ROZDZIAŁ SZESNASTY

Malko obudził się nagle, przekonany, że słyszy dzwonek telefonu.

Potrzebował kilku sekund, by oprzytomnieć.

Dwa krawaty, którymi przywiązał Kyley Cam, poniewierały się na podłodze.

Niebo było zawsze tak samo niebieskie, a morze tak samo puste.

Od wczoraj wiedział w końcu, czym zajmował się Marwan Rażub, zanim zginął, lecz nie posunął się przez to w swoim śledztwie ani trochę do przodu.

Czasami jego pobyt w Gazie wydawał mu się całkiem bezużyteczny.

Kiedy indziej był jednak przekonany, że bez jego nieustępliwej obecności nic by się nie zdarzyło.

Miał uczucie, że pogrążył się w koszmarze, który nie ma końca, związany ze światem zewnętrznym tylko za po średnictwem CNN.

A przecież dzieliło go od Tel Awiwu tylko kilka godzin jazdy samochodem.

Gaza była inną planetą, miejscem obcym i szczelnie zamkniętym, jak wioska w telewizyj nym serialu Więzień.

Malko przygotowywał się, by przetrwać kolejny, bezczynny dzień, w oczekiwaniu na nowe wiadomości od generała el Husseiniego.

Jak automat wziął prysznic, zastanawiając się raz jeszcze, co zamierza zrobić palestyński generał.

Jak długo będzie trwało śledztwo Mukhabaratu w sprawie islamskiej komórki Hamasu?

To, że jeden z jej członków należał do otoczenia Jasera Arafata było oczywiście interesujące, ale czy wystarczy, by wyjaśnić, dlaczego z taką zajadłością Izraelczycy chcieli powstrzymać śledztwo dotyczące tej grupy?

Znowu wydało mu się, że słyszy telefon, więc wrócił do pokoju.

Tym razem telefon dzwonił naprawdę.

Głos z silnym arabskim akcentem poinformował go, że ktoś pyta o niego w recepcji.

Gdy tylko wytarł się i ubrał, znalazł się na dole.

Jeden z wąsaczy generała el Husseiniego czekał na niego w nieodłącznym BMW.

Zaskoczony i pełen nadziei, Malko wskoczył do środka.

Zgodnie z umową, szef Mukhabaratu nie zamierzał się z nim skontaktować wcześniej niż pojutrze.

Zdarzyło się zatem coś nowego.

Po dwudziestu minutach BMW minęło czarną bramę „piramidy”.

Malko znalazł się w nieznanym mu biurze bez telefonu.

Generał zjawił się kilka minut później.

Wyglądał na zmartwionego.

— Leila el Mugrabi dała się złapać w pułapkę, nie wiem jak — oznajmił.

— Co się z nią stało?

— Była torturowana i została zabita — powiedział generał.

— Przez Raszida Dauda, na rozkaz Jamala Nassiwa.

To znaczy, że Nassiw dowiedział się przedtem o przekazaniu przez nią el Husseiniemu dokumentów dotyczących komórki Hamasu.

— Czy pan wie, co się stało?

— Nie.

Za pośrednictwem jednego z moich informatorów do wiedziałem się, że wczoraj przez cały dzień była przesłuchiwana, a w końcu ją zabito.

— Na jakim etapie znajduje się pańskie śledztwo w sprawie Mehdiego al Bajuka?

— Nie mam jeszcze nic konkretnego.

Jeśli w ciągu czterdziestu ośmiu godzin nic nie znajdę, aresztuję go.

To wszystko.

Chciałem panu od razu zdać sprawę z rozwoju wydarzeń.

Przez chwilę milczeli.

W końcu generał powiedział z po wagą:

— Niech pan dużo nie spaceruje.

Moi ludzie pilnują pana, ale nigdy nic nie wiadomo.

Jamal Nassiw zapalił szóstego tego ranka papierosa, używając do tego zapalniczki Zippo ze swoimi inicjałami, którą podarował mu w dowód przyjaźni Steve Moscoyitch, dawny szef rezydentury CIA w Tel Awiwie, i znów zaczął bić się z myślami.

Raport Raszida Dauda z zeznań Leili el Mugrabi wprawił go w wielkie zakłopotanie.

Już to, że pracowała dla Hamasu było wystarczająco przykrą niespodzianką.

Zastanawiał się, czy dla tego zgodziła się tak łatwo sypiać z nim.

Był to mocny cios w ego Palestyńczyka.

Lecz ponadto ta dziwka pracowała dla generała el Husseiniego, jego największego rywala.

Odtąd będzie podejrzewał wszystkich.

Jednak nie to było jego największą troską.

Przede wszyst kim Leila także nie umiała wyjaśnić, na czym polegało znaczenie komórki Hamasu odkrytej przez Marwana Rażuba.

Poza tym niepokoiło go milczenie Izraelczyków.

Nie mógł do tej pory zlikwidować agenta CIA, zatem wciąż czekali, że wykona ich polecenie, co nie było wcale pocieszające.

Podszedł do sejfu i po raz dziesiąty wyjął teczkę majora Rażuba, nie licząc wcale na to, że zrozumie, dlaczego Izraelczycy interesowali się tak bardzo maleńką grupką bojowników Hamasu.

Oczywiście, był wśród nich mechanik, który pracował w garażu raisa, lecz zajmował tak podrzędne stanowisko, że mógł szkodzić tylko w bardzo ograniczonym stopniu.

Izraelczycy tropili wprawdzie wszystkie grupki tego rodzaju, lecz nie z taką determinacją, Ludzie Nassiwa nadal śledzili dla niego agenta CIA, z jed nym tylko skutkiem: udało im się potwierdzić, że często spotyka się z generałem el Husseinim.

Sekretarka włożyła głowę w drzwi.

— Muntada na pierwszej linii — oznajmiła.

Podniósł słuchawkę pełen lęku i usłyszał głos jednego ze współpracowników Jasera Arafata, który powiedział krótko:

— Oni wracają dzisiaj. Masz tam być w południe.

Nassiw odłożył słuchawkę, czując, że coś go nagle dławi.

Stało się!

Dostał wiadomość od Izraelczyków!

W taki sam sposób jak ostatnim razem.

Spojrzał na zegarek: jedenasta.

Miał niewiele czasu, by pielęgnować swój lęk.

Przez moment pomyślał o ostatnich chwilach Leili el Mugrabi.

Musiała go przeklinać.

Nie pytał o żadne szczegóły, a kiedy śledztwo dobiegło końca i Raszid Daud zapytał go: „Co mam z nią zrobić?”, odpo wiedział poprostu, nie patrząc na niego: „To, co zwykle.” Pozostał tylko jeden problem.

El Mugrabi byli wpływową, mocno rozrośniętą rodziną.

Od tej pory już nigdy nie będzie mógł spać spokojnie.

Szlomo Zamir przyglądał się spode łba płaskiemu krajobrazowi południowego Izraela.

Pola, kilka fabryk, ziemia spalona słońcem.

Do tego Palestyńczycy spierali się z nimi o tę półpustynię.

Palce świerzbiły go, by zapalić papierosa, lecz nie miał przy sobie żadnego.

Rzadko podlegał tak silnej presji.

Wczoraj w Jerozolimie koordynator operacji „Gog i Magog” powiedział mu, że za wszelką cenę musi uniknąć katastrofy.

Nigdy nie nadarzy się równie dobra okazja…

Łatwiej powiedzieć, niż wykonać.

Od tej pory wciąż roztrząsał w myślach wszystkie warianty wydarzeń.

Istniały tylko złe rozwiązania, niektóre bar dzo złe.

W końcu Szlomo nie wytrzymał i pochylił się w stronę kierowcy.

— Arik, masz papierosa?

Kierowca nie miał odwagi odmówić i podał paczkę Zamirowi, któremu ręce trzęsły się tak bardzo, że dopiero za trzecim razem udało mu się trafić płomieniem jego niezawodnej zapalniczki Zippo w koniec papierosa.

Dym, który wypełnił mu płuca, miał smak miodu.

Przez kilka minut poddawał się kołysaniu samochodu, rozkoszując się odzyskanym nałogiem.

Papieros był tak dobry, że nagle rozjaśniło mu się w głowie i znalazł roz wiązanie swojego problemu!

Wypalił papierosa do samego końca, klnąc się na Boga, że nigdy więcej nie podda się pokusie.

Zbliżali się do Gazy.

Szlomo Zamir zaczął intensywnie myśleć o czekającym go spotkaniu.

Jamal Nassiw poczuł, że nogi prawie ugięły się pod nim, gdy zobaczył ciężką sylwetkę Szloma Zamira, wysiadającego z opancerzonego mercedesa, wciąż w tym samym ubraniu i z poważną twarzą.

Odważnie ruszył mu naprzeciw z wyciągniętą ręką i wymuszonym uśmiechem.

Omir Szaron pił w tym czasie kawę w al Wahah.

— Niech pan wsiada — nakazał Izraelczyk.

Obaj mężczyźni usiedli na tylnym siedzeniu BMW.

Szlomo Zamir nie tracił czasu.

— Nie zrobił pan tego, o co prosiłem — warknął.

— Czy pan wie, że skutki mogą być niezwykle poważne?

Szef Prewencyjnej Służby Bezpieczeństwa nie odważył się zapytać, dla kogo lecz zaczął się usprawiedliwiać.

— Stało się coś nieprzewidzianego — bronił się.

Najpierw…

Szlomo Zamir przerwał mu w pół słowa zdecydowanym gestem.

Nie miał zwyczaju rozwodzić się nad tym, co minęło.

— Wiem, że próbował pan — rzekł.

— Zapomnijmy o tym. Chcę panu dać okazję do zrehabilitowania się.

W pierwszej chwili jego propozycja wydała się Palestyńczykowi łatwa do przyjęcia.

Jednak kiedy Szlomo przedstawił mu drugą część planu, Jamal Nassiw poczuł, że krew odpływa mu z twarzy.

Nagle zrozumiał wszystko, chociaż brakowało mu jeszcze wielu elementów tej układanki.

Przede wszystkim wiedział teraz, dlaczego Izraelczycy zadali sobie tyle tru du. Nie tylko po to, by zdekonspirować komórkę Hamasu.

Po winien pomyśleć o tym wcześniej.

Teraz naprawdę znalazł się na rozdrożu.

Do tej pory mógł grać na dwa fronty.

Tym razem musiał wybierać.

Wiedział, że gdyby po powrocie do Gazy opowiedział o wszystkim Jaserowi Arafatowi, ten pogratulo wałby mu z głębi serca.

Niestety, miał powody, żeby nic nie mówić.

Szlomo Zamir obserwował Palestyńczyka nieruchomy jak Sfinks.

Przewidział ten atak wyrzutów sumienia.

Jego ręka po wędrowała do kieszeni i wydobyła stamtąd miniaturowy ma gnetofon. Izraelczyk włączył go i położył na kolanach swojego towarzysza.

— Niech pan posłucha — powiedział tylko.

Jamal Nassiw słuchał.

Był to jego głos, nagranie z poprzedniego spotkania.

Dostał od tego gęsiej skórki.

Jeśli ta kaseta wpadłaby w ręce generała el Husseiniego, zostałby rozstrzelany. Izraelczyk lekko się uśmiechnął.

— Nie traćmy czasu!

Proszę zrobić to, co panu kazałem!

Dzisiaj. W drugiej części operacji liczę całkowicie na pana.

I łagodniejszym głosem dodał:

— Tym razem nie może się nie udać.

Jamal Nassiw wysiadł z BMW z uczuciem, że wymknął się wampirowi.

Zupełnie rozstrojony wsiadł do swojego auta, gdzie czekali już na niego izraelscy goście i natychmiast zapalił papierosa, żeby wykręcić się od rozmowy. Zawód zdrajcy nie był łatwy.

Chcąc się pocieszyć, pomyślał, że wszystko można by zakończyć w ciągu kilku godzin.

A przy tym miałby prawo do wdzięczności raisa, a także Izraelczyków.

Mogła to być jego godzina chwały.

Generał el Husseini drgnął, słuchając raportu swojego agenta, wyznaczonego do śledzenia tajemniczej komórki Hamasu.

Nie wierzył własnym uszom.

— Zbiry Jamala Nassiwa właśnie zaczynają ich wszystkich aresztować!

— oznajmił jego podwładny.

— Co się dzieje? Niewiarygodne!

Kiedy Mukhabarat od czterech dni bardzo się starał, by nie zaalarmować członków tej małej grupki, Prewencyjna Służba Bezpieczeństwa pojawiła się jak słoń w składzie porcelany i wywracała do góry nogami całe śledztwo.

El Husseini znał bojowników Hamasu: bardzo trudno było ich zmusić do mówienia. Poza tym, wymkną mu się ostatecznie.

Nie będzie sposobu, by ich wyrwać z łap Raszida Dauda.

Cała jego praca poszła na marne.

Zapalił papierosa, blady z wściekłości.

To nie mógł być przypadek.

Czy Jamal Nassiw chciał, by jemu przypadł cały splendor za zniszczenie siatki Hamasu?

Było to mało prawdopodobne.

— Bardzo dobrze — powiedział generał.

— Sprawdź nazwiska aresztowanych.

Jutro zobaczymy, co się dzieje.

Dwa czarne mercedesy szybko minęły izraelski check point oddzielający strefę A od strefy C i pomknęły w kierunku Jerozolimy.

Żołnierz Tsahal przyglądał się im ciekawie, gdy go mijały.

Codziennie po zapadnięciu nocy te limuzyny przyjeżdżały z Izraela i jechały bocznymi drogami w kierunku Ramalli.

Przeważnie towarzyszyło im dyskretnie auto pełne agentów Szin Bet: można ich było poznać po wysportowanych sylwetkach, krótko ostrzyżonych włosach i uzi — z magazynkami połączo nymi po dwa taśmą klejącą — które trzymali w rękach.

Na tylnym siedzeniu pierwszego samochodu dwaj mężczyźni rozmawiali przyciszonymi głosami, chociaż od kierowcy oddzielała ich gruba szyba.

— Jeszcze jeden mały wysiłek i będzie koniec — powiedział pierwszy.

Jego towarzysz, jeden z doradców premiera, nie był w na stroju równie optymistycznym.

— To nic pewnego.

Boi się i domyśla, że nie informujemy go o wszystkim.

Jeśli kiedyś zacznie mówić…

— No way — zapewnił jego rozmówca.

— Za bardzo się zaan gażował.

Będziemy umieli mu o tym przypomnieć.

Poza tym nie prosimy go o nic wielkiego…

Tylko o złożenie podpisu pod dokumentem.

My zrobimy resztę. A on będzie zwycięzcą.

Doradca wydął wargi.

— Jak Beszir Gemajel!

Dopóki nie wyschnie atrament. Nie czuję tej sprawy.

Trzeba będzie z tego zrezygnować, tak czy inaczej.

Nie mamy wyboru — uciął drugi.

Ten człowiek jest naszą największą szansą.

Myślę, że to jest wspaniały pomysł.

Dawniej często przeprowadzaliśmy takie operacje — dodał z nutką nostalgii…

Był starym agentem Mosadu, który twierdził, że agencja wywiadu zagranicznego od pewnego czasu straciła swoją skuteczność.

Człowiek, z którym spotkali się właśnie w Ramalli, był dawnym „klientem” jednej z ich ekip. Przestali rozmawiać: dojeżdżali do Jerozolimy.

Drugi mężczyzna pochylił się w stronę kierowcy:

— Proszę nas zawieźć do biura premiera.

Ariel Szaron żądał, by godzina po godzinie informować go o tym, jak przebiega na wszystkich płaszczyznach operacja „Gog i Magog”.

Tym razem zbliżali się do końca.

Tyle, że znajdowali się w położeniu konstruktorów pojazdów kosmicznych, którzy dopiero po starcie rakiety będą wiedzieli, czy wszystkie ich rachuby były słuszne.

Mężczyźni stali rzędem pod ścianą, z rękami związanymi z tyłu, na plecach i z nogami skrępowanymi w kostkach.

Ludzie Raszida Dauda zabrali ich do podziemia natychmiast po are sztowaniu. Tu znaleźli się w „cywilizowanym kraju”: bez ad wokata, bez rodziny, bez kontaktu ze światem zewnętrznym.

Od czasu zatrzymania zwyczajnie i ostatecznie zniknęli, jakby zostali wysłani na Marsa…

Ostry zapach potu i strachu, zmieszany z mdłym odorem krwi, chwytał za gardło.

Dwóch zbirów Raszida Dauda zaczęło podstawowe przesłuchanie, aby ustalić ich tożsamość, za po mocą mocnych ciosów w twarz, obelg i kopniaków.

Po to by ich oswoić z nowymi warunkami.

Z piwnic służby prewencyjnej rzadko udawało się wyjść w dobrym stanie.

Przesłuchania często odbywały się w nocy, kiedy w biurach nie było już nikogo, a w budynku zostawali tylko ludzie z wewnętrznej służby bezpieczeństwa.

Drzwi się otworzyły i wszedł Raszid Daud, a za nim jego szef.

Jamal Nassiw. Policjanci starali się ukryć zaskoczenie.

Nigdy nie widzieli szefa w piwnicy.

Wrażliwy z natury, unikał tych widowisk i nigdy nie oglądał oskarżonych.

Nawet po śmierci.

Zauważyli, że Nassiw ma oczy nabiegłe krwią i nie idzie całkiem prosto: pił.

Raszid Daud zatrzymał się przed pierwszym więźniem, starszym mężczyzną obdarzonym wspaniałą, siwą brodą.

Dla zabawy chwycił go za brodę i zaczął ciągnąć.

— Trzeba będzie cię ogolić!

— powiedział. — Tutaj nie lubimy brodaczy.

Więzień rzucił mu pełne nienawiści spojrzenie i warknął:

— Zabierz swoje niegodne ręce od mojej świętej brody!

Al lach Akbar.

— Pies! — wybuchnął Raszid Daud.

Wymierzył mu pierwszego kopniaka w brzuch.

Brodaty mężczyzna upadł na bok, a Raszid kopał go, aż do chwili, gdy poczuł ból w udach.

Jego ofiara już dawno przestała się ruszać, leżąc w kałuży krwi, wciąż powiększającej się wokół zmasakrowanej głowy mężczyzny.

Daud odwrócił się i powiedział do swoich ludzi:

— Mokhtarem, tym, co tu leży, zajmę się sam.

Zabierzcie go na taboret.

O pierwszej po południu dostał rozkaz, by zatrzymać wszystkich członków małej grupki Hamasu.

O piątej byli już w więzieniu.

Zadanie nie było trudne: znalazł ich wszystkich w pracy albo w domu.

Ponadto Prewencyjna Służba Bezpieczeństwa nie potrzebowała żadnego sądowego nakazu zatrzymania, co bardzo ułatwiało jej pracę…Jamal Nassiw kazał zacząć przesłuchania tego samego dnia — zamiast najpierw przegłodzić trochę zatrzymanych, a potem „zmiękczyć” ich za pomocą kilku mocnych batów — i oświadczył, że weźmie w nich udział.

Z listą zatrzymanych w ręku, Jamal Nassiw zapytał na boku:

— Który nazywa się Mehdi al Bajuk?

— Ja — odpowiedział mężczyzna lat około czterdziestu.

w niebieskiej, roboczej bluzie, raczej łysy.

lecz mocno zbudowany.

— Zabierzcie go do czwórki — rozkazał Nassiw.

Cela numer cztery była pokojem do przesłuchań.

Dwaj po licjanci zmusili więźnia, by wstał i wyprowadzili go na ze wnątrz.

Szef Prewencyjnej Służby Bezpieczeństwa szedł tuż za nimi.

— Posadźcie go!

— rozkazał, kiedy już wszyscy znaleźli się w celi.

W środku nie było nic, oprócz przypominającego warsztat stolarski roboczego blatu i magnetofonu kasetowego, stojącego na taborecie.

Dwaj ludzie powlekli Mehdiego al Bajuka do blatu, otworzyli na całą szerokość szczęki imadła, które było do niego przymocowane i ciągnąc więźnia za włosy, zmusili go, by się schylił, a wówczas umieścili jego głowę w imadle.

Kiedy głowa już się tam znalazła, jeden z policjantów nacisnął na metalowe ramię urządzenia, wprawiając w ruch śrubę bez nakrętki i szczęki imadła zbliżyły się, unieruchamiając więźnia.

Mehdi al Bajuk wrzasnął, gdy metal zmiażdżył chrząstki je go uszu.

Drugi policjant natychmiast włączył kasetę i rytmiczne dźwięki urzekającej orientalnej muzyki wypełniły pomieszczenie.

Policjant wyszedł.

Jamal Nassiw stanął nieruchomo naprzeciwko więźnia i za pytał:

— Wiesz, dlaczego zostałeś zatrzymany?

Mężczyzna wydobył z siebie niezrozumiałą odpowiedź.

Szef natychmiast ścisnął imadło o ćwierć obrotu, powstrzymując mdłości.

Nigdy by nie uwierzył, że jest zdolny zrobić coś takiego!

Obawiał się, że w każdej chwili nogi mogą odmówić mu posłuszeństwa.

Od krzyku torturowanego mężczyzny trzęsły się ściany.

Krew popłynęła mu z uszu.

Twarz miał szkarłatną, oczy wyszły mu z orbit.

Jego ciałem wstrząsnął dreszcz i zaczął gwałtownie wymiotować.

Zaatakowany przez odrażający zapach wymiotów, tylko nadludzkim wysiłkiem woli Jamal Nassiw powstrzymał się, by nie pójść w ślady al Bajuka.

Zaciśnięte imadło, nie ruchome spojrzenie, oszalałe tętno: szef Prewencyjnej Służby Bezpieczeństwa był jak w transie.

Mehdi al Bajuk przestał wymiotować i zaczął krzyczeć.

Po irytowany jego wrzaskami policjant, który przez cały czas stał z respektem za swoim przełożonym, wymierzył mężczyźnie potężnego kopniaka między nogi, a wtedy al Bajuk rozkrzy czał się jeszcze bardziej.

Jamal Nassiw, wpatrzony w ścianę, by nie widzieć swojej ofiary, zaczął naciskać powoli, lecz bez litośnie na dźwignię, zwierając jeszcze mocniej szczęki imadła.

Krzyk więźnia stał się bardzo wysoki, nierówny, nieprzerwany.

Mężczyzna szarpał się tak bardzo, że czasami jego stopy odrywały się od podłogi.

Ze ściśniętym mózgiem i zmiażdżonymi końcówkami nerwów, więzień cierpiał męki.

Wrzasków torturowanego nie była w stanie zagłuszyć nawet kojąca muzyka z magnetofonu.

Jamal Nassiw nie sądził, że al Bajuk będzie się opierał tak długo!

— Będziesz mówił!

— rozkazał.

Była to ostatnia rzecz, jakiej by sobie życzył.

Myślał, że mężczyzna będzie milczał trochę dłużej.

Przez rozpaczliwe jęki i krzyki przedarło się jednak kilka zrozumiałych słów.

Lecz to był najmniejszy kłopot.

Nagle pogrążony w bólu al Bajuk, w nadziei, że ocali życie, zaczął mówić.

Urywanym głosem, przeplatając swoje zeznanie prośbami do Boga, po wiedział wszystko, co wiedział.

Jamal Nassiw czuł, jak włosy stają mu dęba!

Odwrócił się: pochylony nad magnetofonem policjant zmieniał właśnie kasetę i niczego nie usłyszał.

Szef służby prewencyjnej także chciałby nigdy nie usłyszeć tego wyznania.

Jego ofiara wymiotowała żółcią, ciałem mężczyzny wstrząsały drgawki.

Zaciskając zęby, Jamal Nassiw z całej siły nacisnął na metalową dźwignię, kierującą szczękami imadła.

Mięśnie nadgarstka Palestyńczyka stwardniały od wysiłku.

Pod naciskiem imadła kości czaszki Mehdiego al Bajuka ustąpiły z potwornym trzaskiem, a rozpaczliwe krzyki zmieniły się w okropny bulgot.

Dwa strumienie krwi trysnęły z nozdrzy mężczyzny aż na podłogę.

Z każdej strony jego głowy szczęki imadła zagłębiły się na dwa centymetry w coś, co było już tylko papką składającą się z szarej substancji i odłam ków kości.

Krew zmieszana ze strzępami tkanki spływała na podłogę.

W końcu więzień przestał krzyczeć.

Poruszył się jeszcze kilka razy bezwiednie, konając z otwartymi oczami.

Ja mal Nassiw cofnął się, widząc, że krew zabrudziła mu mokasyny.

— Chyba ścisnąłem trochę za mocno — mruknął blady jak śmierć.

— Nic nie szkodzi, rais — powiedział policjant.

— Są inni, którzy będą mówić…

Jamal Nassiw bez odpowiedzi wyszedł na korytarz, wciąż jeszcze mając w uszach rozpaczliwe krzyki torturowanego człowieka.

Jak zombie wszedł na schody i poszedł do swojego biura.

Nawet nie wycierając butów, podszedł prosto do barku schowanego za boazerią, wyjął „pięcioletniego” Defendera, otworzył i pił prosto z butelki, aż się w końcu zakrztusił.

Nie przytomny, bliski ataku serca, rzucił się na fotel.

Jego tętno uderzało dwieście razy na minutę.

Miał czkawkę i próbował za czerpnąć oddech.

W tej chwili nienawidził Szlomo Zamira, nie nawidził też siebie samego.

Rozumiał, dlaczego ludzie tacy jak Raszid Daud stają się niezbędni.

Wypił jeszcze trochę koniaku, a potem położył się na kanapie.

Nie potrafił wrócić w tym stanie do domu.

Ze wzrokiem wbitym w sufit powtarzał ostatnie słowa Meh diego al Bajuka.

Wiedział nareszcie, dlaczego Izraelczycy włożyli w tę sprawę tyle wysiłku.

Pełen obrzydzenia, czując, że zbiera mu się na mdłości i nie potrafi opanować drżenia rąk, był jednocześnie oszołomiony wagą wydarzeń, które rozgrywały się na jego oczach.

On, Jamal Nassiw trzymał mały kawałek Historii w rękach!

Dostał od tego zawrotu głowy.

Potem ogarnął go lęk.

Jeżeli Izraelczycy dowiedzą się o tym, co zrobił, zlikwidują go bez najmniejszego wahania.

Pozostaje mu tylko się modlić: teraz wybrał, po czyjej jest stronie.

Nagle przeszył go ostry ból.

Towarzyszyło temu dziwne uczucie, jak by jakaś niewidzialna ręka ściskała mu klatkę piersiową.

Ze rwał się przerażony.

Dusił się.

Загрузка...