ROZDZIAŁ CZWARTY

Malko znalazł się natychmiast między dwiema kobietami, chroniąc przerażoną Maureen przed wściekłymi razami torebki matki Odira Aszdota. Udało mu się ją w końcu uspokoić, gdy odezwał się po niemiecku:

— Frau Ashdot, bitte!

Ruhe, ruhe! Stara kobieta opanowała się, wciąż jednak mrucząc pod nosem przekleństwa i patrząc ze złością, lecz Malko mógł jej wreszcie wytłumaczyć, że Maureen przyszła zaniepokojona zniknięciem swojego przyjaciela, chcąc się czegoś dowiedzieć.

Pani Aszdot rzuciła jej chmurne spojrzenie.

— To wszystko przez nią!

Ta kobieta to szpieg, ona uwiodła mojego syna.

On jest zbyt naiwny, zbyt pokojowo nastawiony.

Jej niemiecki, wymieszany z jidisz, był prawie niezrozumiały.

Malko wciąż uśmiechał się do starej kobiety.

— Kto pani powiedział, że ta Amerykanka była szpiegiem?

— Jego szef.

Zadzwonił i powiedział, że mój syn popełnił bardzo poważne przestępstwo, bo przekazywał tajne informacje dotyczące bezpieczeństwa Izraela palestyńskiemu szpiegowi.

Ci wstrętni Arabowie, trzeba ich wszystkich pozabijać, za nim nas wrzucą do morza…

Była zupełnie szalona.

Maureen Ascot szpiegiem Arafata!

Malko pytał dalej spokojnym tonem: Pani Aszdot, proszę się uspokoić!

— Gdzie jest pani syn?

— W więzieniu w Neve Tirza, ale nie mam nawet prawa go widywać — pociągnęła nosem pani Aszdot.

Powiedzieli mi, że mogę tylko pisać do niego i wysyłać paczki.

A teraz dajcie mi spokój, pójdę się pomodlić do synagogi.

Odepchnęła Malko i wybiegła na schody, rzucając po drodze młodej kobiecie nienawistne spojrzenie.

Malko nawet nie próbował pójść za nią.

Dowiedział się tego, co chciał wiedzieć. Wziął Maureen za ramię.

Drżała jak liść.

— Co ona powiedziała? Dlaczego mnie uderzyła?

— Myśli, że jest pani odpowiedzialna za to, co stało się z jej synem — wyjaśnił.

— Przysłali jej wiadomość, lecz pani z tym nie ma nic wspólnego.

— Gdzie on jest?

— W więzieniu.

Młoda kobieta w drodze do samochodu trzymała się nieźle,; ale potem wybuchnęła płaczem.

— To moja wina — szlochała. — Czy mogę przynajmniej do niego napisać?

— Na pewno nie — zaprotestował Malko.

— Przez przypadek jest pani zamieszana w sprawę wagi państwowej, która panią przerasta.

Proszę nic nie robić i nic nie mówić.

Wszystko się ułoży.

Sekretarka z Departamentu Stanu otarła łzy, była jednak milcząca i przygnębiona, aż do powrotu do Ambasady Amerykańskiej.

Po uprzedzeniu szefa rezydentury CIA Malko mógł zostawić auto na wewnętrznym parkingu, skąd poszedł prosto na czwarte piętro do Jeffa O’Reilly.

Jego wyprawa do Herzlija okazała się naprawdę pożyteczna.

— Trzeba odesłać Maureen Ascot do USA tak szybko, jak to będzie możliwe — doradził Malko.

Na wszelki wypadek.

— Porozmawiam o tym z ambasadorem jeszcze dzisiaj — obiecał Amerykanin.

Całkowicie się z panem zgadzam.

— To mi przypomina sprawę Vannunu1 — zauważył Malko.

— I potwierdza pańską hipotezę: Izraelczycy przygotowują jakieś karkołomne przedsięwzięcie bez pańskiej wiedzy.

Ten chłopak, Adir Aszdot, pacyfista według jego matki, chciał pana uprzedzić.

Izraelska służba bezpieczeństwa dowiedziała się o tym dzięki podsłuchowi założonemu profilaktycznie u Maureen Ascot.

— Tak, tylko o jakie karkołomne przedsięwzięcie może chodzić?

— zapytał Amerykanin, szarpiąc brodę.

Zapadło ciężkie milczenie.

Obaj mężczyźni myśleli o tym samym.

— To ma zapewne związek z przyjazdem Ariela Szarona — przerwał milczenie Jeff O’Reilly.

On jest specjalistą od takich działań.

Według naszych analityków politycznych, znalazł się w impasie.

Lecz jak dowiedzieć się o tym czegoś więcej? Jeśli poproszę o spotkanie Abrahama Dichtera, zapewni mnie, że wszystko sobie wymyśliłem i uprawiam ordynarny antysemityzm.

— Oczywiście!

Poza tym obawiam się, że Szin Bet bardzo szybko dowie się o naszej wizycie w Herzlija, jeśli już o niej nie wie.

Będą więc jeszcze bardziej mieć się na baczności.

— I będą trzymali Odira Aszdota w ukryciu przez długie miesiące, nawet bez przedstawienia mu zarzutów — uzupełnił Amerykanin.

— Trzeba nacisnąć na Palestyńczyków, żeby posunąć się na przód w naszych dociekaniach — zaryzykował Malko.

Ustalić, nad czym Marwan Rażub pracował przed śmiercią.

O przekazanie jakich informacji go podejrzewano?

— Rozpracowywał Harnaś — odparł szef rezydentury CIA.

— Tak przynajmniej mówił mi podczas naszych ostatnich spotkań.

Nawet jeśli w tej chwili Jaser Arafat nie chce atakować otwarcie Hamasu, sądzi, że przyjdzie pora, kiedy będzie mógł znowu zniszczyć siatkę terrorystów organizujących zamachy bombowe. Uczony izraelski porwany z Londynu i uwięziony w Izraelu za zdradę tajemnic dotyczących potencjału nuklearnego państwa.

Mea Szerim powiększała się co miesiąc o kilka uliczek, i z licznych, niezbyt zamożnych urzędników, Jerozolima była miastem kipiącym życiem: mało restauracji, jeszcze niewiele sklepów, za wyjątkiem kramów z wszelkiego rodzaju dewocnaliami.

Od dziewiątej wieczorem ulice były wyludnione, i w jakimś ghosttown.

Przyjeżdżające wcześnie rano autokary turystyczne wyrzucały swoją zawartość prosto w paszcze przewodników, którzy krążyli, jak stado głodnych wilków, przed wejściem na stare miasto.

Wieczorem przesyceni pamiątkami i komentarzami we wszystkich językach świata, Japończycy, Brazylijczycy, Francuzi i Amerykanie wracali do swoich hoteli wyczerpani i rozczarowani. Betlejem było niedostępne dla turystów, hotele pozamykane, miasto dotknęła klęska. I za wcześnie jeszcze było na nowy cud…

Malko poczuł ulgę, gdy znalazł wreszcie American Cole Od godziny przebywał w pokoju ze wspaniałym widokiem na odkryty basen, gdy zadzwonił telefon.

Obcy kobiecy głos, gdy upewnił się z kim ma do czynienia, powiedział po prostu:

— Jestem przyjaciółką „Charliego”.

Przyjdę po pana jutro rano, około dziesiątej.

Przysadzista Palestynka z twarzą okrągłą jak jabłko, przyszła po Malko do American Colony, której imienia nie znał, poradziła mu, żeby zwolnił.

Żołnierze Tsahal, w hełmach i kamizelkach kuloodpornych z galilami gotowymi do strzału, kontrolowali na ostatnim posterunku przed Ramallą samochody wjeżdżające do strefy A.

Na skraju drogi lekki pojazd pancerny czuwał nad ich bezpieczęstwem.

Po lewej stronie drogi teren zamkniętego od wielu miesięcy lotniska w Jerozolimie przypominał pole golfowe, zaś tony setkami rzuconych przez Palestyńczyków w żołnierzy izraelskich kamieni, które nie doleciały do celu i spadły na pas startowy.

Od dawna nie odleciał stąd żaden samolot.

Jeden z żołnierzy pochylił się nad otwartym oknem samochodu, i rzucił okiem na izraelski dowód osobisty przewodniczki, a potem zajrzał do wnętrza wozu.

Młody, sztywny, z prawie zrośniętymi brwiami.

— Uważajcie tam dalej — uprzedził, dzisiaj rano strzelali do dwóch samochodów.

Prawie codziennie samochody osadników ze strefy C, jadące drogami objazdowymi, które łączyły różne izraelskie osiedla, ostrzeliwane były z kałasznikowów.

Przewodniczka ruszyła bez słowa w dalszą drogę swoim zrywnym renaultem.

Po drugiej stronie check point młodzi Palestyńczycy z twarzami zakrytymi chustami, czekali na sprzyjającą okazję, by obrzucić kamieniami izraelskich żołnierzy.

Jeden z nich spojrzał na Malko nieprzyjaźnie, trzymając w ręku kamień, który mógł ważyć dobre dwa kilogramy.

Dziesięć minut później znaleźli się w Ramalli, najbogatszym mieście Zachodniego Brzegu.

Wydawało się, że ich samochód z żółtą izraelską rejestracją nie wzbudza nieprzyjaznych uczuć, jednak bardzo szybko prze wodniczka odprowadziła go na parking, gdzie stały inne, podobne auta, należące prawdopodobnie do dziennikarzy.

Dalej poszli pieszo, przechodząc obok zrujnowanego komisariatu, gdzie zlinczowano dwóch izraelskich żołnierzy: został on po tem zburzony przez rakiety wystrzelone z wojskowych śmigłowców.

W Ramalli wszystkie napisy były po arabsku, kobiety nosiły chusty, mężczyźni chodzili w kurtkach, a zupełnie wyjątkowo w kefii. Zabudowa była nowoczesna i brzydka, niewiele trafiało się starych domów.

Malko i jego przewodniczka obeszli dookoła mały plac, pośrodku którego stał obelisk otoczony kamiennymi lwami i weszli w zatłoczoną ulicę Salah El Dinh. Przewodniczka zatrzymała się dwadzieścia metrów dalej, przed szyldem po arabsku i po angielsku z napisem Halhouly Fashion.

— Jesteśmy na miejscu — powiedziała.

— Niech pan wejdzie i zapyta o Zahrę Nuseirat.

Malko otworzył drewniane, pomalowane na niebiesko drzwi i wszedł do ciemnego pomieszczenia, wypełnionego kawałkami materiału i manekinami. Młoda kobieta, ubrana jak Matka Teresa, wyszła z zaplecza i odezwała się do niego po arabsku.

Odpowiedział po angielsku.

— Zahra Nuseirat, please.

Musiał powtórzyć dwa razy, zanim dziewczyna zrozumiała i zniknęła tam, skąd przyszła.

Hałas dobiegający z ulicy przy ciągnął uwagę Malko.

Uchylił drzwi. Ulica Salah El Dinh była opanowana przez manifestację.

Pośród morza palestyńskich zielonych i czerwonych flag tłum demonstrantów parł do przodu, skandując: „merican butcher, go home”. Siedzący wysoko na ramionach demonstrantów, wąsaty mężczyzna wykrzykiwał do megafonu hasła, które następnie podchwytywał tłum. Strumień ludzi, zajmujący całą szerokość jezdni, znalazł się na wysokości sklepiku.

Wbrew bojowym okrzykom byli raczej łagodni.

— Szukał mnie pan? — powiedział kobiecy głos za jego plecami.

Odwrócił się gwałtownie.

Młoda kobieta z orlim nosem, z wielkimi, podmalowanymi czarną kredką oczami i z bardzo czerwonymi ustami, ubrana w czarny kostium, wypięty z przodu przez wielkie piersi, patrzyła na niego z zaciekawionym uśmiechem.

Spódniczka ledwie zakrywała jej kolana, a jej pantofle miały dwunastocentymetrowe obcasy.

Bardzo to odbiegało od tradycyjnego stroju muzułmanki.

— Pani jest Zahrą Nuseirat?

— Tak, to ja.

— Przyjechałem zobaczyć się z pani mężem — powiedział Malko.

Kobieta zaśmiała się gardłowo, pół żartem, pół serio.

— Ach tak! Moja pracownica powiedziała mi, że jakiś mężczyzna chce się ze mną widzieć.

Pan jest po raz pierwszy w Ramalli?

— Tak.

— To było urocze miasto — westchnęła. — A stało się więzieniem.

Izraelczycy nie pozwalają nam podróżować. Przedtem byłam codziennie w Jerozolimie i raz w miesiącu w Ammanie, Teraz jesteśmy stłoczeni jak bydło. Czy chce pan herbaty?

— Z przyjemnością.

Poszedł za nią do małego biura, gdzie usiedli na starych, skórzanych fotelach.

Pracownica weszła z dwoma szklankami herbaty, bardzo gorącej i niemożliwie słodkiej.

Na zewnątrz okrzyki manifestantów trochę osłabły.

— Czego oni chcą? — zapytał Malko.

Zahra Nuseirat uśmiechnęła się nieco zawiedzionym uśmiechem.

— Och, niczego takiego. Protestują przeciwko wizycie amerykańskiego sekretarza stanu.

To nie jest bardzo groźne. To je dyny sposób, żeby odreagować…

Malko upił łyk herbaty i musiał ją natychmiast wypluć, tak bardzo była gorąca.

— Gdzie mogę zobaczyć pani męża? — zapytał.

Uśmiech młodej kobiety był jednocześnie pożądliwy i rozbawiony.

— Niech pan będzie cierpliwy. Pójdę sprawdzić.

Proszę tu na mnie poczekać.

Znikła na zapleczu.

Malko, by się czymś zająć, wyszedł na próg sklepiku.

Manifestacja wciąż trwała.

Ludzie maszerowali z portretami Saddama Huseina, Arafata, a nawet ben Ladena w rękach, otoczeni fotografiami młodych, wąsatych mężczyzn o ciężkich spojrzeniach — „męczenników”.

To znaczy młodych manifestantów zabitych przez izraelskich żołnierzy.

Co najmniej trzystu od wybuchu drugiej intifady.

Dziesięć minut później Zahra Nuseirat wróciła.

— Rozmawiałam z moim mężem. Może zjeść z panem obiad.

W restauracji Zarur. Czy pan wie, jak tam trafić?

— Nie.

— Dobrze. Czy ma pan samochód?

— Tak.

— Na parkingu obok komisariatu?

— Tak.

— Wobec tego, proszę tam wrócić. Za pół godziny przyjdzie po pana młody chłopak.

Nazywa się Józef i mówi po angielsku. Zaprowadzi pana do restauracji.

— Czy pani zje z nami?

Kobieta uśmiechnęła się łakomie.

— Z przyjemnością.

Odprowadziła go do drzwi i uścisnęła mu rękę na pożegnanie.

— Do zobaczenia wkrótce.

Na ulicy Salah el Dinh mężczyzna wciąż wykrzykiwał coś przez megafon.

Malko wmieszał się w tłum. Wbrew płomiennym okrzykom, nikt nie okazywał mu wrogości.

Minął stertę gruzu, która była kiedyś komisariatem. Rakiety trafiły z zastanawiającą precyzją.

Chociaż posterunek znajdował się w samym środku miasta, żaden inny budynek nie został nawet draśnięty.

Dziwne miejsce, gdzie wojna może wybuchnąć nie wiadomo gdzie, nie wiadomo kiedy.

Czego dowie się w Ramalli?

Dwa inne samochody z żółtą rejestracją stały jeszcze na parkingu.

Usiadł za kierownicą i czekał.

Dwadzieścia minut później zobaczył wysokiego, szczupłego chłopca z bardzo długimi włosami, który zbliżył się do daewoo z uśmiechem.

— Mrs. Nuseirat sends me — powiedział.

Usiadł obok Malko i poprowadził go przez labirynt ciasnych uliczek. Po drodze trafili na demonstrację, która powoli posu wała się do przodu. Przysadzisty, wąsaty mężczyzna w czarnej, skórzanej kurtce krzyczał, zdzierając sobie gardło i robił przy tym wyraziste gesty, próbując pociągnąć za sobą tłum.

— Co on mówi? — zapytał Malko.

— Al Makhsom Chce, żeby walczyli z żołnierzami.

Wyjechali z Ramalli.

Dziesięć minut później Józef kazał mu się zatrzymać na placu, naprzeciwko kamiennego domu, który stał poniżej drogi.

Zeszli w dół po schodach, przeszli na przełaj przez ogród i przez małe boczne drzwi weszli do dużej sali, całej sklepionej jak piwnica.

Była to restauracja Zaur.

Józef poprowadził Malko do stolika w głębi, przy którym siedziała Zahra Nuseirat w towarzystwie grubawego, łysego mężczyzny w okularach. Mężczyzna podniósł się, by powitać Malko.

Na blokadę!

— Serdecznie witamy w Ramalli!

Miał pan dosyć odwagi, by przyjechać aż tutaj, pomimo checks ponits, pomimo utrudnień…

— Chciałem się z panem spotkać.

Przysłał pan wiadomość naszemu przyjacielowi…

— Tak, to prawda — odparł bankier.

— Lecz najpierw zjemy obiad.

Gdy tylko Malko usiadł, jakaś noga zaczęła się ocierać o jego nogę.

Podniósł oczy i napotkał natarczywe spojrzenie Zahry Nuseirat.

Talerze z mezes zajmowały cały stół.

Oprócz wody mineralnej mieli tu bardzo dobre różowe wino.

Zabierając się do swojej pieczonej ryby, Ahmed Nuseirat zauważył w zadumie — Wstrzymujemy wszyscy oddech, ponieważ Ariel Szaron jest człowiekiem bardzo niebezpiecznym. Nie chce pokoju, tylko unicestwienia Palestyńczyków.

Albo przynajmniej ich pełnego podporządkowania. Dom, który miałem w Jerozolimie, bez prawnie zajęli Żydzi.

Osadnicy nas nienawidzą. A teraz jesteśmy zamknięci w naszym własnym mieście.

— Co to za wiadomość, którą chce mi pan przekazać?

— spytał Malko.

— Coś, co mnie zaciekawiło i zaniepokoiło.

Czy wie pan, kto to jest Abu Kazer?

— Oczywiście. Jeden z negocjatorów porozumień z Oslo.

— Właśnie. Mieszka tu, w Ramalli, chociaż ma bardzo ładny dom w Gazie.

— Dlaczego?

Bankier uśmiechnął się tajemniczo.

— Nie wiem…

Jego uśmiech przeczył słowom, lecz Malko nie naciskał.

— Co się z nim dzieje?

— Od dwóch albo trzech tygodni przyjmuje wielu gości. Nocą.

Samochody przyjeżdżają o dziewiątej i odjeżdżają około północy.

Wszystkie mają zieloną rejestrację. Lecz pewnego wieczora ktoś pojechał za jednym z nich.

Gdy przyjechał na check point, jego pasażerowie przesiedli się do samochodu terenowego z żółtą rejestracją, którym przyjechali z Jerozolimy.

— Izraelczycy?

— Oczywiście. Zasadniczo, nie ma w tym nic dziwnego.

Abu Kazer zna ich bardzo wielu od czasu Oslo. Tylko dlaczego przyjeżdżają spotkać się z nim w tajemnicy?

Noga Zahry wciąż napierała pod stołem na nogę Malko.

Czuł się zakłopotany.

— Może robią to z ostrożności — zasugerował Malko — żeby go nie kompromitować.

Stosunki między Izraelczykami i Palestyńczykami są teraz napięte.

Bankier odrzucił to zastrzeżenie zdecydowanym ruchem ręki.

— Abu Kazer jest politykiem. Zawsze rozmawiał ze wszystkimi, nawet w czasie największego kryzysu.

— Więc jak pan to wytłumaczy?

Bankier pochylił się nad stołem i powiedział cichym głosem:

— Szaron coś przygotowuje!

Abu Kazer jest człowiekiem zmęczonym, pokojowo nastawionym, którego można oszukać.

Z nim łatwiej byłoby się porozumieć, niż z Abu Amarem.

Szaron obiecał pokój Izraelczykom, lecz nie chce nic dać w zamian.

Pewnie myśli, że Abu Kazer mógłby mu dać ten pokój za niską cenę…

Malko spojrzał na niego zaintrygowany.

— Lecz co pan zrobi z Jaserem Arafatem? Nic nie może się zdarzyć bez niego.

Stan jego zdrowia się pogarsza?

— Nie. On myśli, że jest bardzo chory z powodu drżenia dolnej war gi i lewej ręki.

Był tym bardzo przejęty, gdyż powiedziano mu, że chodzi o chorobę Parkinsona.

Ostatnio jego lekarze stwierdzili, żejest to całkiem inne schorzenie, spowodowane wypadkiem lotniczym, ja ki miał w Libii, które nie może się pogłębić. Pod wpływem tej nowiny wziął się za jedzenie i jest w dużo lepszym stanie psychicznym.

I mniej niż kiedykolwiek ma ochotę ustępować Szaronowi.

— Więc?

Bankier pochylił się jeszcze bardziej i zapytał:

— Czy sądzi pan, że to by powstrzymało Szarona przed po zbyciem się Abu Amara?

Nienawidzi go, uważa za zatwardziałego terrorystę, wroga Izraelczyków.

— Chce pan powiedzieć, że mógłby go zamordować?

Bankier odsunął się trochę i wypił łyk wina.

— Dlaczego Izraelczycy odwiedzają teraz siedzibę Abu Kazara?

Nie prowadzi już żadnych rokowań.

— Nie odgrywa już aktywnej roli, lecz jest jednym z założycieli OWP1, człowiekiem szanowanym.

— Ale nie może być wspólnikiem w tym przedsięwzięciu.

— Naturalnie, że nie! — odrzekł bankier.

— Nawet jeśli domyśla się co szykuje Szaron.

Potem zostałby postawiony wobec faktów dokonanych. Amerykanie, którzy jedzą z ręki Izraelczykom, namawialiby go, żeby zajął miejsce Abu Amara…

— To bzdura — powiedział Malko.

— Nie udałoby się… Ahmed Nuseirat zaprzeczył ze smutnym uśmiechem.

— Przypomina pan sobie, co się stało w 1982 roku w Libanie? Szaron miał sojusznika, Beszira Gemajela, który został prezydentem Libanu. Szaron chciał się wydostać z libańskiego gniazda os. Zażądał od Gemajela, by zawarł separatystyczny pokój z Izraelem. To byłoby imponujące zwycięstwo polityczne Szarona. Beszir Gemajel odmówił. Szaron naciskał. Ostatecznie pewnego dnia Gemajel powiedział mu: „Dobrze, podpiszę ten separatystyczny pokój. Lecz do tej pory miał pan żywego przy jaciela, a wkrótce będzie pan miał przyjaciela martwego…” — Nie zdążył niczego podpisać — zauważył Malko.

— Właśnie — potwierdził bankier.

— Dwustukilowy ładunek wybuchowy eksplodował nad jego biurem. Syryjczycy.

Nie mogli się zgodzić na separatystyczny pokój Libanu z Izraelem.

Dziś Szaron może zlikwidować Arafata i wprowadzić na jego miejsce Abu Kazara.

To się skończy krwawo.

— Szaron musi o tym wiedzieć — powątpiewał Malko.

Bankier podniósł oczy ku niebu.

— W Libanie też wiedział, że to nie może się udać…

Po mimo to spróbował. Taki właśnie jest Szaron.

Zapadło milczenie.

Pod stołem noga Zahry Nuseirat nie odrywała się od nogi Malko.

Albo była królową prowokatorek albo mąż jej nie wystarczał.

Organizacja Wyzwolenia Palestyny.

Ahmed Nuseirat spojrzał na swojego imponującego breitlinga aerospace z masywnego złota i powiedział:

— Będę musiał już iść.

Mam nadzieję, że pana nie zanudziłem moimi absurdalnymi pomysłami…

Malko nie odpowiedział. Bankier nie wiedział o innych dziwnych wydarzeniach ostatnich tygodni.

W powiązaniu z nimi to, co mówił, nabierało tylko większego znaczenia.

Jednak brakowało jednego elementu w tej układance. Izraelczycy nie byli na tyle szaleni, by otwarcie zlikwidować Jasera Arafata. Jeśli hipoteza Nuseirata była trafna, pozostawało jeszcze coś o czym Malko powinien się dowiedzieć.

Bankier zamienił kilka słów po arabsku z żoną, uścisnął rękę Malko i ruszył do wyjścia, pozdrawiając po drodze Józefa, który siedział przy innym stoliku. Zahra odsunęła trochę nogę i wyjęła z torebki paczkę marlboro.

Malko zapalił jej papierosa swoją zapalniczką marki Zippo z emblematem CIA.

— Ja także panią zostawię — powiedział.

— Wraca pan do Jerozolimy?

— Tak. Chcę spędzić dzisiejszy wieczór w American Golony, a jutro wyjadę do Tel Awiwu.

Wydmuchnęła powoli kłąb dymu i powiedziała tonem pełnym niedomówień:

— Mam nadzieję, że jest pan zadowolony ze swojego pobytu w Ramalli.

Wpatrywała się w niego wyzywająco.

— Całkowicie — powiedział Malko.

— Mam nadzieję, że zobaczę panią jeszcze kiedyś.

— Inszallah… Chodźmy.

Józef zabierze pana na check point.

Podniosła się, prawie obojętna.

Tak jak Malko pragnął. Wyszli razem.

Patrzył, jak wsiada do swojego niebieskiego BMW coupe i przesyła mu dyskretny gest pożegnania.

Józef usiadł obok Malko w daewoo, uśmiechnięty i niewzruszony, po czym zaproponował:

— Pojedziemy przez skrzyżowanie Hąjoszi, tam jest mniej ludzi niż przy check point na głównej drodze.

Poprowadził Malko na szczyt małego wzgórza. Przed nimi palestyński check point umocniony workami z piaskiem pilnował wjazdu na drogę o dwóch jezdniach, rozdzielonych rzędem rachitycznych palm, która opadała łagodnie na dno niewielkiej doliny, by wznieść się następnie na przeciwległe zbocze. Przed nimi jeden z pasów ruchu był prawie zupełnie zagrodzony płonącym wrakiem autobusu. Józef zamienił kilka słów z palestyńskim żołnierzem i powiedział:

— Właściwie przejście jest dzisiaj zamknięte, ale pojedziemy to sprawdzić.

Niech pan jedzie bardzo wolno. Widzi pan biały budynek z czerwonym dachem po lewej stronie?

— Tak.

— To jest City Hotel, który oznacza początek strefy C. Stamtąd izraelscy snajperzy podburzają chebabi, by rzucali kamieniami w blokadę na dole.

Malko ruszył z prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę, omijając resztki autobusu.

— Izraelska rakieta — stwierdził Józef.

— Nie mogę przejść z panem przez blokadę. Jednak z żółtą rejestracją wszystko będzie dobrze.

Tylko niech pan jedzie powoli i nie wysiada z samochodu, zbliżając się do blokady.

Po drugiej stronie doliny Malko zauważył dwa izraelskie land rovery z powiewającymi flagami, które poruszały się powoli.

W pobliżu kilku palestyńskich wyrostków czekało obok wielkiej sterty kamieni, pod osłoną zaimprowizowanej barykady z wraków samochodów, ułożonych jedne na drugich.

Malko zatrzymał się i Józef natychmiast wysiadł.

On także wysiadł, by się pożegnać z młodym Palestyńczykiem i nagle poczuł, że telefon komórkowy, który nosił przymocowany do paska spodni, upadł na ziemię.

W tej samej chwili Józef ruszył w jego stronę z wyciągniętą ręką.

Kiedy Malko pochylił się, by podnieść komórkę, usłyszał suchy trzask, głośny i daleki.

Podniósł się i zobaczył, jak tuż za nim Józef pada na ziemię z roztrzaskaną głową, w kałuży krwi.

Загрузка...