Mały chłopiec z ogoloną czaszką, wystrojony w odświętne ubranie, niezgrabny w swojej marynarce w kratkę i białej koszuli z czerwonym krawatem, z namaszczeniem deptał amerykańską flagę, wymachując przy tym rękami: w jednej ręce trzymał czerwoną chorągiewkę z napisem LFWP, a w drugiej chromowanego, automatycznego kolta 45, którego ledwie dał radę podnieść.
Na scenie naprzeciwko niego mistrz ceremonii wzywał nie wielką grupę zgromadzonych do oporu.
Spotkanie odbywało się na środku ulicy, w samym centrum obozu al Szati, który był ważną strefą wpływów LFWP.
Około stu osób spokojnie siedziało na krzesłach ustawionych na środku jezdni, pod wielkim portretem Che Guevary.
Wbrew buntowniczym hasłom, wszystko to było poczciwe, grzeczne i zakrawało na kpiny.
Do chłopca dołączyli inni, już nie tak elegancko ubrani, młodzi ludzie, a trochę starsi ochotnicy układali w tym czasie wielki dywan z fałszywych izraelskich flag, niedbale podrobionych.
Malko odwrócił głowę i napotkał spojrzenie Aminy Jawal, siedzącej skromnie na sąsiednim krześle.
Tak jak się umówili, przyjechała po niego do Commodore o piątej.
Błogosławiona rozrywka!
Po telefonie do Fajsala, który potwierdził, że miała się z nim skontaktować Amina Jawal, znana działaczka LFWP, dzień mijał mu bardzo wolno, w całkowitej bezczynności.
Odrzucił propozycję Kyley Cam.
która chciała, by „zaczaił się” z nią na wątpliwe wyjście Arafata.
Dziennikarka całe dnie spędzała czekając cierpliwie, by przez kilka sekund zobaczyć w przelocie palestyńskiego przywódcę.
Ludzie z ochrony zaczynali ją uważać za gruppie Abu Amara!
— Prawda, że są odważni?
— mruknęła Amina Jawal.
Chłopcy deptali teraz sumiennie izraelskie flagi.
Potem podnieśli je, a wtedy starsi spośród nich podpalili materiał, używając do tego benzyny.
Teraz pojawiło się wielu mężczyzn o twarzach zakrytych kefiami.
Zaczęli strzelać w powietrze krótkimi seriami z kałasznikowów.
Był to bardzo kosztowny spektakl, ze względu na cenę amunicji w Gazie.
Wystrojony chłopiec zmęczył się i poszedł odpocząć u stóp estrady, a porzuconego kolta uznał za swoją prawowitą własność młody, wąsaty mężczyzna, który schował go do wewnętrznej kieszeni kurtki.
Malko powiedział sobie, że gdyby Izraelczycy mieli tylko takich prze ciwników jak ci, mogliby spać spokojnie przez dwieście lat.
Ci ludzie, pomimo ich widocznej determinacji, nie liczyli się zupełnie.
Wszędzie powiewały czerwone flagi ze skrótem LFWP, wymieszane z kilkoma sztandarami w kolorach palestyńskich.
Zapadał zmierzch.
Po wystrzeleniu ostatnich, słabych serii, manifestanci zaczęli się rozchodzić.
Amina wstała.
— Pójdziemy na spotkanie z naszymi przywódcami — zaproponowała.
Prawdziwymi fedainami.
Malko wahał się, gdyż nie miał ochoty brać udziału w wykładzie propagandowym, lecz Amina patrzyła na niego tak błagalnie, że dał się skusić.
Urodziwa Palestynka, zuchwała, według norm obowiązujących na Środkowym Wschodzie, ciekawiła go i pociągała.
— Zgoda — powiedział — jestem do pani dyspozycji.
Wstając, o mało nie zgubił wielkiego desert eagle, który nosił na plecach, wciśnięty za pasek od spodni i ukryty pod kurt ką.
Po tym wszystkim, co mu się przydarzyło, wolał być ostrożny.
Wszedł za Aminą w ciasną uliczkę, na której zaparkowała samochód — małe, białe i poobijane daewoo.
Kiedy odjeżdżali, była już noc.
Malko bardzo szybko stracił orientację.
Amina krążyła po wąskich uliczkach bez nazwy.
W pewnej chwili odwróciła się do niego i powiedziała:
— Pewnie będziemy pierwsi.
Czy nie będzie to dla pana kłopotliwe, że zobaczą pana z kobietą?
Malko zapewnił ją, że przeciwnie.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał ze zwykłej ciekawości.
— W al Sabra.
Była to najstarsza część Gazy, w pobliżu placu Palestyny, gdzie stały na postoju wszystkie taksówki.
W końcu młoda Palestynka zatrzymała się w głębi ślepej uliczki, naprzeciwko wielkiej sterty śmieci.
Zostawili daewoo i dalej poszli pieszo.
Droga była nieoświetlona i co najmniej nierówna.
Malko potknął się.
Amina wzięła go ze śmiechem za rękę i poprowadziła w kierunku ciemnej rudery.
Na dźwięk ich kroków poderwał się kot — widok niezwykle rzadki w Gazie.
Prawdopodobnie mieszkańcy miasta zjedli wszystkie swoje zwierzęta domowe.
Ich wyprawa zaczynała przypominać miłosną eskapadę…
W końcu to przecież ta nieustraszona bojowniczka z ognistym zadkiem dostarczyła Malko upragnionej rozrywki.
Ich sam na sam z pewnością nie byłoby nieprzyjemne.
— Jesteśmy na miejscu — oznajmiła Amina.
Znajdowali się na małym podwórku.
Młoda Palestynka po grzebała kluczem w zamku i weszli do pomieszczenia, w którym czuć było wilgoć.
Kobieta zapaliła światło i Malko zobaczył pokój o pokrytych liszajami ścianach, wzdłuż których leżały materace.
Jadalnia na muzułmańską modłę.
Było zimno, a miejsce to robiło przygnębiające wrażenie.
— Nie ma nikogo — zdziwił się Malko.
— Przyjdą — stwierdziła Amina — niech się pan rozgości.
Usiadła na jednym z materaców, nisko, prawie na wysokości podłogi, zapraszając Malko, by się do niej przyłączył.
Usiadł oparty plecami o ścianę, lecz było mu trochę niewygodnie: za tknięty za pasek spodni desert eagle uwierał go w lędźwie.
Amina wyjęła papierosa, którego zapalił jej swoją zapalniczką marki Zippo, opatrzoną godłem CIA.
— Dziękuję — powiedziała, patrząc na niego spojrzeniem zbyt natarczywym, by mogło być przyzwoite.
Malko powiedział sobie, że może przyprowadziła go tutaj, mając na myśli dyskretny flirt, a nawet coś więcej.
Z Arabkami nigdy nic nie wiadomo.
Przypomniał sobie zakwefioną kobietę, która pewnego wieczora zastukała do drzwi jego hotelowego pokoju w Kuwejcie, żeby się z nim kochać.
Nie za mienili ani słowa z powodu bariery językowej.
Zauważyła go trochę wcześniej, podczas sylwestrowego przyjęcia w Sheratonie…
Skromna mieszczka, która zdejmuje zasłonę tylko dla męża.
Amina patrzyła na niego z dziwnym wyrazem twarzy.
Mie rzyli się wzrokiem, jak dwa koty, które nie wiedzą, czy będą się bić, czy parzyć.
Malko pomyślał, że musi spróbować szczęścia i pochylił się, by ją pocałować, lecz Palestynka uchyliła się.
Wówczas desert eagle wysunął się zza jego paska i upadł z głuchym stuknięciem na podłogę, między materac i ścianę.
Amina Jawal podskoczyła:
— Co to jest?
Schyliła się, a widząc wielki, automatyczny pistolet, cofnęła się natychmiast, jakby ujrzała jadowitego węża.
— Jest pan uzbrojony? — rzuciła zmienionym głosem.
Trudno było temu zaprzeczyć.
Desert eagle bardziej był podobny do granatnika, niż do indiańskiej dmuchawki.
— Tak — potwierdził Malko. — W Gazie wielu ludzi nosi broń.
— Kto chce pana zabić? — zapytała bardzo blada.
Malko uśmiechnął się.
— Ależ nikt! Mam go tylko do obrony.
— Przed kim?
— Za długo musiałbym to pani wyjaśniać.
Amina wpatrywała się w niego nieruchomym wzrokiem, nagle drgnęła.
Dwaj młodzi Palestyńczycy weszli prawie bezszelestnie do pokoju.
Nieogoleni, w swetrach i dżinsach, każdy z kałasznikowem w rękach.
Kiedy byli jeszcze na środku pomieszczenia, dziewczyna wsunęła nagle rękę za materac, wydobyła stamtąd pistolet Malko i zaczęła nim wymachiwać, wykrzykując przy tym coś po arabsku.
Jeden z nowo przybyłych naładował natychmiast swojego kałasza i wycelował natychmiast w Malko; wyglądał przy tym bardzo groźnie.
Na wypadek, gdyby jeszcze nie zrozumiał, dziewczyna zwróciła się do Malko wysokim, niemal histerycznym głosem:
— Niech się pan nie rusza, w przeciwnym razie on natychmiast pana zastrzeli!
To „natychmiast” zaniepokoiło Malko.
Jego tętno biło bardzo szybko i bardzo mocno.
Powiedział sobie, że przede wszystkim nie powinien się denerwować tymi szaleńcami.
Teraz dwóch Palestyńczyków mierzyło do niego ze swojej broni.
Magazynki były załadowane, bezpieczniki odciągnięte.
Malko uspokoił swój oddech i zwrócił się do Palestynki, która stała przed nim nieruchomo z desert eagle w garści, bardziej waleczna niż kiedykolwiek.
— Czy to są pani przyjaciele? Dlaczego mi grożą?
Kobieta pieniła się z wściekłości.
— Bo jest pan brudnym, izraelskim szpiegiem.
Malko próbował się uśmiechnąć.
— Ja jestem izraelskim szpiegiem? Kto to pani powiedział?
— Ludzie, którzy pana znają — warknęła.
— Nie przez przypadek przyszłam do pana do hotelu.
Malko próbował zachować zimną krew.
— Co ze mną zrobicie? — zapytał.
— Oczywiście zabijemy pana. To uraduje naszych męczenników.
— Nie jestem Izraelczykiem — zaoponował — lecz Austriakiem.
Mój paszport jest w kurtce.
Wykonał ruch, jakby chciał po nią sięgnąć i natychmiast zrezygnował.
Jeden z młodych ludzi puścił nad jego głową serię z kałasznikowa i z sufitu posypały się płatki tynku.
Malko zesztywniał, jego puls uderzał sto pięćdziesiąt razy na minutę.
Ostry, gryzący zapach kordytu wypełnił pokój.
Dwaj młodzi mężczyźni mieli oczy szaleńców.
To wcale nie był żart.
Amina poleciła:
— Niech pan weźmie paszport lewą ręką! Powoli.
Malko odwrócił się, by wykonać polecenie.
Rzucił dokumenty przed nią, na podłogę.
Amina schyliła się, podniosła paszport i zaczęła go kartkować.
Potem włożyła go do kieszeni i wzruszyła ramionami.
— To o niczym nie świadczy, Żydzi nie mają prawdziwej narodowości, są albo Egipcjanami, albo Libańczykami, albo Europejczykami.
Poza tym, jeśli nie jest pan izraelskim szpiegiem, dlaczego ma pan izraelską broń?
Wymachiwała desert eagle pod nosem Malko.
Lufa wydała mu się rzeczywiście ogromna. Przeklinał swoją wyprawę do Khan Junis.
Czy może cokolwiek wyjaśnić inaczej, niż mówiąc prawdę?
— To Fajsal Balaui zabrał mnie do swoich przyjaciół — wyjaśnił.
— Do tanzim, którzy chcieli się pozbyć tego pistoletu.
Za płaciłem za niego tysiąc dolarów.
Amina Jawal potrząsnęła swoimi czarnymi lokami.
— Nie wierzę panu. Lecz to nie ma żadnego znaczenia…
Niech pan wstanie.
Jeden z chłopców powiedział coś i Amina rozkazała:
— Niech się pan odwróci.
Posłuchał.
Natychmiast lufa dotknęła jego karku: był to de sert eagle.
Malko pomyślał, że młoda kobieta chyba zamierza natychmiast go zabić i poczuł, jak jego kręgosłup mięknie.
Lecz jeden z młodych ludzi wykręcił mu tylko brutalnie ramiona do tyłu, wyjął z kieszeni sznurek i związał mu ręce w nad garstkach.
Drugi Palestyńczyk odwrócił go twarzą do kobiety, która powiedziała:
— Nie trzeba było przyjeżdżać do Gazy.
Malko był wściekły!
I pomyśleć tylko, że przyjechał do Gazy, by pomóc Jaserowi Arafatowi w walce z Izraelczykami!
— To bzdura! — powiedział. — Niech pani zapyta Fajsala Balaui.
On wie, kim jestem.
Nie odpowiedziała.
Rzuciła jednemu z młodych mężczyzn krótki rozkaz po arabsku, a ten natychmiast pociągnął Malko za sobą.
Przeprowadził go przez pokój i wyprowadził na zewnątrz.
Amina zapaliła lampę i światło elektryczne zalało ogród.
Malko, popychany przez jednego z młodych Palestyńczyków, potknął się na nierównym podłożu.
Amina rozkazała nagle:
— Niech się pan zatrzyma!
Posłuchał jej, drżący z zimna, czując pustkę w głowie.
Nie bo było pełne gwiazd, a on musiał umrzeć.
Amina podeszła do niego od tyłu i przetrząsnęła szybko kieszenie jego kurtki, wyrzucając zawartość na ziemię: dokumenty, pieniądze, portfel, karty kredytowe i — oczywiście — telefon komórkowy.
Potem kobieta ruszyła przodem, oświetlając przed nim drogę.
Wtedy zobaczył głęboki dół, wykopany pośrodku ogrodu.
Narzędzia, których użyto do jego przygotowania, były tam jeszcze, wbite w stertę ziemi.
— To Mohamed go wykopał — oznajmiła Amina ostrym głosem.
— Jego brata zabił w Netzarim izraelski snajper.
Malko patrzył w głąb czarnej jamy ze ściśniętym gardłem.
Jak można dyskutować z tymi szaleńcami, działającymi w dobrej wierze?
Byli przekonani o jego żydowskim pochodzeniu.
Dookoła panowała absolutna cisza.
— Niech pan uklęknie — powiedziała Amina sucho.
Kiedy Malko się nie poruszył, dwaj Palestyńczycy podeszli do niego, położyli mu ręce na ramionach i zmusili go, by padł na kolana.
Przytrzymywali go, by nie mógł zmienić pozycji.
Amina Jawal zwróciła się do Malko:
— Kiedy pan będzie martwy, zasypiemy dół i posadzimy w tym miejscu drzewo figowe.
Powinien pana zabić Mohamed, lecz ponieważ pan ma broń, ja to zrobię…Wy, Żydzi, macie swoją modlitwę, kadisz.
Czy chce ją pan odmówić?
— Nie jestem Żydem — zaprotestował Malko.
Był za bardzo wściekły, żeby się naprawdę bać.
To wszystko przypominało marną sztukę teatralną.
— Tym gorzej dla pana — powiedziała Amina.
Znowu poczuł lufę desert eagle przystawioną do karku.
Czekał na trzask bezpiecznika, odciąganego przez Palestynkę.
Ułamek sekundy dzielił go od wieczności.