5

Nie, nie zabiłaś go- odpowiedział Devlin na jej pełne niepokoju pytanie. – Niestety będzie żył. – Przestąpił przez nieprzytomnego i szybko otworzył drzwi. Zobaczył wynajętego zbira w pełnej gotowości do ataku i błyskawicznie, z rozmachem, wymierzył mu cios w brzuch. Podejrzany typ stęknął, zgiął się we dwoje i upadł na podłogę. – Fretwell! – zawołał Devlin, lekko tylko podnosząc głos. Postronny obserwator mógłby pomyśleć, że wzywa podwładnego, żeby mu przyniósł następny dzbanek z herbatą. – Fretwell, gdzie jesteś?

Kierownik zjawił się po niecałej minucie, lekko dysząc z wysiłku. Z wyraźną ulgą zobaczył pracodawcę całego i zdrowego. Za nim stało dwóch krzepkich, muskularnych młodych ludzi.

– Właśnie posłałem po policjanta z posterunku przy Bow Street – wysapał. -1 przyprowadziłem dwóch chłopców z magazynu, żeby pomogli mi uporać się z tą… – Z odrazą spojrzał na zbira. – Z tą kanalią – dokończył, krzywiąc się.

– Wielkie dzięki – ironicznie odrzekł Devlin. – Dobra robota, Fretwell. Zdaje się jednak, że panna Briars zdążyła już opanować sytuację.

– Panna Briars? – Zaskoczony kierownik spojrzał na Amandę, stojącą nad bezwładnym ciałem Tirwitta. – Chce pan powiedzieć, że…

– Przyłożyła mu w głowę pogrzebaczem – wyjaśnił Devlin. Kąciki ust zadrżały mu z rozbawienia.

– Widzę, że panowie świetnie się bawią moim kosztem -wtrąciła Amanda. – Ale może najpierw należałoby zająć się raną, zanim wykrwawi się pan na śmierć.

– Dobry Boże! – wykrzyknął Fretwell, widząc, że czerwona plama na szarej kamizelce zwierzchnika powiększa się z każdą sekundą. – Zaraz poślę po doktora. Nie zauważyłem, że ten szaleniec pana zranił.

– To tylko draśnięcie. – Devlin machnął ręką. – Nie potrzebuję lekarza.

– Wydaje mi się, że jednak pan potrzebuje. – Twarz Fretwella niepokojąco poszarzała. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w krwawą plamę na ubraniu pracodawcy.

– Obejrzę tę ranę – oznajmiła stanowczo Amanda. Po latach opieki nad chorymi rodzicami krew nie robiła na niej najmniejszego wrażenia. – Niech się pan zajmie usunięciem lorda Tirwitta z biura – poleciła Fretwellowi. – Ja tymczasem opatrzę pańskiego szefa. – Zwróciła się do Devlina: – Proszę zdjąć surdut i usiąść.

Devlin posłuchał i krzywiąc się nieco, zaczął się rozbierać. Amanda pośpieszyła mu z pomocą. Domyśliła się, że teraz rana musi go już piec żywym ogniem. Nawet jeśli było to tylko draśnięcie, należało je opatrzyć. Któż mógł wiedzieć, do czego jeszcze lord Tirwitt używał ostatnio swojej laski.

Wzięła surdut i przewiesiła przez oparcie stojącego obok krzesła. Był przesycony zapachem i ciepłem ciała Jacka. Ten zapach wabił ją niczym narkotyk i przez krótką chwilę miała ochotę wtulić twarz w fałdy miękkiej wełny.

Devlin czujnie patrzył na chłopców z magazynu, którzy właśnie wynosili z biura bezwładne ciało. Gdy Tirwitt jęknął w cichym proteście, twarz Devlina przybrała wyraz posępnej satysfakcji.

– Mam nadzieję, że ten drań ocknie się z piekielnym bólem głowy – wymamrotał. – Życzę mu, żeby…

– Proszę pana – przerwała mu Amanda i lekko pchnęła go w tył, tak że przysiadł na skraju mahoniowego biurka. – Proszę nad sobą panować. Nie wątpię, że zna pan najwymyślniejsze przekleństwa, ale nie życzę sobie ich słuchać.

Devlin uśmiechnął się, rozbawiony. Siedział nieruchomo, a Amanda zręcznymi, drobnymi palcami rozwiązała mu jedwabny fular. Zsunęła z szyi szary jedwab i zaczęła rozpinać guziki koszuli. Kiedy poczuła na sobie wzrok Devlina, zrobiło jej się nieswojo. W jego błękitnych oczach widziała serdeczność, ale i wesołe błyski. Bez wątpienia ta sytuacja bardzo go bawiła.

Kiedy Fretwell i chłopcy z magazynu opuścili biuro, powiedział:

– Widzę, że rozbieranie mnie to jedna z twoich ulubionych rozrywek, Amando.

Zatrzymała się przy trzecim guziku koszuli. Policzki jej poczerwieniały, ale nie odwróciła wzroku, tylko śmiało patrzyła Jackowi w oczy.

– Niech pan nie bierze mojego współczucia dla rannych stworzeń za przejaw osobistej sympatii do pana. Kiedyś zabandażowałam łapę bezdomnemu psu, którego znalazłam we wsi. Pan należy do tej samej kategorii co to nieszczęsne zwierzę.

– Mój anioł miłosierdzia – wymamrotał Devlin z rozbawieniem. Nic więcej nie powiedział, tylko patrzył, jak rozpina mu koszulę i kamizelkę.

Amanda nieraz pomagała ubierać się i rozbierać choremu ojcu, więc teraz wcale nie czuła się skrępowana. Niemniej jednak co innego pomagać choremu członkowi rodziny, a całkiem co innego zdejmować ubranie z młodego, zdrowego mężczyzny.

Pomogła mu zdjąć poplamioną krwią kamizelkę i do końca rozpięła koszulę. Im więcej ukazywało się nagiego ciała, tym bardziej paliły ją policzki.

– Ja to zrobię – niespodziewanie szorstko powiedział Jack, kiedy sięgnęła do guzików przy mankietach koszuli. Rozpiął je zręcznie, chociaż widać było, że każdy ruch sprawia mu ból. – Przeklęty Tirwitt – stęknął. – Jeśli ta rana się zaogni, znajdę łajdaka i…

– Nie zaogni się – zapewniła Amanda. – Dokładnie ją oczyszczę i zabandażuję. Za dzień lub dwa będzie pan mógł wrócić do normalnego trybu życia. – Delikatnie zsunęła koszulę z jego szerokich ramion; złotawa skóra zalśniła w świetle kominka. Zwiniętą koszulą osuszyła ranę. Cięcie miało około piętnastu centymetrów długości i znajdowało się na lewym boku, tuż pod żebrami. Tak jak zapewniał Devlin, było to tylko draśnięcie, ale dość głębokie. Amanda mocno przycisnęła zwiniętą koszulę do krwawiącej rany i przytrzymała ją na miejscu.

– Ostrożnie – powiedział cicho Devlin. – Zaplamisz sobie suknię.

– Spierze się – uspokoiła go obojętnym tonem. – Czy ma pan w biurze jakiś alkohol? Może brandy?

– Mam whisky. Stoi w tej małej szafce obok biblioteczki. Ale po co to? Czyżby widok mojego nagiego ciała tak cię osłabił, że musisz się trochę wzmocnić?

– Ależ z pana nieznośny zarozumialec – odrzekła surowo, chociaż nie potrafiła ukryć uśmiechu. – Nic podobnego. Zamierzam użyć alkoholu do dezynfekcji.

Nadal trzymała zwiniętą koszulę przyłożoną do rany. Stała tak blisko, że lewe kolano Jacka kryło się w obfitych fałdach jej szeleszczącej spódnicy. Siedział nieruchomo, nie próbując jej dotknąć. Szare, wełniane spodnie opinały jego umięśnione nogi. Jakby chciał pokazać, że nie jest dla niej zagrożeniem, odchylił się nieco w tył, rozluźnił się i oparł dłonie o krawędź biurka.

Amanda starała się nie patrzeć na niego zbyt otwarcie, ale przeklęta ciekawość zwyciężyła. Devlin był kształtny i pięknie umięśniony, jak czarno-złoty tygrys, którego kiedyś widziała w parkowej menażerii. Bez ubrania wydawał się jeszcze lepiej zbudowany. Ciało miał sprężyste, muskularne, skóra wydawała się mocna, a zarazem jedwabista. Na brzuchu wyraźnie rysowały się pasma mięśni. Widziała już rzeźby i rysunki przedstawiające męskie ciała, ale żadne nie przekazywały ciepła ani kryjącej się w nich siły.

Z jakiegoś powodu artystyczne wyobrażenia nie odzwierciedlały fascynujących szczegółów, takich jak pokrywające tors drobne, ciemne włoski.

Amanda przypomniała sobie żar jego ciała, gładkość nagiej skóry. Zanim Devlin wyczuł drżenie jej rąk, odsunęła się i podeszła do stojącej za biurkiem szafki. Znalazła w niej kryształową karafkę wypełnioną bursztynowym płynem i uniosła ją do góry.

– Czy to jest whisky? – zapytała, a Devlin skinął głową. Z ciekawością przyjrzała się karafce. Znani jej dżentelmeni pijali porto, sherry, maderę i brandy. Ten trunek nie był jej znany. – A co to właściwie jest?

– To alkohol wytwarzany ze słodu jęczmiennego – wyjaśnił cicho. – Może mi pani przynieść szklaneczkę.

– Czy nie jest na to trochę za wcześnie? – zapytała sceptycznie Amanda, wyjmując z rękawa chusteczkę.

– Jestem Irlandczykiem – przypomniał jej. – A poza tym mam za sobą trudny poranek.

Ostrożnie wlała niewielką ilość alkoholu do szklaneczki, a chusteczkę zmoczyła, wylewając na nią whisky prosto z butelki.

– Tak, zdaje się… – zaczęła, odwracając się ku niemu, ale zamilkła, kiedy w całej okazałości zobaczyła jego nagie plecy. Słowa zamarły jej na wargach. Miał piękne, szerokie i umięśnione, zwężające się ku dołowi plecy. Jednak skórę znaczyły jaśniejsze pasy, ślady po dawnych ranach. Takie blizny mogła pozostawić tylko brutalna chłosta. Kilka zgrubień bieliło się na otaczającej je ciemniejszej skórze.

Devlin zerknął przez ramię, zaniepokojony jej nagłym milczeniem. Popatrzył na nią pytająco, ale zaraz uprzytomnił sobie, co zobaczyła. Przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy i wyraźnie napiął mięśnie ramion. Jedna brew uniosła się lekko do góry, a rysy, ku zdziwieniu Amandy, stały się dumne, niemal arystokratyczne. W tej chwili można go było wziąć za członka jakiegoś starego magnackiego rodu.

Amanda z trudem zachowała kamienną twarz. Próbowała sobie przypomnieć, na czym skończyli rozmowę. Aha, Devlin mówił coś o trudnym poranku.

– Tak – powiedziała spokojnie, podchodząc do niego ze szklaneczką whisky. – Zdaje się, że nie jest pan przyzwyczajony do tego, by ktoś próbował pana zamordować w pana własnym biurze.

– Przynajmniej nie w dosłownym sensie – odrzekł ironicznie. Wyraźnie się rozluźnił, kiedy zobaczył, że Amanda nie ma zamiaru wypytywać go o blizny na plecach. Wziął od niej szklaneczkę i jednym haustem wypił cały trunek.

Amandę zahipnotyzował ruch mięśni na jego długiej szyi. Miała ochotę jej dotknąć, przycisnąć usta do trójkątnego zagłębienia u nasady. Mocno zacisnęła dłonie. Dobry Boże, musi zapanować nad swoimi popędami!

Jack odstawił szklaneczkę i utkwił wzrok w Amandzie.

– Ściśle mówiąc, wtargnięcie tu lorda Tirwitta nie było najtrudniejszą chwilą dzisiejszego dnia. O wiele więcej kłopotu sprawia mi utrzymanie rąk przy sobie, kiedy ty znajdujesz się tak blisko.

Nie było to zbyt eleganckie stwierdzenie, ale wywołało efekt. Amanda zamrugała ze zdziwienia. Ostrożnie zdjęła z rany poplamioną krwią koszulę i zaczęła przytykać do skaleczenia nasączoną alkoholem chusteczkę.

Przy pierwszym dotknięciu Devlin podskoczył i syknął boleśnie. Amanda znów delikatnie przyłożyła chusteczkę. Jack zaklął pod nosem i cofnął się przed nasączonym whisky skrawkiem materiału.

Amanda nadal dezynfekowała ranę.

– W moich powieściach bohater nic by sobie nie robił z bólu, choćby nie wiem jak silnego – stwierdziła swobodnym tonem.

– Ale ja nie jestem bohaterem – warknął Devlin. – A to boli jak diabli! Może trochę delikatniej, co?

– Ma pan imponującą posturę – zauważyła. – Natomiast pański charakter pozostawia wiele do życzenia.

– Nie każdy może być człowiekiem ze stali, panno Briars -zauważył z sarkazmem.

Zirytowana Amanda bezceremonialnie przytknęła ociekającą whisky chusteczkę do rany, a Jack jęknął głośno, chociaż najwyraźniej bardzo się starał dzielnie znieść ból. Spojrzeniem dał Amandzie do zrozumienia, że poprzysiągł jej słodką zemstę.

Ich uwagę przyciągnął jakiś cichy, niewyraźny szloch, który rozległ się gdzieś przy drzwiach. Obejrzeli się jednocześnie i zobaczyli, że do pokoju wszedł Oscar Fretwell. Z początku Amanda myślała, że młodego kierownika przeraził widok krwi Devlina, dostrzegła jednak, że Fretwell z całej siły zaciska usta, oczy ma lekko zmrużone… po prostu powstrzymywał głośny śmiech. Cóż go tak, u diabła, rozbawiło?

Fretwell po mistrzowsku starał się zachować panowanie nad sobą.

– Przyniosłem… przyniosłem bandaże i świeżą koszulę dla pana prezesa – oznajmił.

– Zawsze trzyma pan w pracy ubranie na zmianę? – zapytała Amanda.

– O, tak – potwierdził radośnie Fretwell, zanim Jack zdążył odpowiedzieć. – Plamy z atramentu, rozlane płyny, rozwścieczeni arystokraci… nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. Należy więc być przygotowanym na wszystko.

– Wyjdź, Fretwell – polecił krótko Devlin. Uśmiech nie zniknął z twarzy podwładnego, jednak posłuchał natychmiast.

– Pan Fretwell robi bardzo miłe wrażenie. Polubiłam go – przyznała Amanda. Skończyła dezynfekować ranę i sięgnęła po zwinięty bandaż.

– Wszyscy go lubią – odrzekł Devlin.

– Jak to się stało, że znalazł u pana posadę? – Amanda starannie bandażowała tors Jacka.

– Znam go od wczesnej młodości – wyjaśnił Devlin, przytrzymując na miejscu koniec lnianego opatrunku. – Chodziliśmy razem do szkoły. Kiedy zdecydowałem się wydawać książki, on wraz z kilkoma szkolnymi kolegami postanowił robić to razem ze mną. Jeden z tych kolegów, Guy Stubbins, kieruje działem księgowości, inny, Basil Fry, nadzoruje moje interesy za granicą. A Will Orpin zajmuje się introligatornią.

– Do jakiej szkoły pan chodził?

Przez długą chwilę nie było odpowiedzi. Twarz Devlina nic nie wyrażała. Amandzie wręcz wydawało się, że nie usłyszał jej pytania, więc postanowiła je powtórzyć.

– Do jakiej…

– Do takiej niewielkiej szkoły na pustkowiu – wyjaśnił krótko. – Na pewno pani o niej nie słyszała.

– Może mi więc pan o niej opowie… – Zawiązała końce bandaża, żeby opatrunek się nie zsunął.

– Proszę mi dać koszulę – przerwał jej.

Nie było wątpliwości, że coś bardzo go rozgniewało. Postanowiła nie drążyć dalej tego tematu, tylko spokojnie spełniła polecenie. Devlin jednym ruchem rozłożył koszulę i rozpiął górny guzik. Z przyzwyczajenia pomogła mu ją włożyć, niczym doświadczony pokojowiec. Często w ten sposób pomagała niedomagającemu ojcu.

– Świetnie daje sobie pani radę z męską garderobą – skomentował Devlin, bez jej pomocy zapinając guzik. Piękne muskuły skryły się pod świeżą, białą tkaniną.

Amanda odwróciła wzrok, kiedy wsuwał dół koszuli za pasek spodni. Po raz pierwszy doceniła, jaką wolność daje bycie trzydziestoletnią starą panną. Nie do pomyślenia było, żeby jakaś skromna pensjonarka znalazła się w takiej sytuacji. Groziłaby jej kompromitacja na całe życie. Jednak zaawansowany wiek Amandy pozwalał na sporo więcej.

– Opiekowałam się ojcem przez ostatnie dwa lata jego życia – wyjaśniła. – Niedomagał i trzeba mu było pomagać w ubieraniu się. Byłam lokajem.

Twarz Devlina zmieniła się, zniknęły z niej wszelkie oznaki irytacji.

– Bardzo dzielna z pani kobieta – powiedział cicho, bez cienia ironii.

Poczuła na sobie jego ciepłe spojrzenie i zdała sobie sprawę, że zrozumiał, co się kryło pod tym krótkim wyjaśnieniem. Pojmował, że dla obowiązku i z miłości do ojca poświęciła bezcenne, ostatnie lata młodości. Odgadł, że nie potrafiła zaniedbać swoich powinności, choć oznaczało to, że przez długie lata nie miała okazji do flirtów, śmiechu i beztroskiej zabawy.

Uśmiechnął się lekko, unosząc w górę kąciki ust. Miał w oczach figlarne ogniki, świadczące o skłonności do żartów i beztroski. Nie przestawało jej to zadziwiać. Wszyscy znani jej mężczyźni, zwłaszcza jeśli odnieśli sukces w interesach, byli śmiertelnie poważni. Jack Devlin wciąż ją zadziwiał.

Gorączkowo szukała czegoś do powiedzenia, żeby przerwać krępującą ciszę, jaka między nimi zapanowała.

– A co takiego pani Bradshaw napisała o lordzie Tirwitcie, że sprowokowało go to do tak gwałtownych czynów? – zapytała w końcu.

– Znam twój sposób myślenia, Brzoskwinko, więc nie zaskoczyłaś mnie tym pytaniem. – Podszedłszy do biblioteczki, przebiegł wzrokiem rząd książek. Wyjął tom w płóciennej oprawie i podał go Amandzie.

Grzechy pani B. - przeczytała Amanda i zmarszczyła brwi.

– Niech to będzie prezent – powiedział Jack. – Perypetie lorda T. są opisane w rozdziale szóstym lub siódmym. Przekona się pani, że mogła się w nim obudzić żądza mordu.

– Nie mogę zabrać takiej nieprzyzwoitej książki do domu -zaprotestowała, wpatrując się w skomplikowany, złocony motyw na okładce. Po krótkiej chwili odkryła, że jeśli się spogląda na splątane zawijasy wystarczająco długo, można się w nich dopatrzyć dość obscenicznych kształtów. Spojrzała gniewnie na Jacka: – Skąd panu przyszło do głowy, że zechcę coś takiego przeczytać?

– W ramach gromadzenia materiałów do swoich nowych powieści – wyjaśnił niewinnie. – Jest pani kobietą światową, prawda? A poza tym ta książka wcale nie jest taka znowu nieprzyzwoita. – Pochylił się, a jego cichy szept sprawił, że poczuła na karku dziwne mrowienie. – Jeśli chce pani przeczytać coś naprawdę dekadenckiego, to mogę pokazać kilka egzemplarzy, po których przeczytaniu rumieniłaby się pani przez miesiąc.

– Nie wątpię, że ma pan takie „dzieła" – odrzekła chłodno, chociaż dłonie jej zwilgotniały, a po plecach przebiegł gorący dreszcz. Ze złością zdała sobie sprawę, że nie może mu zwrócić tej przeklętej książki, ponieważ na pewno zostaną na okładce ślady wilgotnych dłoni. – Jestem pewna, że pani Bradshaw doskonale opisała przeżycia związane z uprawianiem swojej profesji. Dziękuję za dostarczenie mi materiałów, które być może wykorzystam w swoich przyszłych pracach.

Roześmiał się głośno.

– Przynajmniej tak się mogę odwdzięczyć za to, że sprawnie pozbyła się pani lorda Tirwitta.

Wzruszyła ramionami, jakby nie przywiązywała do tego najmniejszego znaczenia.

– Gdybym pozwoliła, żeby pana zamordował, nigdy bym nie dostała swoich pięciu tysięcy funtów.

– A więc zdecydowała się pani przyjąć moją ofertę?

Amanda zawahała się, ale skinęła głową, choć minę miała niezbyt zadowoloną.

– Wygląda na to, że miał pan rację. Rzeczywiście można mnie kupić.

– No, cóż… Może pocieszy panią fakt, że wyznaczyła pani bardzo wysoką cenę.

– Nie chciałam sprawdzać, czy naprawdę zniżyłby się pan do szantażu, żeby nakłonić niechętnego autora do współpracy.

– Zwykle nie uciekam się do takich środków – zapewnił -no ale też nigdy nie pragnąłem żadnego autora tak bardzo.

Ruszył ku niej z wolna, a Amanda jeszcze mocniej zacisnęła dłoń na książce. Jack przypominał podkradającego się sprężystym krokiem tygrysa. Nagle poczuła, że znów ogarnia ją zdenerwowanie.

– Zgodziłam się z panem współpracować, ale to nie znaczy, że może pan sobie za dużo pozwalać.

– Oczywiście.

Cofała się przed nim, aż poczuła za plecami biblioteczkę. Oparła głowę o grzbiety oprawnych w skórę tomów.

– Chciałem tylko przypieczętować naszą umowę uściskiem dłoni.

– Uściskiem dłoni – powtórzyła drżącym głosem. – Chyba mogę pozwolić… – Nerwowo chwyciła powietrze i przygryzła wargę, kiedy poczuła, że jego duża ręka zaciska się na jej dłoni. Wiecznie zmarznięte palce otoczyło przyjemne ciepło. Trzymał jej rękę w uścisku i nie chciał wypuścić. Czuła się tak, jakby ją brał w posiadanie. Dzieliła ich tak wielka różnica wzrostu, że chcąc spojrzeć mu w oczy, musiała unieść głowę pod bardzo niewygodnym kątem. Choć figurę miała pełną, przy nim wyglądała jak krucha, porcelanowa laleczka.

Nie potrafiła zapanować nad przyśpieszonym oddechem i po chwili zaczęło jej się kręcić w głowie.

– Dlaczego koniecznie chce pan wydać moją powieść w odcinkach? – wydusiła w końcu.

Devlin nadal ściskał jej dłoń.

– Ponieważ, moim zdaniem, kupowanie książek nie powinno być przywilejem bogaczy. Chcę drukować takie książki, na które wszyscy będą mogli sobie pozwolić. Biedak o wiele bardziej niż bogacz potrzebuje ucieczki od rzeczywistości.

– Ucieczka od rzeczywistości… – Nigdy nie słyszała, żeby ktoś w ten sposób określił literaturę.

– Tak, dzięki książce można zapomnieć, gdzie, kim i czym się jest. Każdy tego potrzebuje. W przeszłości zdarzyło mi się raz czy dwa, że jedynie książka uchroniła mnie przed szaleństwem. Ja…

Urwał nagle i Amanda zdała sobie sprawę, że to zwierzenie wyrwało mu się mimowolnie. W pokoju zapanowała niezręczna cisza, przerywana tylko wesołym trzaskaniem ognia na kominku. Amanda miała wrażenie, że powietrze aż drga od niewyrażonych emocji. Chciała mu powiedzieć, że doskonale rozumie, o co mu chodzi, że ona również doświadczyła zbawiennej mocy słowa pisanego. W jej życiu również zdarzały się chwile, w których książka była jedyną przyjemnością.

Stali tak blisko siebie, że czuła bijące od niego ciepło. Zagryzła wargę, żeby nie zapytać o jego tajemniczą przeszłość. Ciekawiło ją, od czego musiał uciekać w świat książek i czy miało to coś wspólnego z bliznami na plecach.

– Amando – wyszeptał.

Chociaż w jego głosie ani spojrzeniu nie było nic dwuznacznego, przypomniał jej się dzień urodzin… delikatny dotyk skóry… słodycz ust, jedwabistość ciemnych włosów.

Szukała odpowiednich słów, żeby przerwać zaklętą ciszę. Czuła, że musi natychmiast położyć kres tej dziwacznej sytuacji, bała się jednak, że jeśli spróbuje coś powiedzieć, zacznie się jąkać i zacinać niczym zdenerwowany podlotek. Ten człowiek wywierał na nią przerażający wpływ.

Na szczęście ciszę przerwało nadejście Oskara Fretwella, który zapukał krótko do drzwi i nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka. Wydawał się nie zauważać, że Amanda nerwowo odskoczyła od Jacka i poczerwieniała ze wstydu.

– Bardzo pana przepraszam – zwrócił się do Devlina. – Ale właśnie przybył policjant, pan Jacob Romley. Aresztował lorda Tirwitta i chce zadać panu kilka pytań jako uczestnikowi tego zamieszania.

Devlin nic nie odpowiedział, tylko patrzył na Amandę jak wygłodniały kot, któremu właśnie wyrwała się z pazurów wyjątkowo smakowita mysz.

– Muszę już iść – powiedziała Amanda. Wzięła rękawiczki z fotela przy kominku i zaczęła spiesznie wciągać je na dłonie. – Nie będę panu dłużej przeszkadzać. I byłabym wdzięczna, gdyby nie wspominał pan mego nazwiska panu Romleyowi. Nie chcę, żeby pisano o mnie w brukowcach czy innych tego rodzaju pismach. Niech chwała za pokonanie lorda Tirwitta przypadnie tylko panu.

– Rozgłos pomógłby sprzedać pani książkę w większym nakładzie – zauważył Devlin.

– Chcę, żeby moje książki sprzedawały się dlatego, że są dobre, a nie z powodu jakichś pospolitych plotek.

Wydawał się szczerze zdziwiony.

– A czy to ma jakieś znaczenie? Grunt, żeby się sprzedawały.

Roześmiała się i spojrzała na młodego człowieka, czekającego przy drzwiach.

– Odprowadzi mnie pan do wyjścia?

– Z największą przyjemnością. – Fretwell szarmancko podał jej ramię i razem wyszli z biura.

Jack zawsze lubił Gemmę Bradshaw. Byli do siebie podobni: dwoje zaprawionych w bojach ludzi, którzy bez żadnej pomocy doszli do czegoś w świecie, rzadko obchodzącym się łaskawie z nisko urodzonymi. Każde z nich wcześnie w życiu przekonało się, że szansę na sukces musi sobie dać samo. Ta świadomość, połączona z odrobiną szczęścia, pozwoliła im wspiąć się na szczyty w wybranych przez siebie dziedzinach. W jego przypadku było to wydawanie książek, w jej – prostytucja.

Choć Gemma zaczęła jako uliczna prostytutka i bez wątpienia była w tym doskonała, szybko doszła do wniosku, że zagrożenie chorobami, przemoc i przedwczesne starzenie, tak powszechne w tym fachu, wcale jej nie odpowiadają. Znalazła sobie opiekuna na tyle bogatego, że kupił jej niewielki dom. Tam właśnie założyła najlepszy dom publiczny w Londynie.

Zarządzała swoim interesem bardzo inteligentnie i świadczyła usługi na najwyższym poziomie. Starannie dobierała i szkoliła swoje dziewczyny. Udało jej się sprawić, że traktowano je jak luksusowy towar do nabycia za astronomiczne wręcz sumy. Nigdy nie brakowało dżentelmenów chętnych do skorzystania z ich usług za duże pieniądze.

Chociaż Jack doceniał urodę dziewcząt pracujących w dużym ceglanym domu o sześciu białych kolumnach na froncie, nigdy nie skorzystał z oferty Gemmy, która stale proponowała mu darmową noc z jakąś swoją pracownicą. Nie interesowało go spędzenie nocy z kobietą, która oddawała się za pieniądze. Lubił zdobywać swoją partnerkę, uwielbiał sztukę flirtowania i uwodzenia. Nic nie podniecało go tak jak wyzwanie.

Prawie dwa lata minęły od dnia, w którym Jack zwrócił się do pani Bradshaw i zaproponował, żeby napisała książkę o swoim niesławnym przybytku i o własnej zagadkowej przeszłości. Pomysł ten bardzo spodobał się Gemmie. Od razu wyczuła, że taka książka przysłuży się jej interesom i umocni reputację najlepszej burdelmamy w całym Londynie. Co więcej, rozpierała ją całkiem uzasadniona duma z własnych osiągnięć, więc odczuwała naturalną potrzebę pochwalenia się nimi.

Tak więc, z pomocą autora pisującego dla Jacka, wypełniła strony swojej wspominkowej powieści humorem i pikantnymi wyznaniami. Sukces książki przeszedł najśmielsze oczekiwania, przyniósł olbrzymi dochód i szybko sprawił, że dom Gemmy zaczął się cieszyć międzynarodową sławą.

Jack i Gemma Bradshaw zostali przyjaciółmi, zwłaszcza że oboje cenili sobie możliwość rozmowy szczerej aż do bólu. W towarzystwie Gemmy Jack mógł zapomnieć o towarzyskich konwenansach, które nie pozwalają ludziom rozmawiać ze sobą prosto i szczerze. Przyszła mu nawet do głowy zabawna myśl, że oprócz Gemmy jedyną kobietą, z którą mógł rozmawiać równie swobodnie, była panna Amanda Briars. To dziwne, ale stara panna i właścicielka domu publicznego miały tę samą cechę charakteru – otwartość i bezpośredniość.

Choć Gemma była zwykle bardzo zajęta, a Jack przyszedł z niezapowiedzianą wizytą, bez zwłoki zaprowadzono go do jej prywatnego saloniku. Tak jak podejrzewał, Gemma przeczuła, że ją odwiedzi. Nie wiedział, czy śmiać się, czy złościć, kiedy zobaczył, że już na niego czeka, wyciągnięta z gracją na szezlongu.

Jak cała reszta domu, salonik był urządzony w kolorach podkreślających urodę właścicielki. Ściany pokryto zielonym brokatem, pozłacane meble były obite złotawoszmaragdowym aksamitem, na tle którego upięte wysoko rude włosy Gemmy lśniły niczym ogień.

Gemma była wysoka, miała zgrabną, kobiecą sylwetkę i pociągłą twarz o zbyt dużym nosie, ale nosiła się z taką elegancją i pewnością siebie, że powszechnie uważano ją za piękność. Jej najbardziej pociągającą cechą była szczera sympatia dla mężczyzn.

Chociaż większość kobiet twierdzi, że lubi i szanuje mężczyzn, to tylko bardzo nieliczne rzeczywiście to czują. Gemma należała właśnie do tej mniejszości. Potrafiła sprawić, że czuli się przy niej swobodnie, ich wady traktowała jako urocze słabostki, a nie powód do irytacji, i potrafiła ich przekonać, że wcale nie chce nic w nich zmieniać.

– Jack, kochany, właśnie na ciebie czekałam – zamruczała, podchodząc do niego z rozłożonymi ramionami. Jack wziął ją za ręce i spojrzał na nią z ironicznym uśmiechem. Jej dłonie były jak zwykle tak upierścienione, że spod złota i drogich kamieni prawie nie było widać palców.

– Nie wątpię, że czekałaś – powiedział cicho. – Mamy sobie kilka rzeczy do wyjaśnienia.

Roześmiała się radośnie, najwyraźniej zadowolona ze swojego sprytnie obmyślonego psikusa.

– Ależ Jack, chyba się na mnie nie gniewasz? Naprawdę sądziłam, że się wam obojgu dobrze przysłużę. Czy inaczej miałbyś okazję odegrać rolę ogiera przed tak zachwycającą kobietą?

– Uważasz, że panna Briars jest zachwycająca? – zapytał sceptycznie.

– Oczywiście – odrzekła bez cienia sarkazmu, z rozbawieniem mrużąc ciemne oczy. – Panna Briars odważyła się tu do mnie przyjść i śmiało zażądała mężczyzny na prezent urodzinowy, jakby zamawiała u rzeźnika kawałek mięsa na pieczeń. Bardzo ją za to podziwiam. I rozmawiała ze mną niezwykle uprzejmie. Wyobrażam sobie, że tak właśnie rozmawiają ze sobą przyzwoite kobiety. Od razu bardzo ją polubiłam.

Z wdziękiem usiadła na szezlongu i dała mu znak, żeby usiadł na krześle obok. Z przyzwyczajenia, które stało się już jej drugą naturą, ułożyła długie nogi tak, żeby ich zgrabne kształty odznaczały się pod spódnicą z aksamitu w kolorze wina.

– Tolly! – zawołała i natychmiast, nie wiadomo skąd, pojawiła się pokojówka. – Tolly, przynieś panu Devlinowi szklaneczkę brandy.

– Wolałbym kawę – oznajmił Jack.

– W takim razie przynieś kawę z cukrem i śmietanką. -Czerwone usta Gemmy – których naturalny kolor zręcznie podkreślała szminką – wygięły się w słodkim, ujmującym uśmiechu. Zaczekała, aż pokojówka wyjdzie z saloniku, i dopiero wtedy znów się odezwała. – Oczekujesz pewnie wyjaśnienia, jak doszło do tej sytuacji. Cóż, to był czysty przypadek, że zjawiłeś się u mnie zaledwie kilka godzin po wyjściu panny Briars. Wspomniałeś o książce, do której prawa właśnie kupiłeś, i o tym, że chciałbyś poznać autorkę. Wtedy przyszedł mi do głowy cudowny pomysł. Panna Briars chciała mężczyzny, a ja nie miałam takiego, który by jej odpowiadał. Mogłam wysłać Neda albo Jude'a, ale żaden z tych głupiutkich przystojniaków się dla niej nie nadawał.

– Dlaczego? – spytał ponuro Jack.

– Och, daj spokój. Obraziłabym ją, gdybym jej przysłała któregoś z tych bezmózgich pięknisiów, żeby ją pozbawił dziewictwa. Myślałam nad tym wszystkim, zastanawiałam się, skąd wziąć odpowiedniego dla niej mężczyznę, a wtedy zjawiłeś się ty. – Wzruszyła z wdziękiem ramionami, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolona. – Bez trudu wszystko obmyśliłam. Postanowiłam wysłać tam ciebie. A ponieważ nie usłyszałam od panny Briars słowa skargi, domyślam się, że spisałeś się, jak należy, i była z ciebie zadowolona.

Być może z powodu niezwykłości tej sytuacji, lub zafascynowania Amandą Briars, Jackowi dotychczas na myśl nie przyszło, że ma wobec Gemmy dług wdzięczności. Mogła przecież wysłać jakiegoś aroganckiego gówniarza, który nie doceniłby urody i klasy Amandy. Odebrałby jej niewinność bez najmniejszego zastanowienia, tak jak się zrywa jabłko z jabłoni. Na samą myśl o tym czuł, że dzieje się z nim coś niepokojącego.

– Mogłaś mnie powiadomić o swoim planie – warknął. Czuł złość, ale i coś w rodzaju ulgi. Dobry Boże, a gdyby tamtego wieczoru na progu domu Amandy niespodziewanie zjawił się jakiś inny mężczyzna, a nie on?

– Nie chciałam ryzykować. Bałam się, że odmówisz. I wiedziałam, że kiedy już poznasz pannę Briars, nie będziesz w stanie się jej oprzeć.

Jack nie miał zamiaru dawać jej satysfakcji i nie przyznał, że się ani trochę nie pomyliła.

– Gemmo, skąd ci przyszło do głowy, że trzydziestoletnie stare panny to coś w moim guście?

– Jak to skąd? Przecież jesteście do siebie podobni jak dwie krople wody! – zawołała. – To od razu widać.

Ze zdziwienia uniósł wysoko brwi.

– Podobni? Pod jakim względem?

– Zacznijmy od tego, że oboje uważacie swoje serce za rodzaj mechanizmu, który wymaga naprawy. – Prychnęła rozbawiona i mówiła dalej nieco łagodniejszym tonem. – Amanda Briars potrzebuje kogoś, kto by ją pokochał, a jednak wydaje jej się, że łatwo rozwiąże ten problem, jeśli zapłaci za jedną noc w towarzystwie męskiej prostytutki. A ty, mój drogi, od dawna robisz wszystko, żeby nie zdobyć tego, czego ci najbardziej potrzeba -towarzyszki życia. Ożeniłeś się ze swoją firmą, z której chyba nie masz wiele pożytku w pustym łóżku w środku nocy.

– Mam tyle towarzystwa, ile tylko zapragnę. Przecież nie jestem mnichem.

– Nie mówię o stosunkach cielesnych, osiołku. Nigdy nie brakowało ci prawdziwej towarzyszki życia, kogoś, komu mógłbyś zaufać, zwierzyć się… kogo mógłbyś pokochać?

Jack z irytacją zdał sobie sprawę, że nie znajduje odpowiedzi na to pytanie. Miał niemal nieograniczony wybór znajomych, przyjaciółek, nawet kochanek. Nigdy jednak nie spotkał kobiety, która umiałaby zaspokoić jego potrzeby fizyczne i uczuciowe, a wina leżała po jego stronie, a nie którejkolwiek ze znanych mu dam. Czegoś mu brakowało… nie potrafił się otworzyć i dlatego jego stosunki z kobietami były bardzo powierzchowne.

– Trudno nazwać Amandę Briars idealną partnerką dla takiego samolubnego łajdaka jak ja – powiedział.

– Doprawdy? – Gemma uśmiechnęła się prowokacyjnie. -A może byś spróbował? Rezultaty mogłyby cię zaskoczyć.

– Nigdy bym się nie spodziewał, że zechcesz odgrywać rolę swatki.

– Od czasu do czasu lubię eksperymentować – odparła lekkim tonem. – A ten eksperyment będę obserwowała z wielkim zainteresowaniem. Bardzo jestem ciekawa, czy się uda.

– Nie uda się – zapewnił ją. – A nawet gdyby się udał, to prędzej się powieszę, niż ci o tym powiem.

– Kochanie – zamruczała. – Tak okrutnie pozbawiłbyś mnie odrobiny rozrywki? Przecież miałam dobre intencje. A teraz opowiedz mi, co się wydarzyło tamtego wieczoru. Umieram z ciekawości.

Devlin starał się, żeby jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć.

– Nic się nie wydarzyło.

Gemma wybuchnęła perlistym śmiechem.

– Mogłeś wymyślić jakąś sprytniejszą odpowiedź. Być może bym ci uwierzyła, gdybyś twierdził, że trochę poflirtowaliście lub nawet pokłóciliście się… Ale to, że nic się nie wydarzyło, jest zupełnie niemożliwe.

Jack nie miał zwyczaju zwierzać się ze swoich prawdziwych uczuć. Już dawno nauczył się, jak gawędzić niezobowiązująco, nie ujawniając nic o sobie. Zawsze twierdził, że nie warto nikomu powierzać swoich sekretów, ponieważ ludzie nie potrafią dochować tajemnicy.

Amanda Briars to piękna kobieta, która udawała brzydką. Była dowcipna, inteligentna, odważna, rozsądna i przede wszystkim interesująca. Dręczyło go jednak to, że nie wiedział, czego od niej chce. W jego świecie każda kobieta spełniała jasno określoną rolę. Jedne były partnerkami do interesującej rozmowy, inne służącymi rozrywce kochankami, z niektórymi prowadził interesy, a większość była tak nudna lub tak otwarcie polowała na męża, że należało za wszelką cenę ich unikać. Amanda nie pasowała do żadnej z tych kategorii.

– Pocałowałem ją – przyznał nagle Jack. – Jej dłonie pachniały cytryną. Czułem… – Nie znajdując słów na wyrażenie tego, co chciał powiedzieć, zamilkł. Ku swemu narastającemu zdumieniu coraz wyraźniej widział, że spotkanie z Amandą mocno nim wstrząsnęło.

– Tylko tyle powiesz? – zapytała z żalem Gemma, zirytowana jego milczeniem. – Cóż, skoro nie potrafisz się zdobyć na lepszy opis, nie dziwię się, że nigdy nie napisałeś powieści.

– Pragnę jej, Gemmo – powiedział cicho. – Ale to nie jest dobrze. Ani dla mnie, ani dla niej. – Urwał i uśmiechnął się ponuro. – Gdybyśmy nawiązali romans, źle by się to skończyło dla obu stron. Wkrótce zapragnęłaby rzeczy, których nie mógłbym jej dać.

– A skąd to wiesz? – zapytała z dobroduszną kpiną.

– Bo nie jestem głupcem. Amanda Briars to kobieta, która potrzebuje czegoś więcej niż namiastki mężczyzny. I w pełni na kogoś takiego zasługuje.

– Namiastka mężczyzny – powtórzyła rozbawiona tym wyrażeniem Gemma. – Dlaczego tak mówisz? Z tego, co słyszałam o twojej anatomii, kochany, jako mężczyzna jesteś bardzo dobrze wyposażony.

Jack postanowił nie wdawać się w dalsze tłumaczenia, wiedząc, że Gemma nie lubi ani nie potrafi rozmawiać o problemach, które nie znajdują konkretnego rozwiązania. On sam też nie widział rozwiązania tej sytuacji. Uśmiechnął się do pokojówki, która weszła do saloniku, niosąc kawę, śmietankę i cukier.

– Cóż – wymamrotał pod nosem. – Dzięki Bogu, na świecie są też inne kobiety, nie tylko Amanda Briars.

Gemma litościwie pozwoliła mu zmienić niewygodny dla niego temat.

– Powiedz tylko słowo, jeśli kiedyś zapragniesz towarzystwa którejś z moich dziewcząt. Przynajmniej tyle mogę zrobić dla swojego drogiego wydawcy.

– To mi o czymś przypomniało… – Jack urwał, wypił łyk gorącej kawy, a po chwili mówił dalej, rozmyślnie zachowując obojętny wyraz twarzy. – Dziś rano w biurze złożył mi wizytę lord Tirwitt. Był niezadowolony z opisu własnej osoby w twojej książce.

– Doprawdy? – spytała Gemma bez większego zainteresowania. – Co ten stary piernik miał do powiedzenia?

– Chciał mnie nadziać na swoją laskę z ostrzem.

Gemma wybuchnęła niepohamowanym śmiechem.

– Coś podobnego! – Z trudem chwytała oddech. – A ja potraktowałam go tak łagodnie. Nie uwierzyłbyś, o ilu jego wyczynach nie napisałam. Były po prostu zbyt niesmaczne, żeby wydać je drukiem.

– No tak, a przecież trudno ci zarzucić przesadnie dobry smak. Na twoim miejscu nakazałbym personelowi zwiększyć czujność, na wypadek gdyby nasz lord zechciał cię odwiedzić, kiedy już opuści areszt przy Bow Street.

– Nie przyjdzie tu – powiedziała Gemma, ocierając łzę śmiechu, która spłynęła z jej podkreślonego henną oka. – To by tylko potwierdziło te nieprzyjemne plotki. Ale dziękuję ci za ostrzeżenie, kochany.

Jeszcze przez chwilę gawędzili przyjaźnie o interesach, inwestycjach i polityce. Jack lubił ironiczne poczucie humoru Gemmy i jej daleko posunięty pragmatyzm. Oboje zgadzali się, że nie należy w sobie pielęgnować przywiązania do jakiejkolwiek osoby, partii czy ideału. Popierali liberałów lub konserwatystów w zależności od tego, co było korzystniejsze dla ich własnych interesów. Gdyby znaleźli się na tonącym okręcie, byliby pierwszą parą szczurów, która by z niego uciekła, a po drodze ukradliby jeszcze łódź ratunkową.

W końcu kawa w dzbanku wystygła, a Jack przypomniał sobie, że ma jeszcze różne sprawy do załatwienia.

– Już dość czasu ci zająłem – stwierdził, wstając. Gemma nadal półleżała na szezlongu. Pochylił się i ucałował jej wyciągniętą dłoń, dotykając ustami nie skóry, ale licznych pierścieni pobrzękujących na palcach.

Wymienili przyjacielskie uśmiechy i Gemma zapytała z pozorną niedbałością:

– Czy panna Briars będzie dla ciebie pisała?

– Owszem, ale jeśli o nią chodzi, to złożyłem śluby czystości.

– Bardzo mądrze, kochany, bardzo mądrze. – W jej głosie słychać było ciepłą nutę aprobaty, ale w oczach błyszczało rozbawienie, jakby w głębi duszy śmiała się z niego. Jack przypomniał sobie z niepokojem, że tego ranka Oscar Fretwell patrzył na niego z podobnym rozbawieniem. Ciekawe, co też aż tak zabawnego widzieli ludzie w jego stosunku do Amandy Briars?

Загрузка...