3

Po śmierci ojca Amanda bez wahania podjęła decyzję o przeprowadzce do Londynu. Mogła zostać w Windsorze. W tym mieście, oddalonym zaledwie około czterdziestu kilometrów od Londynu, znalazłaby również kilku zasługujących na uwagę wydawców. Mieszkała tam od urodzenia. Siostry wraz z rodzinami osiedliły się w najbliższej okolicy, jej natomiast ojciec zapisał w testamencie mały, ale wygodny rodzinny dom Briarsów.

Jednak po pogrzebie ojca Amanda niezwłocznie sprzedała dom, wywołując głośne protesty sióstr, Helen i Sophii. Tłumaczyły jej ze złością, że tutaj się urodziły, więc Amanda nie ma prawa pozbywać się domu, z którym tak mocno związana jest historia rodziny Briarsów.

Słuchała ich krytycznych uwag ze spokojną miną, ale w głębi duszy kryła ponurą satysfakcję. Uważała, że ma prawo rozporządzać domem według własnej woli. Może Helen i Sophia nadal czuły do niego sentyment, ale dla niej przez pięć lat był on więzieniem. Siostry wyszły za mąż i przeprowadziły się do własnych domów, natomiast Amanda została przy rodzicach i pielęgnowała każde z nich w chorobie, aż do ich śmierci. Matka przez trzy lata umierała na suchoty. Odchodziła długo, boleśnie i w przykry dla wszystkich sposób. Potem zaniemógł ojciec, nękany najróżniejszymi przypadłościami, które w końcu całkowicie wyniszczyły jego organizm.

Cały ciężar opieki nad rodzicami spoczywał na barkach Amandy. Siostry były zbyt zajęte własnymi rodzinami, żeby zaoferować jej jakąkolwiek pomoc, a większość krewnych i przyjaciół uznała, że Amanda jest wystarczająco zaradna i silna, żeby mogła dać sobie ze wszystkim radę sama. Była przecież starą panną, więc cóż innego miała w życiu do roboty?

Jedna poczciwa ciotka oznajmiła jej nawet w dobrej wierze, że jest przekonana, iż to sam Pan Bóg nie dopuścił do jej zamążpójścia właśnie po to, żeby schorowani rodzice mieli na stare lata właściwą opiekę. Amanda żałowała, że dobry Pan Bóg nie wpadł na jakiś lepszy pomysł. Najwyraźniej nikomu jakoś nie przyszło do głowy, że Amanda być może złapałaby męża, gdyby ostatnich lat przemijającej młodości nie poświęciła na zajmowanie się matką i ojcem.

Te lata były dla niej bardzo trudne, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Matka, która zawsze miała cięty język i była wiecznie ze wszystkiego niezadowolona, znosiła ciężką, wyniszczającą chorobę z zadziwiającym spokojem i godnością. Pod koniec życia stała się łagodniejsza i bardziej kochająca niż kiedykolwiek przedtem, więc jej odejście było dla córki wyjątkowo bolesne.

Ojciec, dla odmiany, zmienił się w chorobie z pogodnego człowieka w najbardziej nieznośnego pacjenta, jakiego można sobie wyobrazić. Amanda bezustannie biegała po całym domu, żeby coś mu przynieść, przygotowywała posiłki, które nigdy mu nie smakowały, i spełniała setki wydawanych płaczliwym głosem poleceń. Była tak zajęta, że nie miała ani chwili dla siebie.

Żeby nie zgorzknieć z powodu poczucia krzywdy, zaczęła pisać powieści. Znajdowała na to czas wczesnym rankiem i późnym wieczorem. To, co z początku miało być sposobem na oderwanie myśli od codziennego uciążliwego życia, z każdą zapisaną stroną zmieniało się w poważną twórczość. Amanda nabrała nadziei, że powieść okaże się godna publikacji.

Kiedy zmarli oboje rodzice, miała już za sobą publikację dwóch książek i mogła robić to, na co miała ochotę. Chciała spędzić resztę życia w najruchliwszym, największym mieście świata, dołączyć do półtoramilionowej rzeszy jego mieszkańców. Korzystając z dwóch tysięcy funtów, które ojciec zostawił jej w spadku, jak też z pieniędzy, które uzyskała ze sprzedaży domu, zamieszkała w eleganckiej, zachodniej dzielnicy Londynu. Z Windsoru zabrała ze sobą dwoje służących, którzy od dawna pracowali dla rodziny – lokaja Charlesa i pokojówkę Sukey. Na miejscu zatrudniła też Violet, kucharkę.

Londyn z nawiązką spełnił wszystkie jej oczekiwania i nadzieje. Choć mieszkała tu już pół roku, nadal budziła się każdego ranka z miłym uczuciem zaskoczenia i oczekiwania. Lubiła uliczny kurz, zgiełk i zdumiewająco szybkie tempo londyńskiego życia. Lubiła też to, że każdy dzień zaczynał się od głośnych krzyków ulicznych handlarzy za oknem, a kończył turkotaniem kół po bruku, kiedy prywatne i wynajęte powozy wiozły ludzi do wieczornych zajęć. Bardzo jej się podobało, że każdego dnia w tygodniu mogła pójść na jakąś proszoną kolację, wieczór recytatorski lub wziąć udział w dyskusji literackiej.

Ku swojemu zaskoczeniu stwierdziła, że w literackim światku Londynu jest postacią dość popularną. Wielu wydawców, poetów, dziennikarzy i innych powieściopisarzy znało jej nazwisko i czytało jej książki. W Windsorze znajomi uważali jej pisarstwo za coś niepoważnego. Nie pochwalali takich powieści i dawali jej do zrozumienia, że są zbyt pospolite dla przyzwoitych ludzi.

Prawdę mówiąc, Amanda sama nie mogła zrozumieć, dlaczego świat, który przedstawia w swoich książkach, tak bardzo różni się od tego, w którym się obraca. Kiedy siadała nad nie zapisaną kartką papieru, pióro w jej dłoni nagle zaczynało żyć własnym życiem. Opisywała ludzi zupełnie innych od tych, których spotykała na co dzień. Niekiedy byli gwałtowni, brutalni, ale zawsze pełni pasji. Niektórzy kończyli źle, inni odnosili sukcesy, mimo całkowitego braku moralności. Ponieważ swoich fikcyjnych postaci nie wzorowała na nikim z rzeczywistości, doszła do wniosku, że ich uczucia i pasje musiały mieć swoje odpowiedniki w jej sercu. Kiedy głębiej się nad tym twierdzeniem zastanawiała, zaczynało ją ono napawać niepokojem.

Jack wspomniał coś o powieściach z wyższych sfer… Przeczytała takich wiele, opisywały ludzi zajmujących wysoką pozycję społeczną, ich dostatnie życie, romanse, stroje i biżuterię. Amanda jednak tak naprawdę mało wiedziała o ich życiu, że nie potrafiłaby napisać o nich powieści, nawet gdyby obiecano jej za to górę złota. Pisała natomiast o ludziach z prowincji, farmerach, duchownych, wojskowych i dziedzicach niewielkich majątków ziemskich. Na szczęście jej powieści przemawiały do czytelników i doskonale się sprzedawały.

Tydzień po urodzinach przyjęła zaproszenie na kolację do pana Thaddeusa Talbota, prawnika, który negocjował umowy i załatwiał sprawy formalne wielu pisarzy. Amanda nie spotkała jeszcze bardziej niefrasobliwego sybaryty niż on. Wydawał garściami pieniądze, pił i palił jak smok, uprawiał hazard, uganiał się za spódniczkami, krótko mówiąc, wspaniale się bawił. Na kolacje do niego przychodziły tłumy gości, ponieważ zawsze można było tam liczyć na doskonałe jedzenie w dużych ilościach, lejące się strumieniami wino i wesołą atmosferę.

– Tak się cieszę, że pani dzisiaj wychodzi, panno Amando -powiedziała Sukey, niska, drobna kobieta o żywym usposobieniu, która od wielu lat pracowała w rodzinie Briarsów. -Aż dziw, że nie dostała pani migreny. Tyle pani w tym tygodniu pisała, że strach.

– Musiałam skończyć powieść. – Amanda przeglądała się w lustrze wiszącym w korytarzu. – Nie miałam odwagi nigdzie się pokazać, bo na pewno ktoś zaraz doniósłby panu Sheffieldowi, że zamiast pracować, hulam sobie w najlepsze.

Sukey parsknęła śmiechem, słysząc nazwisko wydawcy książek Amandy, ponurego, zasadniczego dżentelmena, który nieustannie się zamartwiał, że garstka jego pisarzy wpadnie w wir życia towarzyskiego Londynu i zaniedba pracę nad nowymi powieściami. Prawdę mówiąc, miał powód do niepokoju. Miasto oferowało tyle rozrywek, że łatwo było zapomnieć o obowiązkach.

Amanda zauważyła, że na szybie długiego, wąskiego okna przy drzwiach osadził się szron. Zadrżała. Tęsknie spojrzała na przytulny salon. Nagle zapragnęła włożyć wygodną starą suknię i spędzić wieczór z książką przy kominku.

– Zdaje się, że dziś jest bardzo zimno – stwierdziła.

Sukey pośpiesznie przyniosła czarną, zimową pelerynę z aksamitu. Jej paplanina rozbrzmiewała donośnie w wąskim korytarzu.

– To nic, że zimno, panno Amando. Jeszcze niejeden wieczór i dzień spędzi pani przy kominku, kiedy będzie pani za stara i za słaba, żeby znosić zimowe wiatry. Teraz trzeba się bawić, spotykać z przyjaciółmi. Co znaczy trochę chłodu? Kiedy pani wróci, zadbam, żeby czekała na panią ciepła pościel i gorące mleko z brandy.

– Dobrze, Sukey – odparła posłusznie Amanda i uśmiechnęła się do pokojówki.

– Aha, panno Amando… – Sukey postanowiła udzielić jej kilku pouczeń. – Niech pani trochę powściągnie swój ostry język, kiedy będzie pani w towarzystwie dżentelmenów. Trochę komplementów, kilka uśmiechów, słodka mina, żeby wyglądało, że się pani zgadza z tym, co wygadują o polityce i takich tam innych…

– Sukey! – Amanda przerwała jej cierpko. – Czyżbyś wciąż jeszcze miała nadzieję, że któregoś dnia wyjdę za mąż?

– No przecież to się może zdarzyć. Wszystko możliwe -upierała się pokojówka.

– Wybieram się na to przyjęcie tylko po to, żeby się zobaczyć ze znajomymi i porozmawiać na ciekawe tematy – powiadomiła ją Amanda. – Na pewno nie będę tam polować na męża!

– No tak, ale wygląda pani dzisiaj prześlicznie. – Sukey spojrzała z aprobatą na czarną wieczorową suknię swojej pani. Kreacja uszyta była z połyskliwego jedwabiu, miała głęboki dekolt i ciasno opinała ponętne kształty właścicielki. Gorset i rękawy były ozdobione rzędami połyskliwych dżetów. Stroju dopełniały czarne pantofelki i rękawiczki z miękkiej skórki. Amanda wyglądała elegancko i kusząco. Przedtem nigdy przesadnie nie dbała o stroje, niedawno jednak, po naradzie ze znaną londyńską krawcową, zamówiła kilka modnych, nowych sukien.

Sukey podała jej podbitą gronostajami pelerynę, Amanda wsunęła ramiona w obszyte jedwabiem rozcięcia i zapięła pod szyją złotą klamrę. Na starannie uczesanych włosach ostrożnie umieściła duży, paryski kapelusz z czarnego aksamitu, ozdobiony różowym jedwabiem. Za radą Sukey zdecydowała się dziś upiąć włosy inaczej. Luźniej zwinęła węzeł i wypuściła kilka wijących się loczków na kark i czoło.

– Jestem pewna, że jeszcze złapie pani męża – upierała się pokojówka. – Może nawet spotka go pani dzisiaj wieczorem.

– Nie chcę mieć męża – ucięła krótko Amanda. – Wolę niezależność.

– Niezależność – zawołała Sukey, wznosząc w górę oczy. -Coś mi się wydaje, że bardziej by się pani przydał mąż w ciepłym łóżku.

– Sukey – zganiła ją z dezaprobatą Amanda, ale pokojówka tylko się roześmiała. Pozwalała sobie na takie śmiałe uwagi, ponieważ nie była już młodą dziewczyną i pracowała dla rodziny Briarsów od wielu lat.

– Jestem pewna, że złapie pani lepszego męża niż każda z pani sióstr, niech im Bóg błogosławi – oznajmiła Sukey. – Zawsze powtarzam, że najlepsze kąski dostają się tym, którzy potrafią cierpliwie czekać.

– Któż mógłby ci zaprzeczyć? – zapytała kpiąco Amanda. Zmrużyła oczy, kiedy lokaj Charles nagle otworzył drzwi i do domu wdarł się podmuch lodowatego wiatru.

– Powóz gotowy, panno Amando – oświadczył radośnie. Na ramieniu trzymał starannie złożony pled do nakrycia kolan pani. Odprowadził ją do starego, ale dobrze utrzymanego powozu, pomógł wsiąść i troskliwie okrył pledem.

Amanda usiadła wygodnie na wysłużonej, obitej skórą ławce, otuliła się ciaśniej peleryną i z uśmiechem pomyślała o czekającym ją przyjęciu. Życie jest takie piękne, pomyślała. Miała przyjaciół, wygodny dom i zawód, nie tylko interesujący, ale na dodatek przynoszący dobry dochód. I tylko te ciągłe upomnienia Sukey, że wreszcie powinna znaleźć sobie męża, bardzo ją zirytowały.

W życiu Amandy nie było miejsca dla mężczyzny. Nie chciała, żeby ktokolwiek kontrolował, co mówi i robi, i w jakikolwiek sposób ograniczał jej wolność. Nieznośna była sama myśl o mężu, którego pozycja, zgodnie z prawem i utartymi zwyczajami, byłaby o wiele wyższa niż żony. Jeśliby wyniknął między nimi jakiś spór, ostatnie słowo zawsze należałoby do męża. Mógłby jej odebrać wszystkie zarobki, gdyby tylko miał taką zachciankę. A kiedy pojawiłyby się dzieci, z mocy prawa byłyby jego własnością. Amanda wiedziała, że nigdy z własnej woli nie dałaby drugiemu człowiekowi takiej władzy nad sobą. I nie chodziło o to, że nie lubiła mężczyzn. Przeciwnie, uważała, że skoro potrafili tak urządzić świat, żeby właśnie im żyło się najwygodniej, to muszą być dosyć bystrzy.

A jednak… jak by to było miło chadzać na przyjęcia i wykłady z ukochanym towarzyszem życia. Mieć kogoś, z kim można by dyskutować, spierać się lub dzielić przemyśleniami. Kogoś, z kim jadałaby posiłki i do kogo mogłaby się przytulić w łóżku, żeby się rozgrzać w mroźną zimową noc. Cóż, wszystko ma swoją cenę, więc tę niezależność opłacała samotnością.

Wspomnienie o tym, co się wydarzyło zaledwie tydzień temu, wciąż do niej wracało, mimo że bardzo się starała o wszystkim zapomnieć.

– Jack – wyszeptała, bezwiednie kładąc rękę na piersi, gdzie poczuła jakiś dziwny ucisk. W pamięci wciąż widziała jego twarz o niespotykanie niebieskich oczach, słyszała głębokie, chrapliwe brzmienie jego głosu. Dla niektórych kobiet taki romantyczny wieczór był czymś zwykłym, ale dla niej było to najbardziej niesamowite doświadczenie całego życia.

Musiała przerwać te tęskne rozmyślania, gdyż powóz zatrzymał się przed ładnym ceglanym domem należącym do pana Talbota. Dwupiętrowy, rzęsiście oświetlony dom o białych kolumnach stał przy pełnym zieleni placyku, a ze środka dobiegały wybuchy śmiechu i ożywione rozmowy. Jak można się było spodziewać po zamożnym prawniku, Talbot urządził swoją siedzibę bardzo elegancko. Owalny hol wejściowy zdobiły stiuki, ściany zaś położonego za nim dużego salonu pomalowano na kojący, jasnozielony kolor. Ciemna dębowa podłoga lśniła jak lustro. Powietrze wypełniały przyjemne wonie, obiecując doskonały posiłek, a pobrzękiwanie kieliszków tworzyło dyskretne tło dla muzyki, wykonywanej przez kwartet smyczkowy.

W pokojach roiło się od gości. Wielu z nich powitało Amandę serdecznym uśmiechem. Zdawała sobie sprawę, że jest popularna w towarzystwie, niczym sympatyczna starszawa ciotka w rodzinie. Czasami drażniono się z nią, wypytując o zamiary względem tego czy innego dżentelmena, jednak tak naprawdę nikt nie wierzył, że mogłaby być kimś poważnie zainteresowana. Wszyscy uznawali, że jej los jako starej panny jest już przesądzony.

– Droga panno Briars! – usłyszała donośny męski głos. Odwróciła się i zobaczyła roześmianą, czerwoną twarz Talbota. – Bez pani ten wieczór nie byłby w pełni udany.

Choć Talbot był co najmniej dziesięć lat od niej starszy, zachował chłopięcy wdzięk, kontrastujący z gęstą, siwą czupryną. Uśmiechnął się figlarnie, wydymając krągłe policzki.

– Wspaniale dziś pani wygląda- ciągnął. Ujął jej rękę i zacisnął w pulchnych dłoniach. – Swoim blaskiem przyćmiewa pani wszystkie inne damy.

– Panie Talbot, pańskie pochlebstwa nie robią na mnie żadnego wrażenia – oznajmiła z uśmiechem Amanda. – Jestem zbyt rozsądna, żeby się na nie nabrać. Lepiej niech pan skieruje te miłe słówka do jakiejś naiwnej, niedoświadczonej dziewczyny. Może ona w nie uwierzy.

– A jednak to właśnie pani jest moim ulubionym celem -odrzekł.

Amanda tylko uniosła oczy w górę i uśmiechnęła się wymownie. Wzięła Talbota pod ramię i razem podeszli do wielkiego mahoniowego kredensu, na którym stały dwie srebrne wazy. W jednej znajdował się gorący poncz z rumem, w drugiej zimna woda. Talbot z teatralną emfazą polecił służącemu, żeby nalał Amandzie kielich ponczu.

– A teraz, panie Talbot, proszę zająć się innymi gośćmi – poleciła Amanda, wdychając wyrazisty zapach trunku. Przez szklane ścianki kielicha przenikało miłe ciepło i ogrzewało zziębnięte palce, osłonięte jedynie cienkimi rękawiczkami. – Widzę tu kilka osób, z którymi chciałabym porozmawiać, a pana obecność tylko mi w tym przeszkodzi.

Talbot roześmiał się jowialnie, słysząc tę żartobliwą reprymendę, skłonił się głęboko i odszedł. Sącząc parujący poncz, Amanda uważnie rozejrzała się dokoła. Pisarze, wydawcy, ilustratorzy, drukarze, prawnicy, a nawet jeden czy dwóch krytyków, wszyscy krążyli po salonie i rozmawiali, przechodząc od jednej grupki gości do drugiej. Wszędzie słychać było ożywione głosy i częste wybuchy śmiechu.

– Amando! Witaj, moja droga! – rozległ się wesoły, srebrzysty głos. Amanda zobaczyła, że zbliża się do niej Francine Newlyn, atrakcyjna, jasnowłosa wdowa. Francine zdobyła popularność jako autorka sześciu powieści sensacyjnych, w których niepoślednią rolę odgrywała bigamia, morderstwo i cudzołóstwo. Choć osobiście Amanda uważała jej książki za nieco przesadnie sentymentalne, to jednak przeczytała je z przyjemnością. Szczupła, pełna gracji Francine pielęgnowała znajomości z pisarzami, zwłaszcza z tymi, którzy zdobyli uznanie i popularność. Amanda lubiła z nią rozmawiać, ponieważ rozmiłowana w plotkach Francine wiedziała wszystko o wszystkich. Sama Amanda jednak bardzo uważała, żeby nie powiedzieć jej o sobie nic, czego nie chciałaby zdradzić całemu londyńskiemu towarzystwu.

– Moja droga Amando, jak miło cię widzieć – powiedziała miękko Francine. Jej szczupłe palce w rękawiczkach wdzięcznie obejmowały grubą nóżkę kielicha. – Jesteś chyba jedyną rozsądną osobą, która dzisiaj przekroczyła progi tego domu.

– Nie wiem, czy na takim przyjęciu rozsądek może się na cokolwiek przydać – odrzekła z uśmiechem Amanda. – Wdzięk i uroda są tu bez wątpienia o wiele milej widziane.

Francine odpowiedziała jej z szelmowskim błyskiem w oku:

– Jakie to szczęście, że my obie posiadamy wszystkie te trzy cechy. Jesteśmy rozsądne, ale też pełne wdzięku i urodziwe.

– Tak, to wielkie szczęście – przytaknęła Amanda ironicznie. – Powiedz mi, jak ci idzie praca nad najnowszą powieścią?

Francine spojrzała na nią ostro, udając oburzenie.

– Jeśli już musisz wiedzieć, to jak z kamienia. Amanda uśmiechnęła się współczująco.

– Na pewno wkrótce znów zaczniesz pisać.

– Nie znoszę pracować bez odpowiedniej inspiracji. Postanowiłam, że nie będę dalej tworzyć, dopóki nie znajdę czegoś lub raczej kogoś, kto da mi twórcze natchnienie.

Widząc drapieżną minę Francine, Amanda nie wytrzymała i roześmiała się. Upodobanie atrakcyjnej wdowy do romansów było w światku wydawniczym szeroko znane.

– Czy masz już kogoś konkretnego na uwadze?

– Jeszcze nie… chociaż kilku kandydatów przychodzi mi na myśl. – Francine wdzięcznie przechyliła kieliszek i wypiła łyczek ponczu. – Na przykład nie miałabym nic przeciwko bliższej przyjaźni z tym fascynującym panem Devlinem.

Amanda nigdy osobiście go nie spotkała, jednak często słyszała, jak w rozmowach wymieniano jego nazwisko. John T. Devlin był postacią szeroko znaną w literackim światku Londynu. Ten człowiek o niejasnej przeszłości w ciągu minionych pięciu lat zmienił niewielki zakład drukarski w największy dom wydawniczy w mieście. Mówiono, że odniósł swój spektakularny sukces, nie licząc się z zasadami moralności ani uczciwej konkurencji.

Posługując się urokiem osobistym, oszustwem oraz przekupstwem, ukradł najlepszych autorów innym wydawcom i zachęcił ich do pisania skandalicznych powieści sensacyjnych. Umieszczał ogłoszenia reklamujące owe książki we wszystkich popularnych czasopismach i płacił ludziom, żeby wyrażali się o nich z zachwytem na przyjęciach i w tawernach. Kiedy krytycy z oburzeniem stwierdzali, że książki z jego wydawnictwa, czytywane przez łatwo poddające się wpływom społeczeństwo, są zagrożeniem dla wszelkich wartości, Devlin posłusznie zaczął publikować oświadczenia, w których ostrzegał potencjalnych czytelników, że dana powieść jest wyjątkowo drastyczna i pełna przemocy. Sprzedaż książek rosła błyskawicznie.

Amanda widziała siedzibę firmy Johna T. Devlina, czteropiętrowy budynek z białego kamienia, stojący na rogu ruchliwej ulicy Holborn i Shoe Lane, lecz nigdy nie weszła do środka. Mówiono jej jednak, że za wahadłowymi szklanymi drzwiami, na piętrzących się aż po sufit półkach, stały setki tysięcy książek, które były do dyspozycji czytelników korzystających z wypożyczalni. Każdy z dwudziestu tysięcy klientów wypożyczalni corocznie musiał wnieść pewną opłatę za przywilej korzystania z książek Devlina. W galeriach na piętrze leżały stosy książek na sprzedaż. Mieściły się tam również introligatornia, dział drukarski i oczywiście osobiste biura pana Devlina.

Pół tuzina wozów dostawczych stale dowoziło prenumeratorom zamówione czasopisma i książki. Od nabrzeża codzienne odbijały wielkie statki, żeby dostarczyć zamówione książki do innych krajów. Devlin z pewnością zbił fortunę na swoich podejrzanych interesach, ale Amanda wcale go za to nie podziwiała. Słyszała o tym, jak doprowadził innych, mniejszych wydawców do upadku i jak zniszczył kilka objazdowych wypożyczalni, które z nim konkurowały. Nie podobało jej się, że jest tak wpływową postacią w środowisku literackim i swoje wpływy wykorzystuje w niegodziwy sposób, dlatego też dokładała wszelkich starań, żeby uniknąć spotkania z nim.

– Nie miałam pojęcia, że pan Devlin dziś się tutaj zjawi -powiedziała, ściągając brwi. – Dobry Boże, trudno mi sobie wyobrazić, że pan Talbot się z nim przyjaźni. Z tego, co słyszałam, Devlin to łajdak.

– Moja droga Amando, nikt z nas nie może sobie pozwolić na to, żeby nie przyjaźnić się z panem Devlinem – odparła Francine. – Tobie też by się przydało pozyskać jego sympatię.

– Dotychczas jakoś sobie bez niej dawałam radę. A ty, Francine, zrobisz najlepiej, jeśli będziesz się od niego trzymać z dala. Romans z takim człowiekiem to najgorszy pomysł, jaki…

Urwała nagle, ponieważ w tłumie mignęła jej znajoma twarz. Serce w niej zamarło; ze zdziwienia gwałtownie zamrugała.

– Co się stało, Amando? – spytała wyraźnie zdumiona Francine.

– Wydawało mi się, że widziałam… – Zakłopotanej Amandzie wystąpiły na czoło krople potu. Spoglądała na kłębiący się tłum gości, ale bicie serca głuszyło wszystkie inne dźwięki. Zrobiła krok do przodu, cofnęła się i zaczęła gorączkowo rozglądać się na boki. – Gdzie on jest? – wyszeptała, oddychając o wiele szybciej niż normalnie.

– Amando, źle się czujesz?

– Nie, ja… – Wiedząc, że zachowuje się dziwnie, starała się odzyskać panowanie nad sobą. – Wydawało mi się, że widziałam… kogoś, z kim nie chciałabym się spotkać.

Francine spoglądała domyślnie to na Amandę, to na krążących wokół gości.

– A dlaczegóż to nie chcesz się z kimś spotkać? Czy to jakiś niesympatyczny krytyk? A może jakaś przyjaciółka, z którą się pokłóciłaś? – Rozciągnęła usta w chytrym uśmiechu. – A może to były kochanek, który nieelegancko zachował się przy rozstaniu?

Ta prowokacyjna sugestia miała na celu jedynie rozdrażnienie Amandy, ale okazała się tak bliska prawdy, że policzki zrobiły się gorące.

– Nie opowiadaj głupstw – odrzekła szorstko, pociągając łyk ponczu. Sparzyła sobie język i do oczu napłynęły jej łzy.

– Nigdy nie zgadniesz, kto się do nas zbliża. – Francine uśmiechnęła się frywolnie. – Jeśli to z panem Devlinem nie chciałaś się spotkać, to obawiam się, że jest już za późno.

Amanda wiedziała, co zobaczy, zanim jeszcze podniosła wzrok.

Zdumiewająco niebieskie oczy spoglądały na nią spokojnie. Usłyszała ten sam głęboki głos, który tydzień temu szeptał jej czułe słówka. Teraz przemówił uprzejmie i beznamiętnie.

– Pani Newlyn, mam nadzieję, że przedstawi mnie pani swojej towarzyszce.

Francine roześmiała się gardłowo.

– Nie jestem pewna, czy ta dama sobie tego życzy. Niestety, usłyszała opinie o panu, nim miała okazję pana poznać.

Amanda nie mogła złapać tchu. Przed nią, choć wydawało się to niemożliwe, stał jej urodzinowy gość, „Jack", człowiek, który ją obejmował, całował i pieścił w półmroku przytulnego salonu. Wydawał jej się dzisiaj wyższy, większy i smaglejszy, niż zapamiętała. W jednej sekundzie przypomniała sobie ciężar jego ciała, twarde mięśnie ramion… słodkie, gorące, namiętne usta.

Czuła, że robi jej się coraz goręcej i kolana zaczynają się jej trząść. Powtarzała sobie, że nie może urządzić sceny na przyjęciu, nie wolno jej zwrócić niczyjej uwagi. Zrobi wszystko, co może, żeby ukryć ich wspólny, zawstydzający sekret. Chociaż z wielkim trudem wydobywała z siebie głos, udało jej się niepewnie wypowiedzieć kilka słów.

– Francine, możesz mi przedstawić tego pana. – Dostrzegła błysk rozbawienia w oczach Devlina, świadczący o tym, że nie uszedł jego uwagi nacisk, jaki położyła na słowo „pan".

Przyjaciółka przyjrzała się im obojgu z namysłem.

– Nie zrobię tego – powiedziała w końcu, wprawiając Amandę w osłupienie. – Jest dla mnie całkiem oczywiste, że już się kiedyś spotkaliście. Może ktoś zechciałby mi wyjaśnić, w jakich okolicznościach to się wydarzyło?

– Nie będzie żadnych wyjaśnień – odparł Devlin, osładzając szorstką odpowiedź czarującym uśmiechem.

Zafascynowana Francine spoglądała to na Devlina, to na Amandę.

– Niech i tak będzie. Zostawiam was samych, żebyście zadecydowali, czy się znacie, czy nie – stwierdziła i roześmiała się beztrosko. – Ale ostrzegam cię, Amando, że i tak wyciągnę z ciebie tę historię.

Amanda ledwo zauważyła odejście przyjaciółki. Była zmieszana, oburzona, zdenerwowana… zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć. Kiedy łapała oddech, powietrze zdawało się palić jej płuca. John T. Devlin… Jack… stał przed nią cierpliwie, wpatrując się w nią czujnie niczym tygrys w ofiarę.

W panice pomyślała, że Devlin z łatwością może ją zniszczyć. Za pomocą kilku słów, potwierdzonych przez panią Bradshaw, mógł zrujnować jej reputację, karierę, odebrać jej źródło dochodu.

– Proszę pana – wydusiła wreszcie, sztywno i z godnością, -r Może zechce mi pan wyjaśnić, jak to się stało, że w zeszłym tygodniu przyszedł pan do mojego domu, i dlaczego mnie pan okłamał?

Jack patrzył na Amandę z coraz większym uznaniem. Chociaż najwyraźniej była wystraszona i nastawiona wrogo, to spoglądała na niego wyzywająco, z błyskiem determinacji w oku. Widać było, że jest odważna.

Spoglądał na nią z takim samym uczuciem nagłego olśnienia, jakiego doznał, kiedy stanął w progu jej domu i zobaczył ją pierwszy raz. Była wspaniale zbudowaną kobietą o aksamitnej skórze, kręconych rudych włosach i krągłych, pociągających kształtach. A Jack potrafił docenić dobry styl. Miała miłe, choć może nie klasycznie piękne rysy, natomiast oczy… jej oczy były niezwykłe. Szare jak deszczowy wiosenny dzień, zdradzające inteligencję i pełne wyrazu.

Na jej widok uśmiech sam wykwitał mu na twarzy. Miał ochotę całować jej surowo zaciśnięte usta, aż staną się miękkie i gorące z pożądania. Chciał ją uwodzić i drażnić się z nią. A przede wszystkim chciał poznać osobę, która w swoich książkach stworzyła postacie kryjące pod powłoką chłodu i dobrego wychowania tak wiele gwałtownych uczuć. Autorka takich powieści powinna być raczej kobietą bywałą w świecie, a nie starą panną z prowincji.

Zanim spotkał ją osobiście, często myślał o tym, co napisała. Teraz, po ostatnim niezapomnianym spotkaniu, chciał bardziej się do niej zbliżyć. Stanowiła dla niego wyzwanie, zaskakiwała go, imponowała mu tym, że samodzielnie osiągnęła sukces. Pod tym względem byli bardzo do siebie podobni.

Na dodatek miała klasę, której Jackowi brakowało, choć bardzo ją podziwiał. Intrygowało go, w jaki sposób potrafi jednocześnie zachowywać się tak naturalnie i z dystynkcją godną prawdziwej damy. Zawsze mu się wydawało, że te dwie cechy są nie do pogodzenia.

– Amando… – zaczął, lecz ona natychmiast go poprawiła, sycząc z oburzeniem:

– Panno Briars!

– Panno Briars – zaczął jeszcze raz. – Gdybym nie wykorzystał okazji, jaką tamtego wieczoru dał mi los, żałowałbym tego przez resztę swoich dni.

Jej pięknie zarysowane brwi zbiegły się w surowym grymasie.

– Zamierza mnie pan skompromitować?

– Nie planowałem tego – odrzekł z namysłem, ale w jego oczach zamigotały figlarne ogniki. – Niemniej jednak…

– Niemniej jednak… – powtórzyła ostrożnie, czekając na dalszy ciąg.

– To byłaby niezła pożywka dla plotkarzy, prawda? Szacowna panna Briars wynajmuje mężczyznę, żeby zaznać z nim cielesnych uciech. Bardzo bym nie chciał, żeby spotkał panią taki wstyd. – Uśmiechnął się, Amanda jednak ani drgnęła. -Wydaje mi się, że powinniśmy dokładniej tę sprawę omówić. Chciałbym wiedzieć, co może mi pani zaoferować, żeby zachęcić mnie do milczenia.

– Zamierza pan mnie szantażować? – Amanda czuła, że narasta w niej furia. – Ty niegodziwy, zdradziecki, podły…

– Radziłbym ściszyć trochę głos – przerwał z udaną troską. -Właściwie dobrze by było, gdybyśmy trochę później porozmawiali na osobności. I proponuję to w trosce o pani reputację, nie o moją.

– Nigdy – odcięła się zdecydowanie. – Najwyraźniej nie jest pan dżentelmenem i nie zamierzam panu nic oferować ani do niczego pana zachęcać.

Oboje jednak wiedzieli, że Devlin ma nad Amandą przewagę. Uśmiechnął się leniwie, jak ktoś, kto dobrze wie, jak osiągnąć to, czego się pragnie, i który nie cofnie się przed niczym, żeby dopiąć swego.

– Spotka się pani ze mną – stwierdził z przekonaniem. -Nie ma pani wyboru. Widzi pani… Mam coś, co do pani należy, i zamierzam zrobić z tego użytek.

– Ty łajdaku – wymamrotała z odrazą. – Chcesz powiedzieć, że ukradłeś coś z mojego domu?

Roześmiał się głośno i swobodnie, czym przyciągnął uwagę wielu osób, które teraz spoglądały na nich z zaciekawieniem.

– Mam twoją pierwszą powieść – wyjaśnił.

– Co takiego?

– Twoją pierwszą powieść – powtórzył, z rozbawieniem patrząc, jak na jej oblicze powoli wpełza grymas złości. -Tytuł brzmi Historia damy. Właśnie wszedłem w jej posiadanie. To niezła powieść, chociaż wymaga dokładnej redakcji, zanim będzie gotowa do wydania drukiem.

– To niemożliwe, żebyś ją miał! – zawołała, dusząc w sobie potok wyzwisk, żeby jej ostry język nie przyciągnął zbyt wielkiej uwagi zgromadzonych gości. – Wiele lat temu sprzedałam ją za dziesięć funtów panu Groverowi Steadmanowi. Kiedy tylko dał mi pieniądze, zupełnie przestał się nią interesować i o ile wiem, schował rękopis do szuflady.

– Cóż, kupiłem tę powieść niedawno, wraz ze wszystkimi prawami do niej. Steadman słono sobie za nią policzył. Od czasu kiedy odstąpiłaś mu rękopis, twoje akcje bardzo poszły w górę.

– Nie ośmieliłby się sprzedać jej tobie – stwierdziła z przejęciem.

– Obawiam się, że jednak to zrobił. – Jack przybliżył się do niej i powiedział konfidencjonalnie ściszonym głosem: -Prawdę mówiąc, to była przyczyna mojej wizyty w twoim domu. – Stał tak blisko Amandy, że dobiegał go lekki zapach cytryny bijący od jej włosów. Nie dotykał jej, ale wyczuł, że jej ciało stało się sztywne z napięcia. Czyżby wspominała ich gorące pieszczoty? Cierpiał potem przez długie godziny, tęskniąc za dotykiem jej miękkiej, aksamitnej skóry. Niełatwo mu było wtedy wyjść i zostawić ją samą, nie potrafił jednak odebrać jej niewinności, podszywając się pod kogoś innego.

Kiedyś znów weźmie ją w ramiona, tym razem nie uciekając się do podstępu. A wtedy żadna siła na niebie ani na ziemi go nie powstrzyma.

Kiedy Amanda szorstko zadała następne pytanie, jej głos brzmiał dość niepewnie:

– Jak to się stało, że zjawiłeś się dokładnie o tej samej porze, o której się spodziewałam… hmmm… innego gościa?

– Zdaje się, że zostałem celowo wprowadzony w błąd przez naszą wspólną znajomą, panią Bradshaw.

– A skąd się znacie? – Szare oczy Amandy zwęziły się oskarżycielsko. – Jesteś jednym z jej klientów?

– Nie, Brzoskwinko – mruknął Jack. – W przeciwieństwie do ciebie, w tych sprawach nigdy nie uciekałem się do usług profesjonalistek. – Zobaczył, że twarz jej poczerwieniała jak burak i nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Uwielbiał wyprowadzać ją z równowagi. Nie chciał jednak dokuczyć jej za bardzo, więc mówił dalej łagodnym tonem: – Znam panią Bradshaw, ponieważ właśnie wydałem jej pierwszą książkę, Grzechy pani B.

– Spodziewam się, że to nieprzyzwoita powieść – wymamrotała pod nosem Amanda.

– O, tak – przytaknął radośnie. – Zagraża moralności i wszelkim wartościom. Nie mówiąc już o tym, że to przebój sezonu.

– Nie jest dla mnie zaskoczeniem, że to dla ciebie powód do dumy, a nie do wstydu.

Uniósł brwi, słysząc jej świętoszkowaty ton.

– Czy mam się wstydzić, że dopisało mi szczęście i udało mi się wydać książkę, która cieszy się uznaniem czytelników?

– Czytelnicy nie zawsze wiedzą, co jest dla nich dobre.

Uśmiechnął się leniwie.

– Pewnie chodzi ci o to, że czytanie twoich książek przyniosłoby im większy pożytek?

Amanda zaczerwieniała się z zażenowania i złości.

– Nie możesz porównywać moich powieści z wulgarnymi wspominkami osławionej właścicielki domu publicznego!

– Jasne, że nie – przytaknął szybko i zgodnie. – Od razu widać, że pani Bradshaw nie jest pisarką… Czytanie jej wspomnień przypomina słuchanie kuchennych plotek. Ty natomiast masz talent, który szczerze podziwiam.

Na pełnej wyrazu twarzy Amandy malowały się sprzeczne uczucia. Jak większość pisarzy, łaknęła pochwał, więc w głębi duszy musiała niechętnie przyznać, że ten komplement sprawił jej przyjemność. Nie chciała jednak wierzyć, że Jack mówi szczerze. Spojrzała na niego ironicznie i nieufnie.

– To zbyteczne pochlebstwo i nic dzięki niemu nie zyskasz – oznajmiła. – Proszę, oszczędź sobie trudu i wyjaśnij mi wszystko do końca.

Jack posłusznie wrócił do tematu.

– Podczas niedawnej rozmowy z panią Bradshaw wspomniałem jej, że nabyłem twoją powieść i chciałbym cię poznać osobiście. Zaskoczyła mnie wiadomością, że jesteś jej znajomą. Zasugerowała mi, że powinienem cię odwiedzić dokładnie o ósmej w czwartek wieczorem. Zapewniła, że zostanę miło przyjęty. – Nie potrafił się opanować i dodał: – Jak się zresztą potem okazało, miała rację.

Amanda zerknęła na niego z ukosa.

– Ale dlaczego chciała doprowadzić do takiej sytuacji? Jaki miała w tym cel?

Jack tylko wzruszył ramionami. Nie chciał się przyznać, że jego także od kilku dni dręczyło to samo pytanie.

– Wydaje mi się, że nie było w tym żadnej logicznej przyczyny. Jak większość kobiet, pani Bradshaw zapewne podejmuje decyzje, które nie podlegają prawom logiki.

– Pani Bradshaw chciała się zabawić moim kosztem – stwierdziła Amanda ponuro. – A może miał to być żart z nas obojga?

Potrząsnął głową.

– Wątpię, żeby miała taki zamiar.

– A o cóż innego mogło jej chodzić?

– Może powinnaś sama ją o to zapytać.

– Z pewnością to zrobię – oznajmiła z determinacją, która bardzo go rozśmieszyła.

– Daj spokój – powiedział łagodnie. – Przecież nie było tak źle, prawda? Nikt nie ucierpiał… i muszę podkreślić, że w takich okolicznościach większość mężczyzn nie zachowałaby się z taką dżentelmeńską powściągliwością.

– Dżentelmeńską? – wyszeptała, wrząc z oburzenia. – Gdybyś miał choć odrobinę uczciwości i zasad moralnych, przedstawiłbyś się, kiedy tylko zdałeś sobie sprawę z mojej pomyłki.

– Miałbym ci zepsuć urodziny? – zapytał z udawaną troską i uśmiechnął się od ucha do ucha, kiedy zobaczył, jak Amanda zaciska drobne piąstki. – Nie złość się, Amando. Jestem tym samym mężczyzną co tamtej nocy…

– Panno Briars – poprawiła go, przypominając sobie o etykiecie.

– Panno Briars. Jestem tym samym mężczyzną i wtedy się pani spodobałem. Czy jest jakiś powód, dla którego nie możemy zawrzeć pokoju?

– Owszem, jest. Bardziej mi się pan podobał jako męska prostytutka niż jako nieuczciwy, sprytny wydawca. Nie mogę też zaprzyjaźnić się z kimś, kto zamierza mnie szantażować. Co więcej, nigdy panu nie pozwolę na wydanie Historii damy. Wolałabym raczej spalić rękopis, niż zobaczyć go w pańskim posiadaniu.

– Obawiam się, że w tej sprawie nic już pani nie może zrobić. Zapraszam jednak panią jutro do mojego biura. Omówimy plany, jakie mam względem pani książki.

– Jeśli się panu wydaje, że choć przez chwilę dopuszczam możliwość… – zaczęła z gniewem, ale na widok zbliżającego się Talbota natychmiast zamilkła.

Na twarzy prawnika malowała się nieskrywana ciekawość. Patrzył na nich z uspokajającym uśmiechem, który wydymał jego krągłe policzki.

– Przysłano mnie tutaj, żebym was pogodził – oznajmił wesoło. – Bardzo proszę, żadnych kłótni między moimi gośćmi. Niech mi będzie wolno zauważyć, że ledwo się poznaliście, więc chyba nie ma powodu, żebyście patrzyli na siebie z taką wrogością.

Ta próba obrócenia ich sporu w żart zirytowała Amandę. Nie odrywając wzroku od twarzy Jacka, powiedziała:

– Właśnie się przekonałam, że wystarczy zaledwie pięć minut znajomości z panem Devlinem, żeby nawet święty stracił cierpliwość.

– Chce pani powiedzieć, że jest pani święta? – zapytał cicho Jack, patrząc na nią z rozbawieniem.

Zaczerwieniła się, zacisnęła usta i już miała wyrzucić z siebie potok gniewnych słów, ale Talbot pośpiesznie ją ubiegł.

– Och, panno Briars! – zawołał z przesadnie radosnym śmiechem. – Widzę, że przybyli pani przyjaciele, państwo Eastmanowie. Błagam, żeby zechciała pani odegrać rolę gospodyni przyjęcia. Proszę ich powitać razem ze mną. – Rzucił Jackowi ostrzegawcze spojrzenie, ujął Amandę pod ramię i pociągnął ją w stronę drzwi.

Zanim się oddalili, Jack pochylił się ku niej i wyszeptał jej do ucha:

– Przyślę powóz jutro o dziesiątej.

– Nie przyjadę – odrzekła cicho, zesztywniała z oburzenia. Tylko jej piersi pod czarnym, naszywanym dżetami jedwabiem unosiły się miarowo. Ten widok przyprawił Jacka o gorący dreszcz. Czuł, że jego ciało zaczyna niebezpiecznie reagować na bliskość Amandy. Obudziło się w nim nieznane dotychczas uczucie, coś na kształt chęci posiadania, jakieś dziwne, wewnętrzne ożywienie… może nawet czułość. Chciał jej pokazać swoje najlepsze cechy, nawet jeśli nie miał ich zbyt wiele; pragnął ją skusić i przekonać do siebie.

– Ależ przyjedziesz – powiedział. Miał niejasną świadomość, że ona tak samo nie potrafi się mu oprzeć, jak on jej.

Goście przeszli do jadalni o wykładanych mahoniem ścianach, w której stały dwa długie stoły, każdy nakryty na czternaście osób. Czterech lokajów w rękawiczkach i liberiach uwijało się cicho, usadzając gości, nalewając wino i wnosząc wielkie posrebrzane półmiski pełne ostryg. Później do kieliszków nalano sherry, a na stole pojawiła się gorąca zupa żółwiowa. Po pewnym czasie wniesiono turbota z sosem holenderskim.

Jacka posadzono obok Francine Newlyn. Wyczuwał, że sąsiadka ma wobec niego ukryte zamiary, ale chociaż uznał ją za kobietę atrakcyjną, to jednak nie sądził, by warto było starać się nawiązać z nią romans, zwłaszcza że nie lubił, kiedy ktoś zdradzał szczegóły z jego życia prywatnego gromadzie plotkarzy. Ręka Francine wciąż zsuwała się pod stół i lądowała na jego kolanie. Odsuwał ją za każdym razem, ale uparcie wracała i wędrowała coraz wyżej.

– Pani Newlyn – mruknął w końcu. – Pani zainteresowanie bardzo mi pochlebia, jeśli jednak nie zabierze pani ręki z mojego kolana…

Francine cofnęła rękę i spojrzała na niego z kocim uśmiechem, udając zdumienie.

– Proszę mi wybaczyć – zamruczała. – Po prostu straciłam równowagę i musiałam się o coś oprzeć. – Wzięła kieliszek sherry i delikatnie pociągnęła łyk trunku. Czubkiem języka zlizała złocistą kropelkę, która została na szklanej krawędzi. – Takie silne uda – powiedziała cicho. – Na pewno często pan ćwiczy.

Jack zdusił westchnienie i spojrzał na drugi stół, przy którym siedziała Amanda Briars. Rozmawiała właśnie z ożywieniem z dżentelmenem siedzącym u jej lewego boku. Dyskutowali o tym, czy nowe, publikowane w comiesięcznych odcinkach powieści to prawdziwa literatura. Ostatnio często nad tym dyskutowano, ponieważ kilku wydawców – włącznie z nim samym – wydawało powieści w odcinkach, jednak bez większego powodzenia.

Z przyjemnością patrzył na oświetloną świecami twarz Amandy, na przemian zamyśloną, rozbawioną, to znów ożywioną. Szare oczy błyszczały jaśniej niż wypolerowane srebro.

W przeciwieństwie do innych obecnych na przyjęciu kobiet, które tylko dłubały w potrawach na talerzu ze stosownym dla dam brakiem apetytu, Amanda jadła ze smakiem. Najwyraźniej jednym z przywilejów staropanieństwa była możliwość spożywania w towarzystwie obfitych posiłków. Była naturalna i bezpretensjonalna, odświeżająco odmienna od innych światowych kobiet, które zdarzyło mu się poznać. Pragnął zostać z nią sam na sam. Zazdrościł siedzącemu obok niej dżentelmenowi, który najwyraźniej bawił się dużo lepiej niż inni goście.

Francine Newlyn uparcie przyciskała nogę do nogi Jacka.

– Mój drogi panie Devlin – powiedziała miękkim głosem. – Nie odrywa pan wzroku od panny Briars. Chyba dżentelmen taki jak pan nie może się nią zainteresować.

– A dlaczego nie?

Wybuchnęła perlistym śmiechem.

– Ponieważ jest pan młodym, pełnym temperamentu mężczyzną w kwiecie wieku, a ona to… cóż, to chyba oczywiste, prawda? Owszem, mężczyźni lubią pannę Briars, ale tak, jak się lubi siostrę albo ciotkę. Takie kobiety nie wzbudzają w nikim romantycznych uczuć.

– Skoro pani tak twierdzi – odrzekł bezbarwnie. Uwodzicielska wdowa wyraźnie uważała, że jest nieporównanie bardziej pociągająca od Amandy i do głowy jej nawet nie przyszło, że ktoś może woleć od niej tę starą pannę. Jack jednak poznał takie kobiety jak Francine i wiedział, co się kryje za piękną powierzchownością… lub, ściśle mówiąc, czego tam na pewno nie znajdzie.

Lokaj nałożył mu na talerz porcję pieczonego bażanta, a Jack westchnął z rezygnacją na myśl o czekającym go długim wieczorze w towarzystwie uwodzicielskiej blondynki. Wydawało mu się, że dzielą go całe wieki od jutrzejszej wizyty Amandy.

Загрузка...