13

Podczas ostatniego w tym dniu obchodu firmy Oscar Fretwell odwiedził każde piętro budynku, sprawdził każde urządzenie i pozamykał wszystkie drzwi. Zatrzymał się przed gabinetem Devlina. Wewnątrz paliło się światło, a zza zamkniętych drzwi wydobywał się szczególny zapach… gryząca woń dymu. Trochę zaniepokojony, zapukał i nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka.

– Panie Devlin…

Zatrzymał się w progu i z nieukrywanym zdziwieniem spojrzał na człowieka, który był jego pracodawcą i przyjacielem. Devlin siedział za biurkiem, jak zwykle obłożony stosami dokumentów i książek, i palił długie cygaro, wypuszczając metodycznie kłęby dymu. Kryształowa popielnica wypełniona niedopałkami i eleganckie pudło z cedrowego drewna, wypełnione do połowy cygarami, świadczyły o tym, że Devlin palił już od dłuższego czasu.

Chcąc pozbierać myśli, Fretwell swoim zwyczajem zdjął okulary i wyczyścił szkła ze skrupulatną starannością. Kiedy znów włożył je na nos, spojrzał bacznie na Devlina.

Chociaż w pracy rzadko mówił do szefa poufale w przekonaniu, że w obecności innych podwładnych należy okazywać mu absolutny szacunek, teraz postanowił zwrócić się do Devlina po imieniu. Zaważył na tym fakt, że po pierwsze, wszyscy pracownicy poszli już do domu, a po drugie, chciał zaakcentować bliską więź, łączącą ich niemal od dzieciństwa.

– Jack – powiedział cicho. – Nie wiedziałem, że lubisz palić.

– Dzisiaj lubię. – Devlin znów wypuścił kłąb dymu i spojrzał na Fretwella zmrużonymi oczami. – Idź do domu, Fretwell. Nie mam ochoty na rozmowę.

Ignorując niewyraźnie wypowiedziane polecenie, Fretwell podszedł do okna i otworzył je, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza do dusznego pomieszczenia. Gęsty, niebieski dym, który wisiał w powietrzu, powoli zaczął się rozpraszać. Nie bacząc na ironiczne spojrzenie Devlina, Fretwell podszedł do biurka, zajrzał do pudełka z cygarami i wyjął jedno.

– Mogę?

Devlin burknął coś przyzwalająco, podniósł szklaneczkę whisky i opróżnił ją jednym haustem. Fretwell wyjął maleńkie nożyczki z kieszeni i próbował odciąć czubek cygara, ale ciasno zwinięte tytoniowe liście stawiały opór. Uparcie nie dawał za wygraną, aż Devlin parsknął śmiechem i wyciągnął do niego rękę.

– Daj mi to cholerne cygaro.

Z szuflady biurka wyjął bardzo ostry nożyk, naciął cygaro wokół czubka i usunął go nożyczkami. Podał je Fretwellowi wraz z pudełkiem zapałek. Po chwili Fretwell wypuszczał w powietrze kłęby aromatycznego dymu.

Usiadł w stojącym obok fotelu i zastanowił się, co powiedzieć przyjacielowi. Przez chwilę obaj palili w przyjacielskiej ciszy. Devlin wyglądał bardzo źle. Tygodnie wytężonej pracy, picia i braku snu zaczynały odciskać na nim swoje piętno. Fretwell jeszcze nigdy nie widział go w takim stanie.

Devlin nigdy nie wyglądał na człowieka szczególnie szczęśliwego. Życie traktował raczej jak bitwę, którą należy wygrać, a nie jak okazję do poszukiwania radości. Biorąc pod uwagę jego przeszłość, trudno się było temu dziwić, przedtem jednak zawsze robił wrażenie niezniszczalnego. O ile tylko interesy szły dobrze, zachowywał się z urokliwą arogancją, a na dobre i złe wiadomości reagował z sardonicznym humorem, nigdy przy tym nie tracąc przytomności umysłu.

Teraz jednak było jasne, że coś go dręczy; coś, co ma dla niego wielkie znaczenie. Nie wydawał się już niezniszczalny, jakby spod grubej zbroi wyłonił się człowiek nękany jakąś obsesją, przed którą nie było ucieczki.

Fretwell bez trudu ustalił, kiedy te kłopoty się zaczęły – od spotkania z panną Amandą Briars.

– Jack – odezwał się ostrożnie. – Widzę wyraźnie, że ostatnio coś cię dręczy. Czy jest coś, o czym chciałbyś porozmawiać?

– Nie. – Devlin przeczesał dłonią czarne włosy.

– W takim razie chciałbym zwrócić twoją uwagę na pewien fakt. – Fretwell umilkł na chwilę i wypuścił kłąb tytoniowego dymu. – Zdaje się, że dwoje naszych autorów… nie jestem pewien, jak to określić… zacieśniło ostatnio znajomość.

– Doprawdy? – Devlin uniósł brew.

– A ponieważ lubisz być poinformowany o znaczących wydarzeniach w życiu osobistym wydawanych przez siebie pisarzy, zdecydowałem się powiadomić cię o krążących plotkach. Otóż pannę Briars i Charlesa Hartleya ostatnio bardzo często widuje się razem. Raz byli w teatrze, kilka razy jeździli powozem po parku, a podczas różnych spotkań towarzyskich…

– Wiem – przerwał mu szorstko Jack.

– Wybacz mi, ale wydawało mi się, że kiedyś ty i panna Briars…

– Oscarze, zamieniasz się w starą, wścibską jędzę. Musisz sobie znaleźć kobietę i przestać się zamartwiać problemami innych.

– Mam kobietę – odrzekł Oscar z godnością. – I nigdy nie wtrącam się do twojego prywatnego życia ani nawet go nie komentuję, o ile nie ma ono złego wpływu na twoją pracę. Mam udziały w tej firmie, co prawda niewielkie, ale mam prawo się martwić. Jeśli doprowadzisz się do ruiny, ucierpią na tym wszyscy pracownicy. Włącznie ze mną.

Jack skrzywił się, westchnął i zdusił niedopałek cygara w kryształowej popielnicy.

– Do diabła! – zaklął znużonym głosem. Tylko kierownik firmy i długoletni przyjaciel mógł się odważyć na takie stanowcze uwagi. – Ponieważ wyraźnie widzę, że nie dasz mi spokoju, dopóki nie udzielę ci odpowiedzi… Więc tak, przyznaję, że swego czasu interesowałem się panną Briars.

– Interesowałeś się nią dość mocno – uściślił Fretwell.

– Ale to już należy do przeszłości.

– Naprawdę?

Devlin roześmiał się ponuro.

– Panna Briars jest o wiele za rozsądna, żeby chcieć się ze mną związać. – Potarł grzbiet nosa i dodał beznamiętnie: – Hartley to dla niej odpowiedniejszy partner, nie sądzisz?

Fretwell musiał odpowiedzieć szczerze.

– Na miejscu panny Briars bez wahania poślubiłbym Hartleya. To jeden z najprzyzwoitszych ludzi, jakich zdarzyło mi się poznać.

– W takim razie sprawa jest jasna – stwierdził szorstko Devlin. – Życzę szczęścia im obojgu. Ich małżeństwo to tylko kwestia czasu.

– Ale… ale co z tobą? Będziesz stał z boku i patrzył, jak panna Briars poślubia innego mężczyznę?

– Nie tylko będę stał i patrzył, ale jeśli sobie tego zażyczy, to osobiście odprowadzę ją do ołtarza. Małżeństwo z Hartleyem i o najlepsze rozwiązanie dla wszystkich zainteresowanych.

Fretwell pokręcił głową. Rozumiał, jaki ukryty w głębi duszy lęk sprawiał, że Devlin odtrącał kobietę, która wyraźnie wiele dla niego znaczyła. Wszyscy wychowankowie Knatchford Heath narzucali sobie pewnego rodzaju izolację od innych ludzi. Żaden z nich nie był w stanie zbudować długotrwałego związku.

Ci, którzy odważyli się kogoś poślubić, tak jak Guy Stubbins, kierownik działu księgowości, mieli poważne kłopoty małżeńskie. Darzenie kogoś zaufaniem i dochowanie wierności było bardzo trudne dla mężczyzn ocalonych z piekła Knatchford Heath. Sam Fretwell unikał małżeństwa jak ognia, przez co stracił kobietę, którą kochał, nie mogąc się zdecydować na stały związek.

Nie chciał jednak patrzeć, jak Devlin gotuje sobie ten sam los, zwłaszcza że uczucia szefa okazały się o wiele głębsze, niż się z początku mogło wydawać. Jeśli Amanda Briars poślubi kogoś innego, Devlin nigdy nie będzie już taki jak dawniej.

– Co masz zamiar zrobić, Jack? – zastanawiał się głośno.

Devlin udał, że źle zrozumiał jego pytanie.

– Dzisiejszego wieczoru? Pójdę do przybytku Gemmy Bradshaw. Może zafunduję sobie wieczór w towarzystwie jakiejś chętnej panienki.

– Ale przecież ty nie sypiasz z prostytutkami – zdziwił się Fretwell.

Devlin uśmiechnął się mrocznie i wskazał na kupkę popiołu w popielniczce.

– Zazwyczaj nie palę też cygar.

Jeszcze nigdy nie brałam udziału w pikniku pod dachem -ze śmiechem stwierdziła Amanda, rozglądając się wokół rozpromienionym wzrokiem. Charles Hartley zaprosił ją do swojego niewielkiego majątku pod Londynem, gdzie jego młodsza siostra urządziła piknik. Amanda polubiła Eugenię od pierwszej chwili. Jej ciemne oczy spoglądały z młodzieńczą żywotnością, właściwie nie pasującą do jej pozycji statecznej matrony i matki siedmiorga dzieci. Otaczała ją ta sama pogodna aura, którą Amanda tak ceniła u Charlesa.

Hartleyowie byli dobrą rodziną. Nie należeli do arystokracji, ale cieszyli się szacunkiem i żyli w dobrobycie. To sprawiło, że Amanda jeszcze bardziej zaczęła podziwiać Charlesa. Był na tyle zamożny, że mógł prowadzić próżniacze życie, a jednak pisał książki dla dzieci.

– To nie jest prawdziwy piknik – przyznał Charles. – Na razie jednak pogoda nie pozwala urządzić przyjęcia na świeżym powietrzu.

– Jaka szkoda, że nie ma tu pani dzieci – zwróciła się Amanda do Eugenii. – Pan Hartley często o nich opowiada, więc mam wrażenie, jakbym je znała osobiście.

– Wielkie nieba! – zawołała ze śmiechem Eugenia. – Dzieci przy pierwszym spotkaniu? Moje dzieci to diablęta z piekła rodem. Wystraszyłyby panią i już nigdy byśmy tu pani nie zobaczyli.

– Bardzo w to wątpię. – Amanda usiadła na krześle, które podsunął jej Charles.

Posiłek podano na oszklonej, ośmiokątnej werandzie o kamiennej podłodze. Wokół kwitły białe róże, lilie i srebrne magnolie, a ich cudowny zapach unosił się nad stołem nakrytym białym obrusem, kryształami i srebrem. Na obrusie rozrzucono płatki różowych róż, pasujące do wzorów malowanych na porcelanowej zastawie.

Eugenia uniosła kieliszek z musującym szampanem i z uśmiechem spojrzała na Charlesa.

– Wzniesiesz toast, drogi bracie?

Charles posłusznie wzniósł kieliszek i zerknął na Amandę.

– Za przyjaźń – powiedział krótko, ale jego ciepłe spojrzenie zdradzało, że chodzi mu o głębsze uczucie.

Amanda sączyła odświeżający, cierpki trunek. W towarzystwie Charlesa czuła się odświętnie, a jednocześnie całkiem swobodnie. Ostatnio wiele czasu spędzali razem. Odbywali przejażdżki jego powozem, uczęszczali na odczyty, brali udział w przyjęciach. Charles był dżentelmenem w każdym calu i często zastanawiała się, czy w jego głowie czasami rodzą się nieprzyzwoite myśli i pomysły. Wydawał się niezdolny do grubiaństwa i wulgarności. Jack powiedział jej kiedyś, że wszyscy mężczyźni to prostacy i dranie. Cóż, najwyraźniej się mylił. Charles był tego żywym dowodem.

Nieokiełznana namiętność, która kiedyś tak dręczyła Amandę, zniknęła jak dogasające w kominku polana. Nadal myślała o Jacku o wiele częściej, niżby sobie tego życzyła, a kiedy sic z rzadka na siebie natykali, przebiegały ją dziwne dreszcze i znów czuła, że czegoś jej brakuje. Na szczęście nie zdarzało się to często. Kiedy się spotykali, Jack zawsze zachowywał się niebywale uprzejmie, spoglądał na nią przyjaźnie, ale chłodno, i rozmawiał z nią jedynie o sprawach wydawniczych.

Natomiast Charles Hartley nie krył swoich uczuć. Łatwo było polubić tego prostolinijnego wdowca, który najwyraźniej potrzebował i pragnął żony. Uosabiał wszystko, co Amanda podziwiała w mężczyźnie: był mądry, przyzwoity i rozsądny, ale nie pozbawiony poczucia humoru.

Jakie to dziwne, że po tylu latach w jej życiu wreszcie nastąpiła taka odmiana… Zalecał się do niej przyzwoity mężczyzna, za którego będzie mogła wyjść za mąż, jeśli tylko się na to zdecyduje. Charlesa Hartleya różniło coś od innych mężczyzn, których poznała – bez wahania potrafiła mu zaufać. Była pewna, że zawsze będzie traktował ją z szacunkiem. Co więcej, wyznawali te same wartości, mieli takie same zainteresowania. Wkrótce został jej najlepszym przyjacielem.

Żałowała tylko, że nie potrafi w sobie obudzić fizycznego pociągu do Charlesa. Kiedy wyobrażała sobie, że są razem w łóżku, w najmniejszym stopniu jej to nie podniecało. Może to uczucie obudzi się w niej wraz z upływem czasu… a może znajdzie zadowolenie w miłym, choć pozbawionym namiętności związku małżeńskim tak jak jej siostry.

Amanda przekonywała się w duchu, że obrała właściwą drogę. Sophia miała rację – nadszedł czas, żeby założyła własną rodzinę. Jeśli Charles Hartley się jej oświadczy, wyjdzie za niego. Zwolni tempo pracy zawodowej, może nawet całkiem Kończy z pisaniem i poświęci się codziennym obowiązkom jak inne mężatki. Sophia twierdziła, że najtrudniej jest tym, którzy płyną pod prąd. Prawda tych słów każdego dnia wydawała się Amandzie coraz głębsza. Jak miło by było wyrzec się czczych pragnień i wreszcie upodobnić się do innych kobiet.

Ubierając się na przejażdżkę z Charlesem, Amanda spostrzegła, że jej najlepsza suknia spacerowa, uszyta z grubego jedwabiu w zielone prążki, robi się za ciasna.

– Sukey – powiedziała z westchnieniem, kiedy pokojówka z wysiłkiem zapinała guziki na plecach. – Może zasznurujesz mi ciaśniej gorset? Muszę chyba zacząć mniej jeść. Sama nie wiem, dlaczego od kilku tygodni stale przybieram na wadze.

Ku jej zaskoczeniu Sukey nie roześmiała się ani nie zaczęła udzielać jej żadnych rad, tylko stała za nią bez ruchu.

– Sukey? – Amanda odwróciła się i zobaczyła, że pokojówka ma bardzo dziwną minę.

– Może lepiej będzie nie sznurować ciaśniej, panienko – powiedziała z wahaniem. – To mogłoby zaszkodzić, jeśli panienka jest… – Nie dokończyła zdania.

– Jeśli jestem co? – Milczenie pokojówki przeraziło Amandę. – Sukey, natychmiast mi powiedz, co ci chodzi po głowie. Wyglądasz tak, jakbyś myślała, że jestem…

Gwałtownie urwała, zrozumiawszy, co podejrzewa pokojówka. Poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Położyła dłoń na brzuchu.

– Panno Amando – zaczęła ostrożnie służąca. – Kiedy ostatni raz miała panienka kobiecą przypadłość?

– Dawno. – Głos Amandy brzmiał dziwnie pusto. – Co najmniej dwa miesiące temu. Byłam tak zajęta i rozkojarzona, że nawet o tym nie myślałam.

Sukey skinęła głową, jakby nagle odebrało jej mowę.

Amanda usiadła na stojącym obok krześle; rozpięta suknia ułożyła się wokół niej w luźne fałdy. Ogarnęło ją dziwne uczucie, jakby jakaś siła zawiesiła ją w powietrzu i nie dawała opaść na ziemię. Nie było to miłe. Bardzo chciała odzyskać pewność ruchów, oprzeć się na czymś stałym i solidnym.

– Panno Amando – odezwała się Sukey po długiej chwili. Wkrótce przyjedzie pan Hartley.

– Jak przyjedzie, odeślij go z powrotem – odparła półprzytomnie Amanda. – Powiedz mu… powiedz mu, że źle się dzisiaj czuję. A potem poślij po doktora.

– Dobrze, panienko.

Wiedziała, że lekarz tylko potwierdzi to, czego teraz była już pewna. Zmiany w jej ciele i kobieca intuicja podpowiadały tę samą odpowiedź. Była w ciąży z Jackiem Devlinem. Czy mogło jej się przytrafić coś gorszego?

O niezamężnej kobiecie, która zaszła w ciążę, często mówiono, że znalazła się w kłopotliwym położeniu. Na myśl o tym Amanda omal nie roześmiała się histerycznie. Kłopotliwe położenie? To była katastrofa, która mogła odmienić całe jej życie.

– Zostanę z panienką – powiedziała cicho Sukey. – Cokolwiek by się działo.

Mimo panującego w jej głowie zamętu, Amandę wzruszyła bezwarunkowa lojalność Sukey. Po omacku chwyciła szorstką, spracowaną rękę pokojówki i mocno ją uścisnęła.

– Dziękuję, Sukey – rzekła chrapliwie. – Nie wiem, co zrobię, jeśli… rzeczywiście pojawi się dziecko… Pewnie będę musiała gdzieś wyjechać. Chyba za granicę. Będę musiała przez długi czas żyć z dala od Anglii.

– Od dawna mam już dość Anglii – oznajmiła stanowczo służąca. – Ciągle tylko deszcze i szarugi. I zimno takie, że człowiek się trzęsie jak osika. Nie, to nie dla takiej kobiety jak ja. Ja lubię ciepło. Francja albo Włochy… zawsze marzyłam, żeby tam pojechać.

Ponury śmiech uwiązł w gardle Amandy. Mogła tylko wyszeptać w odpowiedzi:

– Zobaczymy, Sukey. Zobaczymy, co trzeba będzie zrobić.

Przez tydzień po tym, jak doktor potwierdził, że jest w ciąży, Amanda nie chciała widzieć ani Charlesa Hartleya, ani nikogo innego. Wysłała Hartleyowi wiadomość, że zapadła nu influencę i musi przez kilka dni zostać w domu, żeby wyzdrowieć i odzyskać siły. Odpowiedział liścikiem pełnym współczucia i wysłał jej kosz pięknych, cieplarnianych kwiatów.

Amanda musiała zastanowić się nad wieloma sprawami i podjąć ważne decyzje. Choćby nawet chciała, nie mogła za swój stan winić Devlina. Była dojrzałą kobietą, która rozumiała ryzyko i znała możliwe konsekwencje romansu. Odpowiedzialność spoczywała wyłącznie na jej barkach. Chociaż Sukey niepewnie zasugerowała swojej pani, żeby odwiedziła Devlina i oznajmiła mu nowinę, na samą myśl o tym Amanda wzdrygała się z przerażenia. To było wykluczone. Nie miała najmniejszej wątpliwości, że Jack nie chce być ani ojcem, ani mężem. Nie obciąży go tym problemem – jest w stanie sama utrzymać siebie i dziecko.

Pozostawało jej tylko jedno wyjście: musiała zlikwidować dom w Londynie i jak najszybciej wyjechać do Francji. Tam może rozgłosić, że jej mąż zmarł, pozostawiając ją samą z dzieckiem. Wymyśli jakąś historyjkę, która pozwoli jej wtopić się we francuską społeczność. Nadal będzie mogła zarabiać na wygodne życie, przysyłając rękopisy z zagranicy do wydania w Anglii. Jack nigdy nie dowie się o dziecku, którego przecież nie chciał i którego istnienie na pewno go nie ucieszy. Nikt nie będzie znał prawdy oprócz Sophii i Sukey.

Poświęcając całą energię planowaniu i spisywaniu najpilniejszych spraw do załatwienia, Amanda przygotowywała się do wielkiej życiowej rewolucji. W tym celu zaprosiła też pewnego przedpołudnia Charlesa Hartleya. Chciała się z nim pożegnać.

Przybył z bukietem pięknych kwiatów. Był ubrany w elegancki, tradycyjny brązowy surdut i o ton jaśniejsze spodnie, a pod brodą miał starannie zawiązany jedwabny fular. Amanda po czuła bolesne ukłucie żalu, że po dzisiejszej wizycie nigdy więcej go nie zobaczy. Będzie jej brakowało jego miłej, szczerej twarzy i życzliwego towarzystwa. Z przyjemnością spędzała czas u boku człowieka, który jej nie podniecał ani nie stanowił dla niej wyzwania, który prowadził spokojne pogodne życie, krótko mówiąc, był przeciwieństwem Jacka Devlina.

– Piękna jak zwykle, może tylko nieco bledsza – stwierdził Charles, oddając Sukey płaszcz i cylinder. – Martwiłem sic o panią, panno Amando.

– Czuję się już lepiej, bardzo dziękuję – odparła, zmuszając się do pogodnego uśmiechu.

Kazała Sukey włożyć kwiaty do wody i poprosiła Charlesa, żeby usiadł obok niej na kanapie. Przez kilka minut rozmawiali na nic nie znaczące tematy, ale Amanda cały czas rozważała w myślach, jak delikatnie powiedzieć przyjacielowi o swoich planach wyjazdu z Anglii. Nie mogła jednak nic wymyślić, więc powiadomiła go o tym z właściwą sobie bezpośredniością.

– Cieszę się, że mamy okazję porozmawiać, bo to nasze ostatnie spotkanie. Niedawno zdecydowałam, że Anglia nie jest dla mnie najlepszym miejscem. Zamierzam się przenieść za granicę, dokładnie mówiąc, do Francji. Wydaje mi się, że cieplejszy klimat i wolniejsze tempo życia dobrze mi zrobią. Będę za tobą bardzo tęskniła i mam nadzieję, że będziemy do siebie pisywać.

Charles patrzył na nią osłupiały. Dopiero po chwili w pełni zrozumiał, co powiedziała.

– Dlaczego? – zapytał wreszcie. Ujął jej dłonie w obie ręce i mocno ścisnął. – Jesteś chora, Amando? Czy dlatego wolisz zamieszkać w łagodniejszym klimacie? A może okoliczności innej natury zmuszają cię do wyjazdu? Nie chcę być wścibski, ale mam powód, żeby cię o to wypytywać. A jaki to powód, wkrótce ci wyjaśnię.

– Nie jestem chora. – Uśmiechnęła się blado. – Jak to miło z twojej strony, że okazujesz tyle troski o moje zdrowie.

– Nie pytam cię o to z uprzejmości – powiedział cicho. Tym tuzem jego zazwyczaj gładkie czoło zmarszczyło się z troską, usta się zacisnęły, niemal niknąc w ciemnej brodzie. – Nie chcę, żebyś gdziekolwiek wyjeżdżała. Muszę ci coś powiedzieć. Nie chciałem tego robić zbyt wcześnie, ale okoliczności zmuszają mnie do pośpiechu. Wiesz na pewno, jak bardzo mi na tobie…

– Proszę… – przerwała mu. Serce skurczyło jej się w nagłym strachu. Nie chciała, żeby cokolwiek wyznawał… a już broń Boże, żeby się jej oświadczył, teraz, kiedy się okazało, że nosi dziecko innego! – Jesteś moim najdroższym przyjacielem i mam wielkie szczęście, że cię poznałam. Ale zostawmy naszą znajomość właśnie na tym etapie, proszę. Za kilka dni wyjadę na kontynent i nic, co powiesz, nie zmieni mojej decyzji.

– Obawiam się, że nie mogę milczeć. – Mocniej ścisnął jej dłoń, chociaż jego głos nadal brzmiał spokojnie i ciepło. – Nie pozwolę ci wyjechać, zanim ci nie powiem, jak bardzo cię cenię. Jesteś dla mnie kimś wyjątkowym, jedną z najwspanialszych kobiet, jakie w życiu poznałem. Chciałbym…

– Nie – powiedziała przez boleśnie ściśnięte gardło. – Nie jestem ani wspaniała, ani dobra. Charles, popełniłam w życiu okropne błędy, ale nie chcę ci o nich opowiadać. Proszę, nie mówmy nic więcej i rozstańmy się jak przyjaciele.

Długo zastanawiał się nad jej słowami.

– Masz jakieś kłopoty – stwierdził cicho. – Pozwól mi sobie pomóc. Czy chodzi o finanse? A może o sprawy prawne?

– To jest taki kłopot, którego nikt nie może rozwiązać. – Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy. – Proszę, odejdź. – Wstała z kanapy. – Żegnaj, Charles.

Pociągnął ją z powrotem na kanapę.

– Amando – wyszeptał. – Wiesz, co do ciebie czuję, więc chyba powinnaś dać mi szansę, żebym mógł ci jakoś pomóc. Powiedz mi, o co chodzi.

Wzruszona, ale też trochę zirytowana jego uporem, spojrzała mu prosto w oczy.

– Jestem w ciąży – rzuciła. – Widzisz? Nic nie możesz zrobić ani ty, ani ktokolwiek inny. A teraz proszę, zostaw mnie, żebym mogła uporządkować ten zamęt, który wprowadziłam w swoje życie.

Oczy Charlesa rozszerzyły się ze zdumienia. Widać było, że spodziewał się wszystkiego, tylko nie tego, że Amanda jest w ciąży. Pewnie większość ludzi byłaby podobnie wstrząśnięta na wieść, że rozsądna stara panna, powieściopisarka, wdała się w romans, który zaowocował przypadkową ciążą. Mimo powagi sytuacji była niemal dumna z tego, że udało jej się zrobić cos tak oryginalnego i nieprzewidywalnego.

Charles nadal nie wypuszczał z uścisku jej ręki.

– Ojcem, jak się domyślam, jest Jack Devlin – stwierdził raczej, niż zapytał głosem, w którym nie było nawet cienia krytyki.

Amanda zaczerwieniła się po uszy.

– A więc słyszałeś plotki.

– Owszem. Ale wiem też, że to, co było między wami, już się definitywnie skończyło.

Roześmiała się z drżeniem.

– Jak widać, nie tak bardzo definitywnie.

– Devlin nie chce zachować się wobec ciebie jak człowiek honoru?

Nie oczekiwała takiej reakcji ze strony Charlesa. Zamiast odsunąć się od niej z niesmakiem, on nadal był spokojny i przyjacielski, a jedyne, na czym mu zależało, to jej dobro. Mogła być też pewna, że jako prawdziwy dżentelmen nigdy nie zdradzi jej zaufania. Nic, co mu powiedziała, nie stanie się pożywką dla plotek. Możliwość zwierzenia się komuś ze twoich kłopotów okazała się dla niej wielką ulgą. Instynktownie odpowiedziała na uścisk dłoni Charlesa równie przyjacielskim uściskiem.

– On nic nie wie i nigdy się nie dowie. W przeszłości jasno dał mi do zrozumienia, że nie zamierza się żenić. I na pewno nie byłby mężem, jakiego chciałabym mieć. Właśnie dlatego wyjeżdżam… Nie mogę zostać w Anglii jako niezamożna matka.

– Oczywiście. Oczywiście. Ale musisz mu o tym powiedzieć. Nie znam Devlina zbyt dobrze, ale trzeba mu dać okazję do wzięcia odpowiedzialności za ciebie i za dziecko. Jeśli zachowasz całą sprawę w tajemnicy, nie będzie to uczciwe ani wobec niego, ani wobec dziecka.

– Nie wiem, po co miałabym go o tym zawiadamiać. Z góry wiem, jaka będzie reakcja.

– Nie możesz sama dźwigać tego brzemienia.

– Ależ mogę. – Nagle poczuła, że ogarniają spokój i nawet zdołała się uśmiechnąć, spoglądając na zatroskaną twarz Charlesa. – Naprawdę mogę. Dziecko nic na tym nie ucierpi, nie ucierpię także ja.

– Każde dziecko potrzebuje ojca. A ty będziesz potrzebowała męża, żeby cię wspierał.

Zdecydowanie pokręciła głową.

– Jack nigdy by mi się nie oświadczył, a gdyby to zrobił, nie przyjęłabym jego oświadczyn.

Te słowa niespodziewanie ośmieliły Hartleya i dały mu impuls do nagłego wyznania.

– A jeśli ja bym ci się oświadczył?

Patrzyła na niego nieruchomo, zastanawiając się, czy nie oszalał.

– Charles – zaczęła cierpliwie, jakby podejrzewała, że nie zrozumiał nic z tego, co przed chwilą powiedziała. – Jestem w ciąży z innym mężczyzną.

– Bardzo chciałbym mieć dzieci. Traktowałbym to dziecko jak swoje własne. I bardzo bym chciał mieć ciebie za żonę.

– Ale dlaczego?- spytała zdziwiona.- Właśnie ci wyznałam, że urodzę nieślubne dziecko. Wiesz, jak to świadczy o moim charakterze. Wcale nie byłabym odpowiednią dla ciebie żoną.

– Pozwól, że sam ocenię twój charakter. Jak zawsze uważam, że jest godny szacunku. – Uśmiechnął się, patrząc na jej bladą twarz. – Zrób mi zaszczyt i zostań moją żoną. Nie musisz się przeprowadzać za granicę, gdzie musiałabyś żyć z dala od rodziny i przyjaciół. Dobrze by nam się razem żyło. Wiesz, że świetnie do siebie pasujemy. Chcę, żebyś została moją żoną… chcę też tego dziecka.

– Ale czy potrafisz zaakceptować dziecko innego mężczyzny?

– Może wiele lat temu nie mógłbym tego zrobić. Ale teraz wkraczam już w jesień życia, a wraz z dojrzewaniem bardzo się zmienia sposób postrzegania świata. Dostałem od losu szansę na ojcostwo i na pewno z niej skorzystam.

Amanda patrzyła na niego w pełnym zdziwienia milczeniu, Potem roześmiała się.

– Zaskoczyłeś mnie, Charles.

– Ty mnie też zaskoczyłaś – odparł z uśmiechem. – Proszę, nie zastanawiaj się zbyt długo. To mi wcale nie pochlebia.

– Gdybym przyjęła te oświadczyny, uznałbyś dziecko za swoje? – zapytała niepewnie.

– Tak, pod jednym warunkiem. Najpierw musisz powiedzieć prawdę Devlinowi. Nie mógłbym z czystym sumieniem po zbawić innego mężczyzny szansy poznania własnego dziecka. Jeśli naprawdę jest tak, jak mówisz, nie będzie nam robił żadnych trudności. Będzie nawet zadowolony, że ktoś uwolni go od odpowiedzialności za ciebie i dziecko. Nie wolno nam jednak zaczynać małżeństwa od kłamstwa.

– Nie mogę mu tego powiedzieć. – Amanda z uporem pokręciła głową. Jakby na to zareagował? Gniewem? Oskarżeniami? Pełnym urazy milczeniem albo kpiną? Wolałaby raczej spłonąć na stosie, niż zjawić się u niego z wiadomością, że urodzi mu się bękart!

– Amando – powiedział łagodnie Charles. – Jest bardzo prawdopodobne, że Devlin któregoś dnia się dowie. Nie możesz całymi latami żyć z taką groźbą wiszącą ci nad głową. Zaufaj mi… Trzeba mu powiedzieć o dziecku. Potem nie będziesz musiała niczego się z jego strony obawiać.

Nie miała zbyt uszczęśliwionej miny.

– Sama nie wiem, czy nie zrobię nam obojgu krzywdy, jeśli zgodzę się zostać twoją żoną. Nie jestem też przekonana, czy powinnam mówić Jackowi o dziecku. Tak bym chciała wiedzieć, co robić! Kiedyś byłam taka pewna swoich wyborów… Wydawało mi się, że jestem taka mądra i praktyczna. Teraz wiem, że wcale nie mam dobrego charakteru i…

Charles przerwał jej z uśmiechem.

– A co ty osobiście najbardziej chciałabyś zrobić? Wybór jest prosty. Możesz wyjechać za granicę, żyć wśród obcych i wychowywać dziecko bez ojca. Możesz też zostać w Anglii, poślubić mężczyznę, który cię szanuje i któremu na tobie zależy.

Amanda spoglądała na niego niepewnie. Przy takim ujęciu sprawy wybór wydawał się prosty. Poczuła, że ogarniają dziwna mieszanina ulgi i rezygnacji. Łzy zapiekły ją pod powiekami. Charles Hartley okazał się uosobieniem spokoju i siły, a jego wyczucie tego, co słuszne, wydawało się niezawodne.

– Nie wiedziałam, że masz taką siłę przekonywania – wyznała, pociągając nosem.

Twarz Hartleya natychmiast się rozpogodziła.

W ciągu czterech miesięcy, które minęły, odkąd Jack zaczął regularnie wydawać odcinki tej książki, Historia damy stała się przebojem. Kiedy ukazywały się miesięczniki i kolejne wydania powieści w odcinkach, księgarze chcieli tylko jednego – kolejnej części dzieła Amandy.

Popyt przerósł najbardziej optymistyczne oczekiwania Jacka. Do tego sukcesu przyczynił się doskonały styl pisarstwa Amandy, intrygująco niejednoznaczna postać głównej bohaterki i fakt, że Jack bardzo dużo funduszy przeznaczał na reklamę publikacji. Zamieszczał nawet ogłoszenia w najważniejszych londyńskich gazetach.

Sprzedawano też przedmioty związane z powieścią: wspomnianą w niej wodę kolońską, rękawiczki w kolorze rubinu, podobne do tych, jakie nosiła bohaterka, cienkie szale, które można było nosić na szyi lub zawiązane wokół główki kapelusza. Najczęściej granym utworem na każdym modnym balu był walc zatytułowany Historia damy, skomponowany przez wielbiciela powieści Amandy.

Jack powtarzał sobie, że powinien być zadowolony. W końcu oboje zarabiali krocie na tej powieści i wszystko wskazywało na to, że jeszcze długo tak będzie. Nie było wątpliwości, że kiedy wyda ją w eleganckich trzech tomach, trzeba będzie robić dodruki. W dodatku Amanda wydawała się chętna do napisania dla jego wydawnictwa nowej powieści, przeznaczonej do wydania w odcinkach.

Ostatnio jednak nie cieszyło go nic, z czego dawniej czerpał przyjemność. Pieniądze już go nie podniecały. Nie potrzebował ich więcej – miał już tyle, że i tak do końca życia nie zdąży ich wydać. Jako największy londyński wydawca i księgarz miał taki wpływ na dystrybucję książek innych wydawców, że mógł narzucać im ceny i nakłady. Nie wahał się korzystać ze swoich wpływów, dzięki czemu stał się jeszcze bogatszy, choć może niezbyt lubiany.

Wiedział, że nazywano go gigantem świata wydawniczego, a na to miano zawsze chciał zapracować. Teraz praca już go tak nie wciągała. Nawet duchy z przeszłości przestały go prześladować. Dni mijały jakby spowite w ponurej, szarej mgle. Nigdy jeszcze nie był w takim stanie. Nie czuł żadnych emocji, a nawet bólu. Bardzo chciał, żeby ktoś mu powiedział, jak się wyrwać z wszechogarniającego przygnębienia.

– Jesteś po prostu zblazowany, mój chłopcze – poinformował go ironicznie pewien zaprzyjaźniony arystokrata. – I bardzo dobrze. Taki stan jest teraz bardzo modny. Każdy, kto coś w towarzystwie znaczy, jest dzisiaj zblazowany. Jeśli chcesz poprawić sobie nastrój, idź do klubu, napij się czegoś, zagraj w karty, weź sobie kochankę. Albo wyjedź na kontynent, żeby zmienić otoczenie.

Jack wiedział, że żadna z tych propozycji mu nie pomoże. Przesiadywał więc nadal w biurze i pracowicie negocjował nowe umowy albo wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w góry dokumentów, takie same, jakie spoczywały na jego biurku miesiąc i rok wcześniej. I cały czas czekał na jakieś wiadomości o Amandzie Briars.

Fretwell, niczym wierny pies myśliwski, przynosił mu interesujące go informacje, ilekroć udawało mu się na nie natrafić: widziano Amandę w operze, w towarzystwie Charlesa Hartleya; siedziała w herbaciarni i wyglądała bardzo ładnie. Jack bez końca analizował każdą informację, przeklinając się w duchu za to, że tak bardzo obchodzą go szczegóły z jej życia, ale Amanda była jedyną osobą, zdolną przyśpieszyć bicie jego serca. On, który zawsze był znany z ogromnego apetytu na życie, teraz interesował się jedynie tym, co robi stateczna stara panna.

Pewnego ranka uznał, że nie potrafi zmusić się dziś do siedzenia za biurkiem, i doszedł do wniosku, że wysiłek fizyczny dobrze mu zrobi. Nie był w stanie zabrać się do papierkowej roboty, a wiedział, że w firmie są inne pilne prace do zrobienia. Zostawił więc stos rękopisów i umów i zajął się przenoszeniem skrzyń ze świeżo oprawionymi książkami do czekających na ulicy wozów, które miały je zawieźć na przycumowany u wybrzeża statek.

Zdjął surdut i w samej koszuli zarzucał sobie na ramię ciężkie skrzynie, po czym znosił jej po schodach na parte i budynku. Chociaż chłopcy z magazynu trochę się zdenerwowali na widok prezesa, wykonującego tak przyziemną czynność, praca była tak ciężka, że wkrótce przestali zwracać na niego uwagę.

Kiedy Jack pięć razy zszedł z piątego piętra na parter, za każdym razem obciążony ciężka skrzynią, odnalazł go Oscar Fretwell.

– Panie prezesie – zwrócił się do niego, wyraźnie zaniepokojony. – Panie prezesie, chciałem… – Umilkł na widok Jacka ładującego skrzynię na wóz. – Przepraszam, ale co pan robi? Nie ma potrzeby, żeby osobiście znosił pan skrzynie. Zatrudniamy tylu pracowników, że sami dadzą sobie radę…

– Zmęczyło mnie siedzenie za tym cholernym biurkiem -warknął Jack. – Chciałem rozprostować nogi.

– Spacer w parku przyniósłby ten sam skutek – zauważył Fretwell. – Człowiek na pańskim stanowisku nie musi wykonywać pracy magazyniera.

Jack uśmiechnął się i otarł wilgotne czoło rękawem koszuli. Dobrze było tak się spocić, wysilić mięśnie, robić coś, co nie wymagało myślenia, tylko fizycznego wysiłku.

– Oszczędź mi kazania. W biurze nie było dziś ze mnie żadnego pożytku. Wolałem robić coś bardziej użytecznego, niż spacerować po parku. A teraz mów, o co ci chodzi. Mam jeszcze dużo skrzyń do załadowania.

– Jest pewna sprawa – zaczął z wahaniem Fretwell. – Ma pan gościa. Panna Briars czeka w pana gabinecie. Jeśli pan sobie życzy, powiem jej, że pana nie znalazłem… – Zamilkł, ponieważ Jack już rzucił się w stronę schodów, nie czekając na koniec zdania.

Amanda sama do niego przyszła, choć przez tak długi czas go unikała. Czuł dziwny ucisk w piersi, przez co serce biło z większym wysiłkiem. Powstrzymał się przed przeskakiwaniem po dwa stopnie i wszedł pięć pięter pod górę miarowym, spokojnym krokiem. Mimo to, kiedy dotarł do celu, oddychał o wiele szybciej niż zwykle i wiedział, że nie ma to nic wspólnego z wysiłkiem fizycznym. Tak bardzo chciał się znaleźć w tym samym pokoju co Amanda Briars, że dyszał jak zadurzony uczniak. Rozważył, czy powinien zmienić koszulę, umyć twarz i włożyć surdut, ale doszedł do wniosku, że to niepotrzebne. Nie chciał kazać jej zbyt długo czekać.

Starając się zachować beznamiętny wyraz twarzy, wszedł do gabinetu, zostawiając lekko uchylone drzwi. Natychmiast wbił wzrok w Amandę, która stała przy biurku, trzymając w ręku zapakowaną w papier paczkę. Kiedy go zobaczyła, jej twarz na sekundę się zmieniła… Dostrzegł na niej zdenerwowanie i radość, zaraz jednak uczucia te zamaskował szeroki, sztuczny uśmiech.

– Witam – powiedziała, podchodząc do niego energicznie. – Przyniosłam panu poprawiony ostatni odcinek Historii damy… i propozycję następnej powieści, jeśli wydawnictwo jest nią zainteresowane.

– Oczywiście, że jestem tym zainteresowany – odrzekł nienaturalnie niskim głosem. – Witaj, Amando. Świetnie wyglądasz.

Ta zdawkowa uwaga nawet w części nie oddawała uczucia, jakiego doznał na jej widok. Amanda wyglądała świeżo i dystyngowanie. Miała na sobie niebiesko-białą suknię z nieskazitelnie białą kokardą pod szyją. Gors sukni zdobił rząd perłowych guziczków. Wydawało mu się, że wyczuwa bijący od niej zapach cytryn i lekką woń perfum. Natychmiast poczuł, że budzą się w nim wszystkie zmysły.

Miał ochotę przycisnąć ją do swojej rozgrzanej, spoconej piersi, całować ją łapczywie, zatopić dłonie w jej starannie ułożonej fryzurze, rozerwać zapięcie sukni i obnażyć pełne piersi. Ogarnął go obezwładniający głód, jakby nic nie jadł od wielu dni, i dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. Od tygodni nie przeżywał tak gwałtownych emocji, więc teraz aż zakręciło mu się w głowie.

– U mnie wszystko w porządku – powiedziała i wymuszony uśmiech zniknął nagle z jej twarzy. Przyjrzała mu się błyszczącymi oczami. – Masz jakąś smugę na policzku – wyszeptała. Wyjęła z rękawa czystą, wyprasowaną chusteczkę i sięgnęli! do jego twarzy. Zawahała się nieznacznie, a potem dotknęła nią jego policzka. Jack stał bez ruchu, wszystkie mięśnie mimowolnie mu się napięły i miał wrażenie, że jego ciulu zmieniło się w marmur. Amanda wytarła plamę z policzku i drugim końcem chusteczki osuszyła pot na jego czole. – Co ty robiłeś? – spytała zaciekawiona.

– Pracowałem – bąknął. Całą siłą woli powstrzymywał sic, żeby się na nią nie rzucić.

Uśmiechnęła się lekko.

– Jak zwykle nie potrafisz żyć w normalnym tempie.

Ta uwaga wcale nie zabrzmiała pochlebnie. Prawie dało sic w niej słyszeć ubolewanie, jakby Amanda wreszcie zrozumiali! coś, co Jackowi umykało. Skrzywił się lekko, wziął od niej pakunek i położył na biurku, celowo przysuwając się do niej tak blisko, że musiała się cofnąć o krok, żeby się z nim nie zderzyć. Z przyjemnością zauważył, że się zarumieniła i trochę zmieszała.

– Czy wolno zapytać, dlaczego postanowiłaś przynieść mi to osobiście? – zapytał, mając na myśli poprawiony tekst kolejnego odcinka.

– Przepraszam, jeśli wolałeś, żeby…

– Nie o to chodzi – przerwał jej szorstko. – Byłem tylko ciekaw, czy chciałaś się ze mną widzieć z jakiegoś szczególnego powodu.

– W zasadzie jest taki powód. – Chrząknęła nerwowo. -Dziś wieczorem wybieram się na bal, wydawany przez mojego adwokata, pana Talbota. Na pewno również otrzymałeś zaproszenie. Pan Talbot dał mi do zrozumienia, że jesteś na liście gości.

Jack wzruszył ramionami.

Pewnie jest gdzieś to zaproszenie. Wątpię, czy się tam wybiorę.

Ta wiadomość wyraźnie ją uspokoiła.

Rozumiem. W takim razie lepiej będzie, jeśli sama przekażę ci pewną nowinę. Ponieważ kiedyś… mając na w/.ględzie, że ty i ja… Nie chcę, żebyś był zaskoczony wiadomością…

– Jaką wiadomością, Amando?

Policzki Amandy pokryły się szkarłatem.

– Dzisiaj wieczorem na przyjęciu u pana Talbota pan Hartley i ja ogłosimy swoje zaręczyny.

Spodziewał się, że prędzej czy później to usłyszy, ale mimo to zadziwiła go własna reakcja. Przeszył go nagły ból, a gdzieś na samym dnie serca obudził się wielki gniew. Racjonalnie myśląca część jego umysłu mówiła mu, że nie ma prawa wpadać we wściekłość, ale nic nie mógł na to poradzić. Jego gniew był skierowany na Amandę i Hartleya, ale przede wszystkim na siebie samego. Starał się panować nad wyrazem l warzy i wytężył całą siłę woli, żeby stać bez ruchu, choć miał ochotę chwycić Amandę za ramiona i mocno nią potrząsnąć.

– To dobry człowiek – powiedziała, jakby się chciała usprawiedliwić. – I wiele nas łączy. Jestem pewna, że będę z nim szczęśliwa.

– Nie wątpię w to – burknął.

Wyprostowała się, wyraźnie odzyskując panowanie nad sobą, jakby wkładała niewidzialną zbroję.

– I mam nadzieję, że my nadal będziemy przyjaciółmi.

Jack dokładnie wiedział, o co jej chodzi. Mają zachować pozory luźnej przyjaźni, od czasu do czasu wspólnie pracować i odnosić się do siebie chłodno i bezosobowo. Jakby nie odebrał jej niewinności, jakby nigdy nie dotykał jej w intymny sposób, nie całował, nie zaznał słodyczy jej ciała. Krótko skinął głową.

– Powiedziałaś Hartleyowi o naszym romansie? – To pytanie wyrwało mu się mimowolnie.

Ku swojemu zaskoczeniu zobaczył, że Amanda potaknęła

– Pan Hartley wie o wszystkim – powiedziała cicho, z lekkim uśmiechem. – To bardzo wielkoduszny człowiek i prawdziwy dżentelmen.

Jack poczuł, że zalewa go gorycz. Czy on przyjąłby taka wiadomość jak dżentelmen? Wątpił w to. Charles Hartley rzeczywiście był o wiele lepszym człowiekiem niż on.

– Dobrze – odrzekł opryskliwie. Miał ochotę trochę ją zirytować. – Nie chciałbym, żeby pan Hartley utrudniał nam zawodową współpracę. Przewiduję, że zarobię na tobie i twoich powieściach górę pieniędzy.

Zacisnęła usta.

– Tak. Najważniejsze, żeby nic nie przeszkodziło ci w pomnażaniu majątku. Żegnam. Mam dziś wiele spraw do załatwienia. Muszę rozpocząć przygotowania do ślubu. – Odwróciła się i ruszyła do drzwi, a białe pióra na niebieskim kapelusiku poruszały się przy każdym jej kroku.

Jack powstrzymał się przed sarkastycznym pytaniem, czy i on będzie zaproszony na tę wspaniałą uroczystość. Patrzył za nią z kamienną twarzą i nie zaproponował, że ją odprowadzi, choć tak nakazywały dobre maniery.

Amanda zatrzymała się na progu i popatrzyła na niego. Wyglądało to tak, jakby chciała mu coś jeszcze powiedzieć.

– Jack… – Była wyraźnie zdenerwowana i szukała w myślach odpowiednich słów. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy; jej były szare i zatroskane, jego niebieskie i zimne jak lód.

Nagle Amanda z rezygnacją potrząsnęła głową i wyszła z gabinetu.

Czując ogień w głowie, sercu i lędźwiach, Jack ciężko usiadł za biurkiem. Poszukał w szufladzie szklaneczki i napełnił ją whisky z kryształowej karafki, którą zawsze miał pod ręką.

Słodkawo dymny smak wypełnił mu usta, a przełykany trunek lekko sparzył gardło. Opróżnił szklaneczkę i ponownie ją napełnił. Może Fretwell ma rację, pomyślał kwaśno. Człowiek na jego stanowisku ma lepsze zajęcia niż noszenie skrzyń z książkami. Postanowił, że na dzisiaj zakończy pracę. Będzie tu siedział i pił, aż zdusi w sobie wszelkie uczucia i myśli, a przede wszystkim utopi w morzu alkoholu powracający wciąż obraz nagiej Amandy w łóżku z dobrze wychowanym Charlesem Hartleyem.

– Panie prezesie… – Oscar Fretwell stanął w drzwiach. Minę miał zaniepokojoną. – Nie chciałbym przeszkadzać, ale…

– Jestem zajęty – warknął Jack.

– Oczywiście. Ale ma pan następnego gościa. To pan Francis Tode. Zdaje się, że jest prawnikiem nadzorującym wykonanie dyspozycji dotyczących majątku pana ojca.

Jack patrzył na niego bez mrugnięcia okiem. Nadzorujący wykonanie dyspozycji dotyczących majątku ojca. Konieczność zatrudnienia w tym celu prawnika mogła zaistnieć tylko w przypadku…

– Poproś go – powiedział głucho, zanim zdążył do końca się nad tym zastanowić.

Pan Tode, zgodnie z brzmieniem swojego nazwiska, rzeczywiście przypominał ropuchę. Był nieduży, łysy, miał szeroką szczękę i wilgotne, czarne oczy, nieproporcjonalnie duże w stosunku do twarzy. Jednak patrzył bystro i zabrał się do załatwiania sprawy rzeczowo i z powagą, co natychmiast spodobało się Jackowi.

– Panie Devlin – powitał go, wyciągając dłoń do uścisku. – Dziękuję, że zgodził się pan mnie przyjąć. Żałuję, że nie spotykamy się w milszych okolicznościach. Mam panu do przekazania bardzo smutną wiadomość.

– Hrabia nie żyje – powiedział Jack. Tylko taki mógł być powód wizyty Tode'a.

Gość skinął głową; jego ciemne oczy przybrały wyraz uprzejmego współczucia.

– Tak, pański ojciec wczoraj wieczorem odszedł we śnie. – Zerknął na stojącą na biurku karafkę whisky. – Widzę, że już pan o tym słyszał.

Jack roześmiał się krótko. Prawnik najwidoczniej zakładał, że alkohol miał złagodzić smutek po śmierci ojca.

– Nie, nic o tym nie wiedziałem.

Przez chwilę panowała niezręczna cisza.

– Dobry Boże, jaki pan jest podobny do ojca – stwierdził Tode. Jak zauroczony wpatrywał się w twarz Jacka. – Nie może być najmniejszej wątpliwości, kto nim jest.

Jack zakołysał złocistym płynem w szklance.

– Niestety, ma pan rację.

Prawnik nie okazał zaskoczenia tym dziwnym komentarzem. Niewątpliwie hrabia zyskał sobie bardzo wielu wrogów podczas swojego długiego, niezbyt chwalebnego życia, a wśród nich musiało być kilkoro gorzko zawiedzionych nieślubnych dzieci

– Zdaję sobie sprawę z faktu, że hrabia i pan nie byliście… zbyt zaprzyjaźnieni.

Jack uśmiechnął się lekko, słysząc tak powściągliwe stwierdzenie, ale nic nie odpowiedział.

– Niemniej jednak – mówił dalej prawnik – hrabia przed śmiercią uznał za stosowne umieścić pana w swoim testamencie. To, co panu zapisał, nie ma wielkiego znaczenia dla tak zamożnego człowieka… ale było to coś ważnego dla samego hrabiego i jego rodziny. Ojciec zapisał panu małą posiadłość ziemską w Hertfordshire. Dom jest pięknie położony i świetnie utrzymany. Po prostu klejnocik. Zbudował go pański prapradziadek.

– Co za zaszczyt – zauważył Jack.

Tode zignorował sarkazm w jego głosie.

– Pańscy bracia i siostry tak właśnie uważają – odrzekł. – Wielu z nich liczyło, że ten majątek przypadnie właśnie im. Nie muszę dodawać, jak bardzo byli zaskoczeni, kiedy okazało się, że trafił w pańskie ręce.

I bardzo dobrze, pomyślał Jack ze złośliwą satysfakcją. Cieszył się, że zdenerwował kilkoro uprzywilejowanych snobów, którzy zawsze go lekceważyli. Na pewno teraz narzekali i biadali nad faktem, że ulubiona posiadłość, będąca od pokoleń w rękach rodziny, dostała się przyrodniemu bratu z nieprawego łoża.

– Ojciec pański zmienił zapis niedawno – powiadomił go Tode. – Może zaciekawi pana, że z wielkim zainteresowaniem śledził pańską karierę. Zdaje się, że wierzył, iż pod wieloma względami bardzo go pan przypomina.

– I chyba miał rację – przyznał Jack, czując obrzydzenie do samego siebie.

Prawnik przechylił głowę i przez chwilę uważnie mu się przyglądał.

– Hrabia miał bardzo złożony charakter. Miał wszystko, o czym można zamarzyć, a jednak, biedaczysko, po prostu nie umiał być szczęśliwy.

Takie ujęcie sprawy zainteresowało Jacka, na moment odrywając go od gorzkich myśli.

– Czy bycie szczęśliwym wymaga jakiejś szczególnej umiejętności? – zapytał, wpatrując się w szklankę z whisky.

– Zawsze byłem o tym przekonany. Znam pewnego prostego chłopa, który dzierżawi ziemię od pańskiego ojca. Mieszka w prostej chacie z klepiskiem zamiast podłogi, a jednak czerpie z życia więcej radości, niż kiedykolwiek udało się to pańskiemu ojcu. Przekonałem się, że szczęście to jest coś, co człowiek sam wybiera, a nie stan zupełnie niezależny od jego woli.

Jack sceptycznie wzruszył ramionami.

– Sam nie wiem – bąknął.

Siedzieli w milczeniu, aż w końcu Tode odchrząknął i wstał.

– Życzę panu powodzenia, panie Devlin. Teraz pana opuszczę, ale niedługo przyślę dokumenty konieczne do objęcia spadku. – Zamilkł i dopiero po chwili, z wyraźnym zażenowaniem, dodał: – Obawiam się, że nie można tego powiedzieć dyplomatycznie… Ślubne dzieci hrabiego prosiły, żebym panu przekazał, że nie życzą sobie jakichkolwiek kontaktów z panem. Innym słowy, na pogrzeb…

– Proszę się nie obawiać, nie wybieram się na tę uroczystość – oznajmił Jack z nieprzyjemnym śmiechem. – Może pan zawiadomić moich przyrodnich braci i siostry, że tak jak i oni nie zamierzam szukać z nimi kontaktu.

– Oczywiście, przekażę. Jeśli mógłbym panu być w czynili pomocny, proszę bez wahania dać mi znać.

Po wyjściu prawnika Jack zaczął krążyć po gabinecie. Whisky trochę mąciła mu myśli, choć zwykle miał bardzo mocną głowę. Czuł pustkę, był głodny i zmęczony. Uśmiechnął się ponuro. Co za przeklęty dzień, a jeszcze nawet nie dobiegł południa.

Czuł się dziwnie oderwany od przeszłości i przyszłości, jakby przyglądał się swojemu życiu z boku. Zastanawiał się, z czego w życiu może być zadowolony. Miał pieniądze, dom, ziemię, a teraz odziedziczył rodzinny majątek na wsi, który z urodzenia należał się prawowitym dziedzicom rodu, a nie bękartowi. Powinien być bardzo zadowolony z życia.

Jednak nie dbał o żadną z tych rzeczy. Pragnął tylko jednego – Amandy Briars w swoim łóżku. Tej nocy i każdej innej, Chciał, żeby do niego należała i chciał sam do niej należeć

Tylko Amanda mogła sprawić, żeby nie skończył tak jak ojciec – jako bezduszny, niegodziwy bogacz. Jeśli nie będzie jej miał… Jeśli przez resztę życia będzie mógł tylko patrzeć, jak Amanda starzeje się u boku Charlesa Hartleya…

Zaklął i zaczął jeszcze szybciej krążyć po gabinecie niczym tygrys w klatce. Amanda dokonała korzystnego dla siebie wyboru. Hartley nigdy nie sprowokuje jej do zachowania, które nie przystoi damie lub jest niezgodne z konwenansami. Zamknie ją w wygodnym domu i wkrótce ta impulsywna kobieta, która kiedyś chciała wynająć sobie w prezencie na urodziny męską prostytutkę, zamieni się w zacną i stateczną matronę.

Jack zatrzymał się przy oknie i oparł dłonie o chłodną szybę. Ponuro stwierdził, że dla Amandy o wiele lepsze będzie małżeństwo z takim człowiekiem jak Hartley. Postanowił za wszelką cenę zdusić w sobie samolubne pragnienia i wziąć pod uwagę przede wszystkim dobro Amandy. Choćby miał umrzeć, nie okaże niezadowolenia z jej ślubu i postara się, żeby nigdy się nie domyśliła, co naprawdę do niej czuje.

Amanda uśmiechnęła się do przyszłego narzeczonego.

– Charles, o której godzinie ogłosisz nasze zaręczyny? – zapytała.

– Talbot dał mi w tej sprawie wolną rękę. Myślę, że powinienem to zrobić tuż przed rozpoczęciem tańców, bo wtedy będziemy mogli pierwszego walca odtańczyć już jako narzeczeni.

– Doskonały pomysł. – Starała się nie zwracać uwagi na dziwny ucisk w żołądku.

Stali razem na jednym z balkonów, przylegających do salonu Thaddeusa Talbota. Bal był bardzo udany. Przybyło ponad stu pięćdziesięciu gości, muzyka była piękna, a jedzenie wyśmienite jak zwykle na przyjęciach u Talbota.

Tego wieczoru Amanda i Charles mieli powiadomić znajomych i przyjaciół o swoich planach małżeńskich. Potem przez trzy tygodnie w kościele będą odczytywane zapowiedzi, a skromny ślub odbędzie się w Windsorze.

Wiadomość o planowanym zamążpójściu Amandy uszczęśliwiła jej starsze siostry, Sophię i Helen. Sophia napisała, że w pełni popiera jej wybór i cieszy się, że Amanda posłuchała jej rady. Pisała też:

Z tego, co słyszałam, pan Hartley to przyzwoity i spokojny dżentelmen. Pochodzi z porządnej rodziny i jest odpowiedni zabezpieczony finansowo. Nie wątpię, że to małżeństwo przyniesie Wam obojgu zadowolenie i pożytek. Z radością powitamy pana Hartleya w naszej rodzinie. Droga Siostro, pragnę Ci pogratulować rozsądnego wyboru życiowego partnera…

Rozsądny wybór, pomyślała Amanda z rozbawieniem. Kiedyś nie wyobrażała sobie, że przy wyborze narzeczonego będzie się kierowała rozsądkiem, a jednak tak właśnie się stało.

Hartley rozejrzał się wokół, żeby się upewnić, czy nikt na nich nie patrzy, a potem pocałował ją w czoło. Amanda nadal nie mogła się przyzwyczaić do dotyku jego ust, otoczonych gęstą, szorstką brodą.

– Uczyniłaś mnie szczęśliwym człowiekiem. Doskonale do siebie pasujemy, prawda?

– Owszem, pasujemy. – Roześmiała się z nerwowo.

Ujął jej dłonie i uścisnął.

– Przyniosę ci trochę ponczu. Porozmawiamy jeszcze chwilę w tym zacisznym miejscu. O wiele tu spokojniej niż na tej gwarnej sali. Zaczekasz tu na mnie?

– Oczywiście, najdroższy. – Amanda również uścisnęła jego dłonie i westchnęła. Niepokój zaczął ją powoli opuszczać. – Pośpiesz się, proszę. Stęsknię się za tobą, jeśli zbyt długo nie będziesz wracał.

– Na pewno się pośpieszę – zapewnił z czułym uśmiechem. – Przecież nie jestem głupcem i nie zostawię najpiękniejszej kobiety na balu samej na dłużej niż kilka minut. – Otworzył przeszklone drzwi, prowadzące do salonu. Natychmiast rozległy się dźwięki głośniej muzyki i gwar rozmów, ale po chwili znów ucichły, kiedy Charles zamknął za sobą drzwi.

Jack w ponurej zadumie spoglądał na tłum eleganckich gości, krążących po salonie Thaddeusa Talbota. Miał nadzieję, że gdzieś mignie mu sylwetka Amandy. Orkiestra grała jakąś skoczną melodię w bałkańskim rytmie, co bardzo ożywiało atmosferę przyjęcia.

Doskonały wieczór na ogłoszenie zaręczyn, pomyślał smętnie Jack. Nigdzie nie widział Amandy, ale przy stole z napojami dostrzegł wysoką postać Charlesa Hartleya.

Każdy nerw jego ciała buntował się na myśl o uprzejmej rozmowie z tym człowiekiem, a jednak uznał to za konieczne. Postanowił, że zaakceptuje tę sytuację jak dżentelmen, choć takie postępowanie było zupełnie obce jego naturze.

Z wysiłkiem przybrał obojętny wyraz twarzy i podszedł do Hartleya, który właśnie polecił lokajowi, żeby mu nalał dwie czarki ponczu.

– Dobry wieczór, Hartley – powiedział.

Hartley odwrócił się do niego. Twarz miał pogodną, a ukryte w schludnie przystrzyżonej brodzie usta uśmiechały się przyjaźnie.

– Zdaje się, że należą ci się gratulacje – dodał Jack.

– Dziękuję – odrzekł ostrożnie Charles. Obaj zgodnie odeszli od bufetu i stanęli w rogu salonu, gdzie nikt nie mógł ich usłyszeć. – Amanda mi mówiła, że odwiedziła cię dziś przed południem. Myślałem, że po otrzymaniu takiej wiadomości zechcesz… – Urwał i spojrzał na Jacka badawczo. – Widzę jednak, że nie masz nic przeciwko naszemu małżeństwu.

– A dlaczego miałbym się sprzeciwiać? To oczywiste, że pragnę, żeby pannie Amandzie Briars ułożyło się jak najlepiej.

– Więc towarzyszące temu związkowi okoliczności wcale cię nie niepokoją?

Sądząc, że Hartley nawiązuje do jego romansu z Amandą, Jack potrząsnął głową.

– Jeśli ty nie zwracasz na to uwagi, to ja tym bardziej nie będę.

Skonsternowany Hartley powiedział cicho:

– Chcę, żebyś coś wiedział, Devlin. Zrobię wszystko, żeby uszczęśliwić Amandę i będę doskonałym ojcem dla jej dziecka. Może rzeczywiście będzie łatwiej, jeśli pozostaniesz z boku…

– Dziecko? – wyszeptał Jack, wbijając wzrok w Hartleya. – O czym ty, do cholery, mówisz?!

Hartley znieruchomiał i w skupieniu wpatrywał się w jakiś odległy punkt na parkiecie. Kiedy podniósł wzrok, w jego oczach widać było przerażenie.

– A więc ty nic nie wiesz, prawda? Amanda zapewniła mnie, że wszystko ci dziś rano powiedziała.

– Co miała mi powiedzieć? Że jest… – Jack urwał gwałtów nie. Miał zamęt w głowie. Co też Hartley chciał mu powiedzieć? Nagle zrozumiał. Dziecko. Dziecko!

Dobry Boże…

Ta wiadomość przeszyła go niczym piorun, poruszyła każdą komórkę ciała, każdy nerw.

– Mój Boże… – wyszeptał. – Ona jest w ciąży, tak? Nosi moje dziecko. I wyszłaby za ciebie, nic mi o tym nie mówiąc.

Milczenie Hartleya wystarczyło mu za odpowiedź.

Z początku Jack był zbyt oszołomiony, żeby cokolwiek czuć. Potem wybuchła w nim furia i ciemny rumieniec zalał mu policzki.

– A więc Amanda jednak nie potrafiła się zmusić, żeby z tobą o tym porozmawiać – stwierdził cicho Hartley. Jego głos ledwie docierał do ogłuszonego gniewem Jacka.

– Ale będzie musiała to zrobić – wycedził Jack przez zaciśnięte zęby. – Lepiej będzie, jeśli wstrzymasz się z ogłoszeniem waszych zaręczyn.

– Tak rzeczywiście będzie lepiej – zgodził się Charles.

– Powiedz mi, gdzie ona jest?

– Na balkonie.

Jack ruszył na poszukiwanie Amandy, a w głowie kłębiły mu się niemiłe wspomnienia. Widział zbyt wielu bezradnych małych chłopców, którzy musieli samotnie walczyć o przetrwanie w bezlitosnym świecie. Starał się ich bronić – ślady tej walki do dziś nosił na plecach. Od tamtej pory jednak chciał być odpowiedzialny tylko za siebie. Jego życie należało wyłącznie do niego, kierował nim według własnych zasad. Nie było to trudne, zwłaszcza że nigdy nie chciał założyć rodziny.

Teraz wszystko się zmieniło.

Do szału doprowadzała go świadomość, że Amanda tak bezwzględnie chciała odsunąć go na bok. Doskonale wiedziała, że nie chciał się wiązać na stałe ani założyć rodziny. Może nawet powinien jej być wdzięczny, że chciała zdjąć z jego barków wszelką odpowiedzialność. Jednak wcale nie czuł wdzięczności. Przepełniał go gniew i nieprzeparta, prymitywna chęć pokazania całemu światu, że Amanda należy do niego i tylko do niego.

Загрузка...