myśleć o konsekwencjach.

Wszystko było jasne: siedział na beczce prochu.

Ponieważ nie kontrolował sytuacji, plan „Gog i Magog” nie mógł być jeszcze zrealizowany.

Musiał odwlec jego zakończenie o kilka dni.

Nie miałoby to żadnego znaczenia, gdyby agent CIA nie przebywał w Gazie, wyposażony we wskazówki, które wystarczały — jeśli dobrze poprowadzi swoje śledztwo — aby uniemożliwić całą operację.

Dlatego jedynym sposobem, by tak się nie stało, było wyeliminowanie Malko Linge.

Bez sentymentów.

Zresztą miał zielone światło z Jerozolimy dla tej operacji.

Światło, które nadal migotało.

Nie można było powtórzyć ataku apache’a.

zbyt rzucał się w oczy.

Tsahal musiał opublikować komunikat wyjaśniający, że chodziło o unieszkodliwienie groźnego terrorysty.

Trzeba było znaleźć inny sposób i Szlomo go znalazł.

Trochę uspokojony, troskliwie wyprostował łapy swojego czerwonego psa i postawił go na biurku.

Szlomo Zamir niełatwo się zniechęcał, poza tym miał poparcie swoich przełożonych.

Agent Malko Linge musiał zostać wyeliminowany.

Загрузка...