ROZDZIAŁ SIÓDMY

Wysoka, śniada, młoda kobieta, z krótkimi, kręconymi włosami i z okrągłą twarzą, ubrana w nienaganne, czarne spodnium i niebieską bluzkę, pojawiła się na zewnętrznej galerii siedziby Prewencyjnej Służby Bezpieczeństwa przy Jamal al Dawad al Arabia Street w dzielnicy de Tar Elhawa, gdzie czekali cierpliwie Malko i Fajsal Balaui.

— Jamal Nassiw przyjmie pana — zakomunikowała śpiewnym głosem.

— Nazywam się Leila el Mugrabi. Jestem jego tłumaczką…

— Sądziłem, że mówi po angielsku — powiedział Malko.

— Nie dość dobrze — usprawiedliwiła się młoda kobieta.

— A czy pan mówi po hebrajsku?

Pytanie zupełnie nieoczekiwane w Gazie.

— Nie.

Dlaczego?

— Pan Nassiw nauczył się hebrajskiego w więzieniu w Izraelu i bardzo dobrze mówi w tym języku.

Zechce pan pójść za mną.

Malko z uśmiechem pożegnał się z Fajsalem.

Kierowca nie był potrzebny w czasie rozmowy.

Kwatera główna Jamala Nassiwa nie była okazała.

Długi, biały mur otaczał liczne nowoczesne budynki, czarna, rozsuwana brama, przez którą wciąż wjeżdżały i wyjeżdżały samochody, była strzeżona przez bandę uzbrojonych po zęby wąsatych mężczyzn.

W środku było raczej elegancko — białe ściany i patio ozdobione fontanną, chyba wyschniętą.

Słodka woda była rzadkim luksusem w Gazie, gdzie osadnicy izraelscy przywłaszczali jej sobie 80%.

Kiedy Malko szedł za tłumaczką po zewnętrznych schodach prowadzących do biura Nassiwa, Fajsal wskazał na za bezpieczone metalowymi prętami okienka piwniczne, wychodzące na patio na poziomie ziemi:

— To jest prywatne więzienie Jamala Nassiwa.

Tutaj każdy organ służby bezpieczeństwa ma swoje więzienie.

Malko poszedł za uroczą przewodniczką wzdłuż korytarza.

Minęli trzy biura i weszli w końcu do wielkiego pomieszczenia z podłogą przykrytą wspaniałym dywanem, z zielonymi siedzi skami, z telewizorem i z jakąś rachityczną rośliną w kącie.

Młody człowiek, o nieco pucołowatej twarzy, z której wystawał okazały nos, ubrany w szarą koszulkę polo i dobrze skrojony garnitur, przyjął Malko z uśmiechem.

— Welcome to Gaza, Mister Linge!

Proszę usiąść.

Gdy tylko Malko usiadł, Nassiw zapalił papierosa swoją zapalniczką Zippo camouflage, którą położył następnie na paczce papierosów marki Lucky Strike.

Z ufryzowanymi włosami i uśmiechem playboya nie wyglądał na tajnego agenta.

Leila el Mugrabi czekała, z nogą założoną dyskretnie na nogę.

Malko podał swojemu gospodarzowi list od Jeffa O’Reilly.

Jamal Na ssiw otworzył go i przeczytał natychmiast, a potem odłożył, uśmiechnął się do Malko trochę zbyt natarczywie i zapytał:

— Co mogę dla pana zrobić, panie Linge?

Pomimo obecnej sytuacji zachowuję żywą przyjaźń dla pana O’Reilly i dla Stanów Zjednoczonych.

— Czytał pan jego list — powiedział Malko.

— Pan O’Reilly chciałby się dowiedzieć, dlaczego pański współpracownik, Marwan Rażub, zginął w Tel Awiwie.

Uśmiech zniknął z twarzy Jamala Nassiwa.

— Było mi bardzo przykro z powodu tego dramatu — stwierdził.

— Niestety, wiem o nim nie więcej niż pan, a może nawet mniej.

Izrael jest bardzo daleko stąd.

Malko spodziewał się takiej odpowiedzi.

Jeśli nie chciał, aby szef Prewencyjnej Służby Bezpieczeństwa dowiedział się o podejrzeniach Jeffa O’Reilly wobec Izraelczyków, nie mógł działać wprost.

— Rozmawiał pan z majorem Rażubem przed jego wyjazdem — zauważył Malko.

— Czy nie powierzył mu pan żadnej wiadomości dla Jeffa O’Reillly?

Jamal Nassiw wyglądał na zaskoczonego.

— Nie.

To miała być rutynowa wizyta, prawda?

Rozmawiałem z nim tylko o dwóch sprawach: odblokowaniu materiałów z podsłuchu, obiecanych przez jego wydział, a zablokowanych przez Izraelczyków i o przywiezieniu dla mnie kilku butelek Defendera.

W Gazie bardzo trudno jest go teraz znaleźć, dzięki naszym przyjaciołom z Hamasu…

Zapalił następnego papierosa.

— To znaczy, że nie widzi pan związku między tą śmiercią i działalnością pańskiego podwładnego?

Jamal Nassiw zmarszczył brwi.

— Oczywiście, że nie.

Dlaczego mieliby go zabić tam, a nie tutaj?

— Jeżeli przeszkadzał Izraelczykom, pewnie łatwiej było go zabić w Tel Awiwie.

— Izraelczycy robią, co chcą w Gazie — stwierdził ze smutkiem szef Prewencyjnej Służby Bezpieczeństwa.

— Dzięki środkom technicznym i z pomocą ludzi, których kupują, amils1.

Lecz mimo wszystko major Rażub nie pracował przeciwko Izraelczykom.

Żaden z nas tego nie robi.

Chcemy pokoju, sprawiedliwego i trwałego.

Izraelczycy są na szymi przyjaciółmi.

Niebezpiecznie zbliżyli się do konwencji sztywnych, oficjalnych wystąpień.

Malko postarał się sprowadzić znów rozmowę na właściwy temat.

— Czy może mi pan powiedzieć, na czym polegała misja majora Radżuba, w czasie której został zabity?

— zapytał.

W oczach Palestyńczyka pojawił się błysk zaskoczenia, skinął jednak aprobująco głową.

Widocznie chciał pozostać w dobrych stosunkach z CIA.

— Oczywiście.

Powiedział coś do Leili el Mugrabi, która wstała i wyszła z biura.

Jamal Nassiw odetchnął i zapytał:

— Jak wygląda życie w Tel Awiwie?

Od dawna tam nie byłem.

— Nie jest nieprzyjemne — powiedział Malko niezobowiązująco.

Leila wróciła pięć minut później i położyła na biurku szefa teczkę z dokumentami.

Na podstawie pewnych nieokreślonych znaków, Malko doszedł do wniosku, że kobieta nie może być tylko tłumaczką.

Jamal Nassiw otworzył teczkę i zaczął przerzucać papiery.

W końcu podniósł głowę.

— Major Rażub rozpracowywał dwie małe siatki Hamasu.

Dwie grupy, które nie podejmowały żadnych drastycznych działań.

Jedna sprawa dotyczyła przenikania Hamasu do żłobków.

Kontrolowali czterdzieści pięć na pięćdziesiąt osiem, to trochę za dużo…Druga związana była z komórką Hamasu, którą utworzyli dawni ludzie Fatahu.

Nic szczególnie „gorącego”.

Palestyńczyk zamknął teczkę i spojrzał na Malko — Czy mogę coś jeszcze dla pana zrobić?

Widocznie on już skończył.

— Nie, dziękuję, nie sądzę — powiedział Malko.

— Przekażę te informacje panu O’Reilly.

— Proszę mu przekazać ode mnie pozdrowienia — poprosił gorąco Palestyńczyk.

— Mam nadzieję, że szybko go tutaj zobaczę, inszallah.

Allah miał twardy kark.

Wymienili mocny uścisk dłoni i Leila Mugrabi zabrała Malko do galerii, gdzie czekał na niego Fajsal Balaui.

— Czy dostał pan to, czego pan chciał?

— Był bardzo chętny do współpracy — zapewnił Malko.

Na twarzy Fajsala pojawił się pełen zrozumienia uśmiech.

— Jest bardzo inteligentny i przyjaźni się z Amerykanami.

To jego polisa ubezpieczeniowa.

Nie przez przypadek objął swoje stanowisko w wieku czterdziestu dwóch lat.

Najpierw bił się odważnie podczas pierwszej intifady, a teraz zaangażował się w politykę.

Znaleźli się na Jamal al Dawad al Arabia Street.

Centrum Gazy, pomimo wysokiej ceny benzyny, było sparaliżowane przez korki.

Fajsal prowadził ostrożnie.

Malko zapytał go:

— Niech pan, tutejszy, powie mi: czy można mieć zaufanie do Jamala Nassiwa?

— Nie — powiedział po prostu Palestyńczyk.

— Co nie znaczy, że pana zdradzi.

Chce utrzymać dobre stosunki z Amerykanami.

Gdzie pan zamierza jechać?

Prawdę mówiąc, Malko nie wiedział.

Właściwie jego misja w Gazie była skończona.

Nie dowiedział się niczego, co mogło by wyjaśnić tajemnicę śmierci majora Rażuba.

Byłby jednak rozczarowany, gdyby miał wyjechać właśnie teraz.

Rażub rozpracowywał Harnaś.

Może, gdyby Malko poprowadził śledztwo w tym kierunku, znalazłby jakiś motyw.

— Czy ma pan jakieś kontakty z Hamasem?

— zapytał Fajsala.

— Z jakim Hamasem?

Jeżeli chce się pan spotkać z kimś z Brygad Ezzedina al Kassima, to się nie uda: przyjechał pan z Izraela, więc jest pan spalony.

Jeśli interesuje pana gałąź polityczna, można spróbować.

W rzeczywistości należą wszyscy do tej samej organizacji, kontrolowanej przez starego szejka Jassine, który trzyma kasę.

Jednak ci, którzy biorą udział w akcjach terrorystycznych nie kontaktują się nigdy z ludźmi takimi jak pan.

— Zobaczę się z tymi, z którymi mógłby mnie pan skontaktować — poszedł na ustępstwo Malko.

— Dobrze.

Jedźmy do mojego biura.

Spróbuję coś załatwić.

Malko powstrzymywał mdłości, zabierając się do trzeciej herbaty z cukrem.

Od ich przyjazdu do biura Fajsal Balui przez cały czas wisiał na telefonie, więc zabiedzony, wąsaty mężczyzna przyniósł Malko jeszcze jedną szklankę przeraźliwie słodkiej herbaty, widząc, że poprzednia jest pusta.

Biuro Fajsala znajdowało się przy al Rasheed Street.

niedaleko Commodore.

Sznur żółtych taksówek — mikrobusów stał na zewnątrz, czekając na pasażerów.

Wreszcie Fajsal odłożył telefon.

— Teraz jest pora modlitwy — powiedział — nikt nie odpowiada.

Pojedziemy do Commodore.

Spróbuję zadzwonić później.

Gdy jechali do hotelu, Malko zapytał Palestyńczyka:

— Kim jest tłumaczka Jamala Nassiwa?

Jest bardzo ładna.

Fajsal Balaui uśmiechnął się pod wąsem.

— Złe języki mówią, że jest jego kochanką.

Pochodzi z bardzo dobrej rodziny, bardzo religijnej, o której ludzie opowiadają, że jest związana z Hamasem.

— Myślałem, że wszystkie muzułmanki noszą chusty.

— Leila el Mugrabi zerwała ze swoją rodziną, żeby pracować.

Może jest kochanką Nassiwa, w każdym razie ma do niej pełne zaufanie.

Do tego stopnia, że zostawia jej dostęp do sejfu, w którym trzyma tajne dokumenty.

— Myśli pan, że mógłbym się z nią spotkać bez wiedzy jej szefa?

Palestyńczyk rzucił mu zakłopotane spojrzenie.

— Niech pan o tym nawet nie myśli i niech pan na mnie nie liczy.

Chcę zachować moje jaja, bo nie znajdę już dawców na rządów.

Dlaczego chciałby się pan z nią zobaczyć?

Żeby się do niej zalecać?

— Nie — zapewnił go Malko.

— Próbuję się dowiedzieć czegoś bliższego na temat majora Rażuba.

Myślę, że Jamal Nassiw nie powiedział mi wszystkiego.

— Całkiem możliwe — zaśmiał się Fajsal.

— Ale ona nic panu nie powie.

Przyjechali do Commodore.

Palestyńczyk wszedł z Malko do środka, na nie wiadomo którą herbatę.

Malko zaczynał zmieniać się w imbryk.

W przelocie zauważył młodego mężczyznę, we wspaniałej, zielonej marynarce, który rozsiadł się w Jednym z foteli w hallu.

Fajsal rzucił mu szybkie spojrzenie.

Kiedy usiedli w hotelowej restauracji, powiedział do Malko:

— W każdym razie Jamal Nassiw interesuje się panem.

Facet w zielonej marynarce jest jednym z jego ludzi.

Mówią, że to on zabił dyrektora telewizji przed dwoma miesiącami.

Oczywiście na rozkaz.

Wyglądał na zachwyconego tym odkryciem.

Zapalił papierosa, używając zapalniczki marki Zippo, całkiem pogiętej — co musiało być pamiątką po wojnie czterodniowej — która najpierw ocaliła mu życie, a teraz nadal dzielnie służyła.

Pewnie zastanawiał się, czego Malko naprawdę szuka w Gazie.

Spojrzał na niego ukradkiem i zapytał nagle:

— Czy jest pan uzbrojony?

— Dlaczego?

— W tej chwili sytuacja w Gazie jest delikatna.

Ludzie popadają w lekki obłęd.

Izraelczycy „walą” przez cały czas w koszary Force 17.

Wszędzie widzi się szpiegów.

Mogą pana wziąć za Izraelczyka.

To przykre.

Jeśli chce pan zostać, byłoby lepiej mieć broń.

Malko zmierzył wzrokiem Palestyńczyka.

Czyżby usiłował pociągnąć go za język?

Czy miał dobre zamiary?

W każdym razie, nie znał nikogo innego i musiał zaryzykować.

— Muszę się dowiedzieć — powiedział — nad czym pracował Marwan Rażub przed śmiercią.

Nassiw twierdził, nie podając żadnych szczegółów, że major zajmował się Hamasem.

Kto mógłby mi pomóc?

— Generał Atep el Husseini — odparł bez wahania Fajsal.

— Lecz nie jestem pewien, czy będzie chciał to panu powiedzieć.

Kieruje Mukhabaratem i jest najlepiej poinformowanym człowiekiem w Gazie.

— Jak mogę się z nim zobaczyć?

Fajsal zanurzył nos w herbacie.

— To nie jest łatwe — powiedział.

— Generał nie ufa nikomu.

A przede wszystkim Nassiwowi.

Nie lubi ani Izraelczyków, ani Amerykanów.

Ale jeśli przyjdzie pan z polecenia Jeffa O’Reilly, może się zgodzi pana przyjąć.

— Czy może pan go o to spytać?

— Nie.

Jednak znam dobrze kogoś, kto może to zrobić.

Hani el Hassan, doradca polityczny Abu Amara, jest moim kuzynem.

— Niech pan spróbuje.

— Zgoda.

Lecz muszę się z nim zobaczyć, nie chcę rozmawiać przez telefon.

To może potrwać kilka dni.

Malko zastanowił się jeszcze raz nad tym, co powiedział mu Fajsal na temat broni.

— Czy na wszelki wypadek mógłby mi pan załatwić broń?

Fajsal Balaui nie odpowiedział od razu.

Wyglądało na to, że się waha.

— Myślę, że tak — powiedział w końcu.

— Jest pan przyjacielem Jeffa O’Reilly.

Lecz nie trzeba o tym nikomu mówić.

Po nadto, w Strefie Gazy broń jest bardzo droga…

— Z tym nie będzie kłopotu — stwierdził Malko, — Nie można kupować broni w mieście — ciągnął Palestyńczyk.

— Ludzie z Prewencyjnej Służby Bezpieczeństwa dowiedzieliby się o tym natychmiast i mógłbym mieć kłopoty.

— A gdzie?

— Mam kuzyna w Khan Junes, który działa w grupie tanzim.

Oni mają broń i mogą ją zdobyć.

Jeśli poproszę, pewnie zgodzą się coś panu sprzedać.

Trzeba jednak do nich pojechać.

— Dobrze! Jedźmy!

W oczekiwaniu na ewentualne spotkanie z generałem el Husseinim nie miał zupełnie nic do roboty.

Fajsal lekko się uśmiechnął.

— Podróż do Khan Junes może potrwać jeden dzień.

Albo dłużej, jeżeli Izraelczycy zablokują drogę, jak to czasami robią.

Wtedy zostaniemy schwytani w pułapkę.

— Spróbujmy pojechać — upierał się Malko.

— Dobrze — westchnął Fajsal.

— Pojedziemy jutro rano.

A teraz zostawię pana samego i wybiorę się do Hani el Hassana.

Niech pan nie wychodzi wieczorem, ani w nocy.

To nie jest bezpieczne.

Ford jechał wąską drogą, wzdłuż której ciągnęły się pola i stały nieliczne domy na południe, w towarzystwie taksówek — mikrobusów i kilku prywatnych aut.

Khan Junes leżało na południowym końcu Strefy Gazy, tuż przed Rafah i granicą egipską.

Fajsal zwolnił przed budynkiem otoczonym workami z piaskiem, nad którym powiewała palestyńska flaga.

Odwrócił się do Malko.

— Pojedziemy przez skrzyżowanie Netzarim, gdzie droga prowadząca do Netzarim settlement przecina się z naszą.

Tam został zabity mały Mohamed!. Niech pan nie wychodzi z samochodu: teraz Izraelczycy już nie tolerują pieszych.

Proszę też nie robić zdjęć, bo mogą próbować strzelać.

Minęli palestyński posterunek.

Nawet w słońcu to miejsce robiło ponure wrażenie.

No-man s-land bez wyrazu.

Izraelczycy wycięli wszystkie drzewa, by oczyścić sobie pole ostrzału, palestyńskie domy zostały wysadzone w powietrze i zamienione w sterty kamieni.

Malko zauważył dwa czołgi merkewa osłonięte wałami ziemnymi.

Ich długie lufy były wycelowane w skrzyżowanie z drogą, która biegła z Berszeby, na wschodzie Strefy Gazy, do Netzarim na wybrzeżu.

Kilka palestyńskich kobiet pracowało w polu.

Gdy ford przejeżdżał przez skrzyżowanie, strzeżone przez dwa lekkie wozy pancerne, najeżone karabinami maszynowymi, nagle szczekliwie odezwał się megafon.

— Co oni mówią?

— Żeby jechać jak najszybciej!

— przetłumaczył Fajsal i, przede wszystkim, nie zatrzymywać się.

Deprymujący był widok uzbrojonych po zęby żołnierzy, reagujących tak nerwowo na zwyczajny, cywilny samochód…

Gdy skrzyżowanie zostało za nimi, Fajsal odetchnął z ulgą.

Dalej jechali dawną izraelską drogą numer cztery, przebiegającą przez Strefę Gazy z północy na południe, aż do granicy z Egiptem w Rafah, gdzie zbudowano nowe lotnisko, z którego czasami odlatywał Jaser Arafat.

Lotnisko było przeważnie zamknięte przez Izraelczyków, w ramach działań odwetowych.

Khan Junes było ostatnią dużą wsią przed granicą, przyklejoną do izraelskiej osady Gusz Kalif.

Przybyło samochodów.

Wąska droga, na której z trudem mijały się ciężarówki, wiła się wśród pól.

Fajsal znowu zaczął okazywać zdenerwowanie.

— Za chwilę znajdziemy się na skrzyżowaniu z drogą, która łączy Izrael z Gusz Katif — wyjaśnił.

Znajduje się ono pod kontrolą armii izraelskiej, chociaż jesteśmy w strefie A.

Osadnicy mają naturalnie pierwszeństwo.

Czasami wojsko zamyka skrzyżowanie na godzinę, na dziesięć godzin, albo na trzy dni!

W takim wypadku Khan Junis jest odcięte od świata.

Mam nadzieję, że nas to nie spotka.

Jechali teraz bardzo wolno.

Ogromna cysterna źle wzięła zakręt pod osłoną izraelskiego wozu pancernego, z karabinami maszynowymi wycelowanymi w skrzyżowanie.

Ludzie czekali cierpliwie, nikt nie odważył się użyć klaksonu.

Izraelczycy by li najsilniejsi.

Z miejsca, w którym się znajdowali, Malko mógł zobaczyć trzy samochody z żółtymi tablicami rejestracyjnymi, przejeżdżające w zawrotnym tempie przez skrzyżowanie i znikające po zachodniej stronie.

Ich kierowcy także się bali.

Izraelczycy ponownie otworzyli skrzyżowanie pięć minut później.

Ford przejeżdżał przez blokadę zbudowaną z łamanego kamienia i z betonowych bloków; obok stały namioty w jaskrawych kolorach i zaimprowizowane budki strażnicze.

Posterunek przypominał obozowisko cygańskie, a nie stanowisko jednej z najpotężniejszych armii świata.

Tu również drzewa zostały ścięte do samej ziemi…

Mniej więcej kilometr za skrzyżowaniem droga została podzielona na dwie części betonowymi blokami dwumetrowej wysokości.

Północny pas był przeznaczony dla osadników, południowym jeździli Palestyńczycy.

— Tutaj także nie wolno się zatrzymywać, w przeciwnym razie strzelają bez przerwy — powiedział Fajsal.

Leżący w rowie wrak spalonego samochodu potwierdził jego słowa.

Posuwali się ciągle naprzód, wraz z falą żółtych taksówek — mikrobusów, załadowanych aż po dachy.

Był to jedyny środek lokomocji w Strefie Gazy, właściwie pozbawionej autobusów.

I nagle znaleźli się w arabskim mieście, ze sklepami, z tłumem ludzi, z hałasem i z ruchem.

Fajsal przecisnął się zręcznie przez wąskie uliczki, aż do zachodniego końca Khan Junes, gdzie wjechał w wyboistą ulicę, przy której stały budynki podziurawione przez kule.

Zatrzymał się na jej końcu, otoczonym przez domy, które wyglądały, jakby wydostały się z oblężonego Stalingradu — wszędzie były dziury, powyrywane kawały ścian, brakowało okien, na każdym centymetrze kwadratowym murów widniały napisy nawołujące do zemsty.

Dalej nie można było jechać, ulica była zagrodzona stertą worków z piaskiem, tworzących szaniec, który wychodził w obie strony poza szero kość jezdni i osłaniał swoimi bocznymi skrzydłami dwa strzeleckie rowy.

Fajsal pokazał ręką zbocze naprzeciwko.

— Widzi pan tę dolinę kilometr stąd?

Jest tam posterunek izraelski, który chroni Gusz Katif.

W nocy nasi tanzim przycho dzą tu czasem, by posłać kilka serii, a Izraelczycy odpowiadają ciężką bronią.

Nikt nie mieszka już na tej ulicy.

To zbyt niebezpieczne.

Proszę poczekać, pójdę zawiadomić mojego kuzyna.

Zniknął w głębi ulicy, pozwalając Malko podziwiać krajobraz.

W dali wyraźnie widać było izraelską flagę…

Dziesięć minut później Fajsal wrócił zadowolony.

— Widziałem go!

Spotkamy się za dwie godziny.

Teraz chodźmy coś zjeść, w Kahn Junes nie ma nic innego do roboty.

Wrócili do centrum i Fajsal zaparkował w uliczce pełnej sklepów jubilerskich.

Tutaj prawie wszystkie kobiety nosiły islamskie chusty.

Fajsal wszedł do maleńkiej restauracji, gdzie przy wejściu obracał się na rożnie kawał jagnięciny.

W środku stała przeszklona lodówka, ofiarowująca duży wybór napojów bezalkoholowych.

— Lubi pan szoarmę?

Malko potwierdził.

Kelner odciął ostrym nożem plasterki mięsa, którymi napełnił rodzaj ociekającego tłuszczem podpłomyka.

Wystarczyłoby tego do nakarmienia czterech osób.

Ludzie przychodzili jedni po drugich i jedli, stojąc na ulicy.

Sami mężczyźni.

Radio nadawało muzykę arabską na pełny regulator.

— Zastanawiam się, czy nie ma tutaj „Jezusa”…

— Co to takiego?

— Izraelski szpieg.

Wychodzą z Gusz Katif nocą, kiedy nikt nie odważy się podróżować albo przychodzą przez pola.

To są agenci Szin Bet, Żydzi z Iraku, z Jemenu i z innych krajów arabskich.

Mówią doskonale w naszym języku, mieszają się z tłumem i obserwują.

Mają za zadanie wyśledzić ludzi takich, jak ci, których niedługo zobaczymy, tanzim, żeby potem ich zlikwidować rękami zdrajców, którym dają broń.

Tu, w Khan Ju nes ruch oporu jest bardzo aktywny.

Rozmawiali jeszcze przez chwilę, zanim znowu wsiedli do samochodu i ruszyli krętymi, coraz ciaśniejszymi uliczkami.

W końcu Fajsal zatrzymał samochód przed otoczonym niewielkim ogrodem domem.

— To tutaj.

Zapukał do drzwi, które otworzył mu bardzo niski mężczyzna z wytrzeszczonymi oczami.

Uściskali się.

W korytarzu wielki plakat przedstawiający bojownika w kefii zajmował całą ścianę.

Mały Palestyńczyk wprowadził ich do pokoju, gdzie arabskim zwyczajem krzesła stały pod ścianami.

Siedziało na nich z pół tuzina ludzi, z twarzami zakrytymi kefiami.

Wszyscy mieli kałasznikowy.

W grobowym milczeniu wniesiono nie śmiertelną herbatę.

Malko nie widział, że wszystkie oczy są wpatrzone w niego…Fajsal pochylił się w jego stronę:

— Bardzo im pochlebia, że sympatyk ich walki przybył aż tutaj.

To jest milicja broniąca Khan Junes, tylko ochotnicy.

Sami kupili broń od Beduinów albo od handlarzy.

Jest bardzo droga: od dwóch do trzech tysięcy dolarów za sztukę.

A za naboje płaci się od dwóch do trzech i pół dolara za sztukę.

Przy tych cenach magazynek do kałasznikowa kosztuje tyle, co telewizor.

Fajsal mówił dalej:

— Chowają twarze, bo gdyby Izraelczycy ich rozpoznali, nie mogliby już nigdy pracować w Izraelu, a przede wszystkim zostaliby zabici.

Wyprostowani na swoich krzesłach tanzim słuchali, nic nie rozumiejąc.

Kuzyn szepnął kilka słów do ucha Fajsala Balaui.

— Przyniosą broń, którą mogą panu sprzedać.

— Izraelską? zdziwił się Malko.

— Tak.

Zdobyli ją od zdrajcy, który niedawno zabił jednego z nich.

Oczywiście zlikwidowali tego człowieka i odzyskali jego broń.

Sprzedaje ją teraz rodzina zabitego tanzim.

Chcą bardzo dużo pieniędzy: tysiąc dolarów.

Tutaj nikt nie zapłaci takiej ceny za pistolet.

Nie ma też dużo amunicji, zaledwie siedem magazynków.

W Khan Junes nie znajdzie się naboi do tego modelu.

Ktoś zastukał do drzwi i inny młody człowiek podał kuzynowi Fajsala paczkę owiniętą w materiał.

Kuzyn rozwinął ją i ukazał się automatyczny pistolet desert eagle 44 magnum.

Broń o przerażającej sile, którą Malko wziął do ręki pod zacie kawionymi spojrzeniami tanzim.

Pistolet ważył prawie dwa kilogramy!

Malko nie wyobrażał sobie powrotu do Izraela z tą haubicą.

Lecz mógłby przynajmniej bronić się w czasie pobytu w Gazie.

— Dobrze — powiedział. — Biorę go.

Odliczył tysiąc dolarów w banknotach studolarowych.

Kuzyn podziękował gorąco za pośrednictwem Fajsala.

— Jego rodzina będzie mogła kupić jedzenie i ufundować piękny kamień nagrobny.

Jeszcze trochę herbaty i wrócili do samochodu.

— Jest pan zadowolony?

— zapytał Fajsal.

— Wolałbym coś dyskretniejszego — powiedział Malko.

— W każdym razie zostawię go panu, wyjeżdżając z Gazy.

— Zaraz ruszymy z powrotem.

Mam nadzieję, że droga nie będzie zamknięta.

Droga nie była zamknięta, lecz musieli czekać ponad godzinę w korku nie do opisania.

Mercedes przed nimi miał białą tablicę rejestracyjną.

— Ten samochód nie jest stąd? — zapytał Malko.

Palestyńczyk uśmiechnął się.

— Ależ tak.

Lecz został ukradziony w Izraelu i sprzedany przez mafię ludziom z Gazy.

Oni załatwili mu specjalną rejestrację.

Telefon Fajsala Balaui zadzwonił.

— Jemy jutro śniadanie u Hani el Hassana — oznajmił Palestyńczyk.

Ma pan szczęście.

Загрузка...