8

Kolędujmy wszyscy wraz,

Bo wesela nastał czas.

Miłość, radość przynosimy

I wesołych świąt życzymy…

Amanda uśmiechnęła się i zadrżała z zimna, stojąc w otwartych drzwiach. Razem z Sukey i Charlesem słuchała małych kolędników, którzy cienkimi głosikami śpiewali na progu jej domu. Grupka chłopców i dziewcząt kolędowała z zapałem, choć spod szalików i czapek prawie nie było ich widać. Na mrozie czerwieniły się jedynie czubki nosów, a w powietrzu unosiły się białe obłoczki pary z oddechów.

W końcu skończyli kolędę, przeciągając ostatnią nutę tak długo, jak tylko się dało, więc Amanda, Sukey i Charles z uznaniem zaklaskali w dłonie.

– Trzymaj – powiedziała Amanda, dając najwyższemu dziecku monetę. – Ile domów zamierzacie jeszcze dzisiaj odwiedzić?

Chłopiec odpowiedział wyraźnym cockneyem.

– Pójdziemy jeszcze pod jedne drzwi, a potem wracamy do domu na kolację, panienko.

Amanda uśmiechnęła się do dzieci, które przytupywały dla rozgrzania zmarzniętych stóp. Wiele takich dzieci w świąteczny poranek kolędowało, chodząc od domu do domu, żeby zebrać trochę dodatkowych pieniędzy dla rodziny.

– A więc proszę – powiedziała Amanda. Wsunęła dłoń do kieszeni przy pasku i wyjęła jeszcze jedną monetę. – Weźcie to i od razu wracajcie do domów. Jest za zimno, żeby tak długo przebywać na ulicy.

– Dziękujemy, panienko – odparł uszczęśliwiony malec, a jego towarzysze zawołali chórem: – Wesołych świąt, panienko!

Dzieci zbiegły po schodach i oddaliły się truchcikiem, jakby się bały, że Amanda się rozmyśli i odbierze im pieniądze.

– Panienko, nie powinna pani tak lekką ręką rozdawać pieniędzy – zganiła ją Sukey, kiedy już weszły do domu i szybko zamknęły za sobą drzwi dla ochrony przed mroźnym wiatrem. – Nic by się im nie stało, jakby jeszcze trochę pochodziły po świeżym powietrzu.

Amanda roześmiała się i szczelniej otuliła ciepłym szalem.

– Przestań gderać, Sukey. Mamy pierwszy dzień świąt. Teraz muszę się trochę pośpieszyć. Niedługo przyjedzie po innie powóz pana Devlina.

Świąteczny wieczór miała spędzić na przyjęciu u Jacka, a Sukey, Charles i Violet wybierali się gdzieś ze swoimi przyjaciółmi. Nazajutrz, w drugi dzień świąt, kiedy to tradycyjnie obdarowywano się prezentami, Amanda wraz ze służbą miała jechać do Windsoru, żeby spędzić tydzień u swojej siostry, Sophii.

Cieszyła się na spotkanie z rodziną, ale była też bardzo zadowolona, że pierwszy dzień świąt spędza w Londynie. Miło było w tym roku zrobić coś innego niż zwykle. Największą przyjemność sprawiał jej fakt, że odtąd jej krewni już nigdy nie będą mieli pewności, czego się po niej spodziewać. „Amanda nie przyjechała?" Prawie słyszała zrzędliwe okrzyki starych ciotek. „Ale przecież ona zawsze przyjeżdża na święta, bo nie ma własnej rodziny. No i kto teraz przyrządzi poncz?"

Ona tymczasem będzie tańczyła i jadła smakołyki z Jackiem Devlinem. Może nawet pozwoli się pocałować pod gałązką jemioły.

– No, panie Devlin – mruknęła do siebie pod nosem, przepełniona radosnym oczekiwaniem. – Zobaczymy, co ten świąteczny dzień nam obojgu przyniesie.

Wzięła długą, gorącą kąpiel, włożyła szlafrok i usiadła w sypialni przy kominku. Czesała włosy, aż zupełnie wyschły i zmieniły się w kaskadę rudych loków. Zręcznie zwinęła je w węzeł na czubku głowy, wypuszczając kilka kosmyków na czoło i policzki.

Z pomocą Sukey ubrała się w szmaragdową jedwabną suknię oblamowaną przy brzegach zielonym aksamitem. Głęboki dekolt podkreślał biust. Ze względu na chłód Amanda nakryła ramiona szalem z jedwabnymi frędzlami w kolorze burgunda. Wiszące kolczyki, które przypominały złote łzy, kołysały się u jej uszu. Bransoletki z nefrytowych korali zdobiły jej nadgarstki. Amanda przejrzała się w lustrze i uśmiechnęła się z zadowoleniem. Chyba nigdy nie wyglądała lepiej. Nie musiała szczypać policzków i bez tego zarumieniona z przejęcia. Odrobina pudru na nos, kropla perfum za uszy i już była gotowa do wyjścia.

Wypiła łyk stygnącej herbaty i podeszła do okna. Serce podskoczyło jej w piersi, kiedy zobaczyła, że właśnie przyjechał po nią powóz Jacka.

– To niemądre, żeby w moim wieku czuć się jak Kopciuszek – powiedziała sobie cierpko, ale mimo to dobry nastrój jej nie opuścił. Zbiegła na dół i włożyła pelerynę.

Lokaj pomógł jej wsiąść do powozu, gdzie czekał na nią ogrzewacz do stóp i ciepły pled. Na siedzeniu zobaczyła ozdobnie zapakowany prezent. Niepewnie dotknęła wielkiej, czerwonej kokardy, zawiązanej na niewielkiej paczuszce, i wyjęła zatkniętą pod wstążkę, złożoną na pół kartę. Uśmiechnęła się mimowolnie, czytając krótką wiadomość.

Chociaż nie jest to lektura tak stymulująca, jak pamiętniki pani B., to mam nadzieję, że Panią zainteresuje. Wesołych świąt.

J. Devlin

Kiedy powóz ruszył oblodzoną ulicą, Amanda rozpakowała prezent i przyjrzała mu się z zaciekawieniem. Książka… mała i bardzo stara, w wytartej skórkowej oprawie. Pożółkłe kartki… Trzymając ją bardzo ostrożnie, otworzyła tomik na stronie tytułowej.

– „Podróże do wielu odległych narodów świata – przeczytała głośno. – W czterech częściach. Przez Lemuela Guliwera, początkowo lekarza okrętowego…" – Urwała i roześmiała się uszczęśliwiona. – Podróże Guliwera! - Kiedyś wyznała Devlinowi, że ta niby anonimowa książka, napisana przez Jonathana Swifta, irlandzkiego duchownego i satyryka, była jedną z ulubionych lektur jej dzieciństwa. Trzymała teraz w ręku pochodzące z 1726 roku pierwsze jej wydanie, prawdziwego białego kruka.

Gdyby otrzymała klejnoty godne królowej, nie cieszyłaby się z nich tak, jak z tej małej książeczki. Z pewnością nie powinna przyjmować tak drogiego prezentu, ale nie potrafiłaby odmówić.

Trzymała książkę na kolanach, a powóz zmierzał w kierunku modnej dzielnicy St. James's. Amanda nigdy przedtem nie była w domu Devlina, ale wiele o nim słyszała od Oscara Fretwella. Devlin kupił tę rezydencję od kogoś, kto przedtem był ambasadorem brytyjskim we Francji i na stare lata postanowił się przenieść na kontynent, a swoją londyńską siedzibę sprzedać.

Dom stał w okolicy o zdecydowanie męskim charakterze, gdzie znajdowało się wiele eleganckich rezydencji, garsonier i drogich sklepów. Ludzie interesu rzadko się tu osiedlali, większość wolała budować swoje domy na południe od rzeki lub w dzielnicy Bloomsbury. Jednak w żyłach Devlina płynęło trochę arystokratycznej krwi i może właśnie to, w połączeniu z jego znacznym majątkiem, sprawiało, że sąsiedzi jakoś znosili jego obecność.

Powóz zwolnił i stanął w długiej kolejce innych ekwipaży, I stojących wzdłuż ulicy. Pasażerowie po kolei wychodzili na chodnik wiodący do drzwi wspaniałego domu. Amanda ze zdumienia otworzyła szeroko oczy, kiedy spojrzała z bliska na niego przez oszronione okienko.

Była to wspaniała wielka rezydencja z czerwonej cegły, z masywnymi białymi kolumnami na froncie i wielkimi palladiańskimi oknami. Wokół domu rosły nieskazitelnie przystrzyżone żywopłoty i kępy młodych drzew.

W takim domu każda ważna osobistość zamieszkałaby z dumą. Gdy Amanda czekała, aż jej powóz podjedzie pod drzwi, jej wyobraźnia cały czas pracowała. Wyobraziła sobie Jacka Devlina jako ucznia w ponurych murach Knatchford Heath, marzącego o innym życiu. Czy już wtedy przeczuwał, że kiedyś zamieszka w tak imponującej rezydencji? Jakie emocje dodawały mu sił w długiej i trudnej wspinaczce z nizin na sam szczyt? I, co ważniejsze, czy kiedykolwiek uwolni się od swojej nadmiernej ambicji, czy będzie go ona wciąż gnała do przodu, aż do dnia śmierci?

Devlin nie miał pewnych cech, które posiadają wszyscy normalni ludzie… nie potrafił się rozluźnić, odczuwać satysfakcji ani cieszyć się swoimi osiągnięciami. Mimo to, a może właśnie dlatego, wydawał się Amandzie najbardziej fascynującym człowiekiem pod słońcem. Nie miała też najmniejszych wątpliwości, że był niebezpieczny.

Aleja nie jestem jakąś młodą panienką z głową w chmurach, powiedziała sobie. Świadomość własnego zdrowego rozsądku dodawała jej otuchy. Jestem kobietą, która widzi Jacka Devlina takim, jaki on jest naprawdę… nic mi nie grozi, jeśli tylko nie pozwolę sobie na jakąś niedorzeczność… na przykład na to, żeby się w nim zakochać. Na samą myśl o tym serce skurczyło jej się boleśnie. Nie kochała go ani nie chciała go pokochać. Wystarczyło jej, że dobrze się bawi w jego towarzystwie. Musi sobie stale powtarzać, że Devlin nie jest mężczyzną, który spędzi całe życie u boku jednej kobiety.

Powóz stanął i lokaj pomógł Amandzie zejść na chodnik. Podał jej ramię i poprowadził po oblodzonych, ale posypanych piaskiem schodach do podwójnych drzwi wejściowych. Z rzęsiście oświetlonego wnętrza dochodził gwar rozmów, rozbrzmiewała muzyka i biło ciepło. Na balustradach zawieszono ozdobione wstęgami pęki ostrokrzewu. Zapach świeżej zieleni mieszał się z obiecującą wonią kolacji, która już czekała w jadalni.

Gości było przynajmniej dwustu, a więc o wiele więcej, niż Amanda się spodziewała. Dzieci bawiły się w osobnym saloniku, specjalnie dla nich przeznaczonym, a dorośli wędrowali po amfiladowych pokojach. Wesołą muzykę, którą grano w głównym salonie, słychać było w całym domu.

Kiedy ją Devlin odnalazł, poczuła miły dreszcz. Prezentował się bardzo elegancko. Miał na sobie czarne spodnie i surdut, ciemnoszara kamizelka podkreślała szczupłą sylwetkę. Jednak nawet w tym godnym dżentelmena stroju przywodził na myśl pirata. Był zbyt nonszalancki i spoglądał zbyt chłodnym, kalkulującym wzrokiem, żeby można go było wziąć za dżentelmena.

– Panna Briars – powiedział niskim głosem i ujął jej dłonie osłonięte rękawiczkami. Oszacował ją spojrzeniem pełnym zachwytu. – Wyglądasz jak świąteczny anioł.

Amanda roześmiała się, słysząc to pochlebstwo.

– Dziękuję za wspaniałą książkę. Dla mnie to prawdziwy skarb. Obawiam się jednak, że nie przyniosłam żadnego prezentu.

– Twój widok w tej wydekoltowanej sukni jest dla mnie najlepszym prezentem.

Zmarszczyła brwi i szybko rozejrzała się wokół, żeby sprawdzić, czy ktoś nie stoi zbyt blisko.

– Ciii… A co by było, gdyby ktoś to usłyszał?

– Pomyślałby, że mam na ciebie chętkę – szepnął. -1 wcale by się nie mylił.

– Chętka – powtórzyła chłodno, chociaż, prawdę mówiąc, ta rozmowa bardzo ją bawiła. – Nie ma co, poetyckie określenie.

Uśmiechnął się szeroko.

– Bez bicia przyznaję, że nie mam twojego talentu do brudnych opisów cielesnych żądz.

– Byłabym wdzięczna, gdybyś w tym świątecznym dniu nie wspominał o nieprzyzwoitych sprawach – wyszeptała ostro, czerwieniąc się gwałtownie.

Devlin z uśmiechem położył sobie jej dłoń na ramieniu.

– Dobrze – odparł zgodnie. – Przez resztę dnia będę się zachowywał jak chłopiec z chóru kościelnego, jeśli tylko sprawi ci to przyjemność.

– To byłaby miła odmiana – powiedziała sztywno, co tylko go rozśmieszyło.

– Chodź ze mną, przedstawię cię swoim znajomym.

Nie uszło uwagi Amandy, że do głównego salonu wprowadził ją z dumną miną posiadacza. Przechodził od jednej grupki uśmiechniętych gości do drugiej, wprawnie dokonywał prezentacji, wymieniał świąteczne życzenia i żartował z niewymuszoną swobodą, która wprawiała Amandę w zadziwienie.

Chociaż nic konkretnego nikomu otwarcie nie powiedział, było coś w tonie jego głosu i wyrazie twarzy, co sugerowało, że jest związany z Amandą nie tylko wspólnymi interesami. Własna reakcja na jego zachowanie bardzo ją zaniepokoiła. Nigdy przedtem nie występowała jako połowa pary, nigdy inne kobiety nie obrzucały jej zazdrosnymi spojrzeniami, a mężczyźni nie wpatrywali się w nią z podziwem. Devlin w subtelny sposób dawał wszystkim do zrozumienia, że Amanda należy do niego.

Szli powoli przez długi szereg pokoi. Na gości, którzy nie mieli ochoty na tańce i śpiew, czekał duży gabinet o wykładanych mahoniem ścianach, w którym zabawiano się odgrywaniem szarad. W innym pokoju wszyscy siedzieli przy stolikach i grali w wista. Amanda rozpoznała wiele osób -pisarzy, wydawców i dziennikarzy – z którymi się zetknęła na różnych spotkaniach towarzyskich w ciągu ostatnich miesięcy. Goście byli bardzo ożywieni, a zaraźliwy świąteczny nastrój udzielał się każdemu, od najmłodszego do najstarszego.

Devlin doprowadził Amandę do bufetu, gdzie grupka dzieci zabawiała się wyławianiem rodzynków z ponczu. Maluchy stały na krzesłach wokół parującej wazy, małymi paluszkami chwytały gorące rodzynki i szybko wrzucały je sobie do buzi. Jack roześmiał się na widok umorusanych twarzy, które zwróciły się ku niemu.

– Kto wygrywa? – zapytał, a dzieci wskazały na pucołowatego malca z gęstą czupryną.

– Georgie wygrywa! Wyłowił najwięcej rodzynków!

– Mam najszybsze palce – pochwalił się chłopiec, uśmiechając się szeroko.

Devlin roześmiał się i przyciągnął Amandę ku wielkiej wazie.

– Spróbuj – zachęcił, czym rozśmieszył dzieci tak, że zaczęły chichotać.

Dyskretnie zganiła go spojrzeniem.

– Obawiam się, że zdjęcie rękawiczek zajęłoby mi zbyt dużo czasu – odparła skromnie.

W niebieskich oczach Devlina pojawił się wesoły, łobuzerski błysk.

– W takim razie zrobię to za ciebie.

Zdjął rękawiczkę i zanim Amanda zdążyła zaprotestować, sięgnął do wazy. Chwycił rodzynek i wrzucił jej do ust. Amanda odruchowo go połknęła, choć gorący smakołyk zdawał się wypalać jej dziurę w języku. Dzieci zaniosły się pełnym zachwytu śmiechem, a Amanda schyliła głowę, żeby ukryć, jak bardzo ta sytuacja ją rozbawiła. W ustach czuła słodki smak nasączonego alkoholem rodzynka. W końcu uniosła głowę 1 i spojrzała na Jacka z przyganą.

– Jeszcze raz? – zapytał z niewinną miną, znów wyciągając rękę w stronę wazy.

– Dziękuję, nie. Nie chcę stracić apetytu przed kolacją.

Devlin oblizał palec, tam gdzie rodzynek zostawił lepki ślad, a potem włożył rękawiczkę. Dzieci znów zgromadziły się wokół wazy i kontynuowały zabawę. Co chwila popiskiwały ze strachu, ale ich zwinne paluszki wciąż krążyły nad gorącym płynem.

– Co dalej? – zapytał Jack, kiedy odeszli od bufetu. – Może napijesz się wina?

– Nie chciałabym cię za bardzo absorbować. Przecież musisz się zająć innymi gośćmi.

Zaprowadził ją w róg salonu, po drodze biorąc kieliszek wina z tacy przechodzącego lokaja. Podał go Amandzie i pochylając głowę, wyszeptał jej prosto do ucha:

– Ty jesteś jedynym gościem, który się dla mnie liczy.

Amanda poczuła, że znowu się czerwieni i palą ją policzki. Miała wrażenie, że to jakiś sen. To nie mogło się przydarzyć jej, Amandzie Briars, starej pannie z Windsoru… Słodka muzyka, piękne wnętrza i przystojny mężczyzna, szepczący uwodzicielskie słówka.

– Masz piękny dom – powiedziała niepewnie. Chciała jakoś odczynić ten urok, który rzucił na nią Jack.

– To nie moja zasługa. Kupiłem go z całym wyposażeniem, z meblami i wszystkimi drobiazgami.

– Jak na jedną osobę, bardzo dużo tu miejsca.

– Często przyjmuję gości.

– A czy kiedykolwiek utrzymywałeś tu kochankę? – Nie miała pojęcia, dlaczego ośmieliła się zadać tak szokujące pytanie, które nie wiadomo skąd pojawiło się w jej głowie.

Uśmiechnął się i odrzekł z lekką drwiną:

– Ależ panno Briars… Takie pytanie w tym świątecznym dniu?

– A więc utrzymywałeś czy nie? – nie dawała za wygraną. Posunęła się zbyt daleko, żeby się teraz wycofać.

– Nie – przyznał. – Zdarzały mi się romanse, ale nigdy nie utrzymywałem kochanki. Z tego, co udało mi się zaobserwować, jest to bardzo niewygodne, a poza tym kosztowne, zwłaszcza kiedy ktoś chce się takiej kochanki pozbyć.

– Kiedy zakończyłeś ostatni romans?

Roześmiał się cicho.

– Nie odpowiem na żadne pytanie, jeśli mi nie wyjaśnisz, dlaczego tak nagle zainteresowałaś się moimi sprawami łóżkowymi.

– Być może wykorzystam te wiadomości do stworzenia postaci w swojej następnej powieści.

Nadal lekko się uśmiechał.

– W takim razie dowiedz się o mnie jeszcze czegoś, moja ciekawska przyjaciółko. Bardzo lubię tańczyć. I robię to całkiem nieźle. Jeśli pozwolisz, zademonstruję ci to z przyjemnością.

Wyjął jej z dłoni kieliszek i odstawił na stolik, a potem poprowadził ją do głównego salonu.

Przez następne kilka godzin nie opuszczało Amandy wrażenie, że to wszystko jest pięknym snem. Tańczyła, piła wino, śmiała się i brała udział w świątecznych grach i zabawach. Obowiązki gospodarza balu co jakiś czas odciągały Devlina od jej boku, ale nawet kiedy znajdował się po drugiej stronie sali, Amanda czuła na sobie jego wzrok. Ku jej rozbawieniu posyłał jej chmurne spojrzenia, kiedy zbyt długo rozmawiała z jakimś dżentelmenem, zupełnie jakby był o nią zazdrosny. W pewnej chwili nawet wysłał Oscara Fretwella, żeby zainterweniował, ponieważ dwa razy z rzędu zatańczyła z uroczym bankierem, Kingiem Mitchellem.

– Panna Briars! – zawołał przyjaźnie Oscar. Jego jasne włosy lśniły w świetle kandelabrów. – To nie do wiary, ale jeszcze pani ze mną nie tańczyła. Pan Mitchell musi pozwolić również innym gościom nacieszyć się towarzystwem tak uroczej damy.

Bankier z żalem przekazał ją Fretwellowi.

– Devlin tu pana przysłał, prawda? – zapytała Amanda z uśmiechem, kiedy zaczęli tańczyć kadryla.

Oscar uśmiechnął się potulnie; nawet nie próbował zaprzeczać.

– Mam pani powiedzieć, że Mitchell to rozwodnik i nałogowy hazardzista. To dla pani zupełnie nieodpowiednie towarzystwo.

– Mnie się wydał całkiem miły – odrzekła Amanda rezolutnie i gładko wykonała następną figurę kadryla. Kątem oka dostrzegła Devlina. Stał w szerokim przejściu między główną salą a mniejszym salonikiem. Widząc jego chmurne spojrzenie, pomachała mu wesoło i dalej tańczyła z Fretwellem.

Po skończonym tańcu Fretwell odprowadził ją do bufetu na szklaneczkę ponczu. Kiedy lokaj nalewał do kryształowej czarki płyn malinowego koloru, Amanda zauważyła, że tuż obok niej stanął jakiś nieznajomy. Odwróciła się i spojrzała na niego z uśmiechem.

– Czy myśmy się już gdzieś nie spotkali? – zapytała.

– Niestety, bardzo żałuję, ale nie. – Mężczyzna był wysoki, niezbyt urodziwy i zgodnie z najnowszą modą nosił krótko przystrzyżoną brodę. Miał duży nos, ładne, brązowe oczy i usta skłonne do uśmiechu. W gęstych, ciemnych włosach tu i ówdzie srebrzyła się siwizna. Amanda oceniła, że jest co najmniej pięć lub nawet dziesięć lat od niej starszy… dojrzały mężczyzna o ustalonej pozycji, sympatyczny i pewny siebie.

– Państwo pozwolą, że ich sobie przedstawię – zaproponował Fretwell, poprawiając okulary na nosie. – Panno Amando, to jest pan Charles Hartley. A to panna Amanda Briars. Tak się składa, że oboje państwo piszą dla tego samego wydawcy.

Amandę zaintrygował fakt, że Hartley również pracuje dla Jacka.

– Bardzo panu współczuję – stwierdziła poważnie.

Obaj dżentelmeni wybuchnęli śmiechem.

– Państwo wybaczą – powiedział rozbawiony Fretwell. -Zostawię państwa samych, żeby mogli sobie państwo wyrazić wzajemne współczucie. Właśnie przybyli moi starzy znajomi i muszę się z nimi przywitać.

– Ależ oczywiście – odparła Amanda i wypiła łyk cierpko słodkiego ponczu. Zerknęła na Hartleya. To nazwisko nie było jej obce. Nagle skojarzyła sobie, skąd je zna. – Czyżby pan był wujkiem Hartleyem? – zapytała uszczęśliwiona. – Tym, który pisze wiersze dla dzieci? – Kiedy potwierdzająco skinął głową, roześmiała się i bezwiednie dotknęła jego ramienia. -To wspaniałe utwory. Naprawdę wspaniałe. Czytuję je swoim siostrzenicom i siostrzeńcom. Mój ulubiony to ten o słoniu, który cały czas narzeka, a także ten o królu, który znalazł magicznego kota…

– O tak, to moje nieśmiertelne strofy – przyznał z dobrotliwą autoironią.

– Jest pan bardzo utalentowany – stwierdziła poważnie Amanda. – Tak trudno jest pisać dla dzieci. Nie umiałabym wymyślić historii, która by je zainteresowała.

Uśmiechnął się tak ciepło, że jego niczym nie wyróżniająca się twarz stała się nagle całkiem urodziwa.

– Ma pani tak wielki talent, że poradziłaby sobie pani z każdym tematem, panno Briars.

– Znajdźmy jakiś cichy kącik, gdzie będziemy mogli porozmawiać – zaproponowała. – Jest tyle pytań, które chętnie bym panu zadała.

– To niezwykle pociągająca propozycja – odrzekł i podał jej ramię.

W jego towarzystwie Amanda czuła się rozluźniona i spokojna, zupełnie inaczej niż w towarzystwie Jacka. Ironia losu sprawiła, że Hartley, chociaż pisał książki dla dzieci, sam był bezdzietnym wdowcem.

– To było dobre małżeństwo – zwierzył się Amandzie. Nadal trzymał w dużych dłoniach kryształową czarkę do ponczu, chociaż już kilkanaście minut wcześniej wypił ostatnią i kroplę trunku. – Moja żona należała do tych kobiet, które wiedzą, co zrobić, żeby mężczyzna w ich towarzystwie czuł się dobrze. Była naturalna i miła, nigdy nie przybierała niemądrych, pretensjonalnych póz, co robi dzisiaj większość kobiet. Zawsze mówiła to, co myśli, i lubiła się śmiać. – Hartley umilkł i z namysłem spojrzał na Amandę. – Właściwie była bardzo podobna do pani.

Jackowi wreszcie udało się uwolnić od śmiertelnie nudnego towarzystwa dwóch naukowców, specjalistów od starożytności. Doktor Samuel Shoreham i jego brat Claude za wszelką cenę starali się przekonać go do wydania swojego dzieła na temat sztuki starożytnej Grecji. Oddalając się od nich, z trudem ukrywał ulgę. Po chwili natknął się na Oscara Fretwella.

– Gdzie ona jest? – zapytał go zwięźle. Nie musiał tłumaczyć, o kogo chodzi.

– Panna Briars siedzi na sofie w rogu salonu i rozmawia z panem Hartleyem – powiadomił go Oscar. – Zapewniam cię, że jest przy nim zupełnie bezpieczna. Hartley nigdy by sobie nie pozwolił na nieodpowiednie zachowanie wobec damy.

Jack zerknął na nich kątem oka, a potem wpatrzył się ponuro w trzymany w ręku kieliszek brandy. Na jego ustach pojawił się jakiś dziwny, gorzki uśmiech.

– Co wiesz o Charlesie Hartleyu? – zapytał podwładnego, nie podnosząc wzroku.

– Chodzi o jego pozycję czy o charakter? Hartley to wdowiec i cieszy się opinią przyzwoitego człowieka. Jest dość dobrze sytuowany, pochodzi z porządnej rodziny i nigdy nie był zamieszany w żaden skandal. – Fretwell zamilkł na chwilę i uśmiechnął się. – I o ile się nie mylę, uwielbiają go wszystkie dzieci.

– A co wiesz o mnie? – spytał cicho Jack.

Zdezorientowany Fretwell zmarszczył czoło.

– Nie jestem pewien, o co chodzi w tym pytaniu.

– Wiesz, jak prowadzę interesy. Nie jestem przyzwoity, byłem zamieszany w kilka skandali. Zarobiłem fortunę, ale pochodzę z nieprawego łoża i płynie we mnie zła krew. Na dodatek nie lubię dzieci, mierzi mnie idea małżeństwa i żaden mój związek z kobietą nie trwał dłużej niż pół roku. I jestem samolubnym łajdakiem… bo mimo wszystkich swoich wad nie zamierzam rezygnować z panny Briars, chociaż taki ktoś jak ja zupełnie się dla niej nie nadaje.

– Panna Amanda to inteligentna kobieta – zauważył cicho Fretwell. – Może powinieneś pozwolić, by sama zdecydowała, kto się lepiej dla niej nadaje.

Jack potrząsnął głową.

– Zrozumie swój błąd, dopiero kiedy go już popełni -oznajmił ponuro. – Z kobietami zawsze tak jest.

– A jednak… – zaczął nerwowo Fretwell, ale Jack szybko odszedł.

Świąteczna kolacja okazała się wyśmienita. Każde smakowite danie serwowane gościom wywoływało okrzyki zachwytu. Rytmiczny dźwięk odkorkowywanych butelek wina wybijał się ponad pobrzękiwanie kieliszków i gwar ożywionych rozmów. Amanda nie mogła się doliczyć, ile przeróżnych smakołyków jej proponowano. Do wyboru miała cztery rodzaje zup, włącznie z żółwiową i z homarów. Samych pieczonych indyków z wybornym ziołowym nadzieniem podano kilka.

Lokaje co chwila wnosili niezliczone półmiski z cielęciną w sosie beszamelowym, kapłonami, pieczonymi przepiórkami i zającami, sarniną, łabędzimi jajami i najróżniejszymi warzywami duszonymi w maśle. Egzotyczne ryby i dziczyznę zapiekaną w cieście wnoszono w srebrnych, parujących naczyniach. Potem pojawiły się tace z owocami i sałatkami oraz kryształowe patery, na których piętrzyły się trufle w winie. Podano nawet delikatne szparagi, chociaż o tej porze roku były niemal nieosiągalne i bardzo drogie.

Wspaniały posiłek bardzo Amandzie smakował, chociaż nie dostrzegała, co je. Całą uwagę skupiła na siedzącym obok mężczyźnie. Devlin roztoczył przed nią cały swój urok, opowiadał zabawne historie, wykazując się poczuciem humoru, które na pewno zawdzięczał swojemu irlandzkiemu pochodzeniu.

Amanda czuła jakiś dziwny, słodki ucisk, który nie miał nic wspólnego z wypitym do kolacji winem. Chciała zostać z Devlinem sam na sam, kusić go i uwodzić, mieć go tylko dla siebie, choćby na krótką chwilę. Kiedy patrzyła na jego ręce, robiło jej się sucho w ustach. Przypomniała sobie jego dotyk… i chciała doświadczyć tego jeszcze raz. Pragnęła dać ujście swojemu fizycznemu pożądaniu, a potem, rozluźniona i szczęśliwa, leżeć w jego ramionach. Wiodła takie zwyczajne życie, a Devlin rozjaśnił je niczym ognista kometa nocne niebo.

Wydawało jej się, że kolacja trwa całą wieczność. W końcu goście skończyli jeść i podzielili się na grupy. Niektórzy panowie zostali przy stole, żeby wypić kieliszek porto, część pań poszła na herbatę do saloniku, a wiele osób płci obojga zebrało się przy fortepianie, żeby śpiewać kolędy. Amanda zamierzała dołączyć do tej ostatniej grupy, ale zanim doszła do instrumentu, poczuła, że Devlin chwyta ją za łokieć.

– Chodź ze mną – usłyszała jego niski głos tuż przy uchu.

– A dokąd pójdziemy? – spytała zadziornie.

Minę miał układną, ale w oczach błyszczało niepohamowane pożądanie.

– Znajdziemy jakiś zaciszny kącik pod gałązką jemioły.

– Wywołasz skandal – ostrzegła go. Była trochę przerażona, ale jednocześnie chciało jej się śmiać.

– Boisz się skandalu? – Wyszli z salonu i Devlin poprowadził ją mrocznym korytarzem. – W takim razie lepiej trzymaj się swojego zacnego przyjaciela Hartleya.

Parsknęła śmiechem.

– Zabrzmiało to tak, jakbyś był zazdrosny o tego uroczego, dobrze wychowanego wdowca.

– Oczywiście, że jestem o niego zazdrosny – warknął. -Jestem zazdrosny o każdego mężczyznę, który na ciebie spojrzy. – Wciągnął ją do wielkiego, mrocznego pokoju, pachnącego skórą, papierem i tytoniem. Zdała sobie sprawę, że znaleźli się w bibliotece. Serce biło jej z przejęcia na samą myśl o tym, że jest tu z nim sama. – Chcę cię tylko dla siebie – wyznał Jack. – Szkoda, że wszyscy ci ludzie jeszcze tu są.

– Chyba trochę za dużo wypiłeś – powiedziała drżąco. Stała oparta o półkę z książkami, a Devlin zagradzał jej drogę odwrotu. Ich ciała niemal się stykały.

– Nie jestem pijany. Dlaczego tak trudno ci uwierzyć, że naprawdę cię pragnę? – Jego ciepłe dłonie ujęły jej głowę i przyciągnęły ku sobie. Dotknął ustami jej czoła, policzków i nosa. Pocałunki paliły niczym ogień. Kiedy się odezwał, jego oddech owiewał jej twarz. – Pytanie brzmi, Amando… czy ty mnie pragniesz?

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Słowa nie chciały układać się logicznie, ale ciało mimowolnie lgnęło ku niemu. On również przywarł do niej mocno, aż niemal zlali się w jedno, na ile pozwalały dzielące ich warstwy ubrania.

Dotyk jego silnych dłoni sprawiał jej taką przyjemność, że nie mogła powstrzymać cichego jęku. Jack przesuwał usta po jej szyi, obsypywał ją drobnymi pocałunkami, próbował jej smaku, a pod Amandą uginały się kolana.

– Moja piękna Amanda – wyszeptał. Jego szybki, gorący oddech parzył jej skórę. - A chuisle mo chroi… Już ci to kiedyś mówiłem, pamiętasz?

– Nie powiedziałeś mi tylko, co to znaczy – odrzekła z trudem, przytulając policzek do jego policzka, starannie ogolonego, ale mimo to trochę szorstkiego.

Uniósł głowę i spojrzał na nią z góry. Jego oczy wydawały się teraz całkiem czarne. Oddychał szybko; szeroka pierś unosiła się niespokojnie.

– Jesteś biciem mojego serca – wyszeptał. – Kiedy cię zobaczyłem pierwszy raz, od razu wiedziałem, że tak może między nami być.

Drżącymi palcami chwyciła go za poły wełnianego surduta. Niejasno zdawała sobie sprawę, że uczucie, które ją ogarnia, to pożądanie i że jest sto razy silniejsze od uczuć, których dotychczas doświadczyła. Tamtej nocy, kiedy tak wspaniale ją pieścił i budził jej zmysły na całkiem nowy świat doznań, był tylko tajemniczym nieznajomym. Teraz odkrywała, że zupełnie co innego czuła, pożądając atrakcyjnego, obcego mężczyzny, a zupełnie co innego, gdy pragnęła kogoś sobie bliskiego. Tyle razy dyskutowali, rozmawiali ze sobą szczerze i śmiali się, że powstał między nimi bliższy związek. Obopólna sympatia i pożądanie zmieniły się w jakieś nieokiełznane, pierwotne uczucie.

Serce ostrzegało ją, że Jack nigdy nie będzie do niej należał. Nigdy go nie zdobędzie. Nie ożeni się z nią ani nie zniesie żadnego ograniczenia swojej wolności. Kiedyś to wszystko pewnie się skończy, a ona znów zostanie sama. Była zbyt wielką realistką, żeby wierzyć, że będzie inaczej.

Kiedy zaczął ją całować, wszystkie te wątpliwości natychmiast wyparowały jej z głowy. Jego natarczywe usta napierały na jej wargi, aż w końcu musiała je rozchylić. Jej reakcja wyraźnie go poruszyła. Jęknął głucho i z zapałem badał językiem wnętrze jej ust. Amanda przywarła do niego mocno, tak że czuł dotyk jej krągłych piersi.

Po chwili oderwał od niej usta, jakby dłużej nie mógł znieść napięcia, i nadal mocno ją obejmując, oddychał niespokojnie.

– Boże – szepnął, wtulając usta w jej loki. – Bliskość twojego ciała doprowadza mnie do szaleństwa. Jesteś taka słodka… taka miękka… – Znów ją pocałował, gorąco, zaborczo, jakby była jakimś smakowitym kąskiem, któremu nie potrafił się oprzeć, jakby tylko jej smak mógł stłumić w nim jakiś wielki głód.

Amanda czuła, jak budzi się w niej rozkosz, wzbiera w każdym zakątku ciała, czekając tylko na impuls, który doprowadzi ją do szczytu i rozładuje napięcie w jednym ekstatycznym wybuchu.

Ręce Jacka wędrowały po gładkim jedwabiu jej sukni. Z głębokiego dekoltu wyłaniały się kusząco pełne piersi, jakby starały się uwolnić z uwięzi. Jack pochylił się, wtulił usta w zagłębienie między nimi i obsypywał pocałunkami nagą skórę. Przez cienki materiał sukni pieścił palcami nabrzmiałe sutki. Amanda załkała cicho, wspominając ich wspólny wieczór w dniu jej urodzin, kiedy pieścił jej obnażone piersi w ciepłym świetle ognia płonącego na kominku. Bardzo pragnęła znów przeżyć tak intymne chwile.

Devlin jakby czytał w jej myślach. Położył dłoń na jej piersi i lekko ją ścisnął.

– Amando, pozwól, że odwiozę cię dzisiaj do domu – poprosił ochryple.

Pobudzone zmysły sprawiły, że nie myślała jasno. Minęła długa chwila, zanim mu odpowiedziała.

– Już zaproponowałeś, żebym skorzystała z twojego powozu – wyszeptała.

– Wiesz, o co cię proszę.

Oczywiście, że wiedziała. Chciał z nią pojechać do domu, pójść do jej sypialni i kochać się z nią w łóżku, w którym dotychczas nie sypiał nikt oprócz niej. Wsparła czoło na jego piersi i niepewnie skinęła głową. Nadszedł już odpowiedni czas. Wiedziała, co ryzykuje, jakie są ograniczenia i możliwe konsekwencje tej decyzji, ale chętnie się na nie wszystkie godziła w zamian za czystą radość z obcowania z Jackiem. Jedna wspólna noc… sto nocy… przyjmie wszystko, co przyniesie jej los.

– Tak – wyszeptała w miękkie, wilgotne płótno koszuli Jacka, na którym zapach jego skóry kusząco mieszał się z lekką wonią krochmalu, wody kolońskiej i świątecznych sosnowych gałęzi. – Tak, pojedź dziś ze mną do domu.

Загрузка...