Interludium
Jechali w ciszy. Od wielu godzin jechali w ciszy, której żadne z nich nie miało zamiaru przerywać. Nie przeszkadzało mu to. Pamiętał… sceny. Rozpalanie ogniska, kociołek z bulgoczącą zawartością, której ani zapachu, ani smaku nie czuł, chłód ciągnący od ziemi, drżenie dłoni bezwiednie gładzących rękojeści mieczy. Pamiętał mężczyzn, którzy zagrodzili im drogę na pewnej leśnej ścieżce. Czterech. Ich przywódca uśmiechał się, potrząsając trzymanym w dłoniach toporem, po czym spojrzał mu w oczy, odwrócił nagle wzrok i ruszył w krzaki, schodząc z drogi.
Wędrowali powoli, nie spiesząc się, a cisza gęstniała wokół nich jak krzepnąca żywica. Mała Kana obserwowała go spod grzywki czarnych włosów, Yatech czuł to, czasem łapał jej spojrzenie, z którego nie mógł nic wyczytać: ani złości, ani żalu, ani gniewu. Było po prostu absolutnie… obojętne.
Drugiego dnia rozbili obóz w małej kotlince, rozpalili ognisko i zjedli szybką kolację.
A potem na niewidoczny znak Iavva wstała i znikła między drzewami. Zostali sami.
– Co pamiętasz z tamtego obozu?
Pamiętał, że gdy skończył bajkę, ułożył dziewczynkę razem z resztą dzieci na jedynym wozie, który miał drzwi, i zabezpieczył wejście. Jeśli w okolicy nie było niedźwiedzi, padlinożercy nie będą się mogli dobrać do zwłok. Potem ruszył za Kanayoness. Czekało go jeszcze kilka miesięcy służby, po których będzie wolny. Ale o tym nie miał zamiaru teraz mówić. Spojrzał jej tylko w oczy, takie zwyczajne i spokojne, że prawie mógł uwierzyć, iż rozmawia z normalną dziewczyną.
– Nie odpowiesz?
– Nie.
Odezwał się po raz pierwszy od dwóch dni i zdziwił, że głos ma normalny.
– Uważasz, że to moja wina? Że odebrałam ci wszystko, pochodzenie, imię, tożsamość, a na końcu zrobiłam z ciebie mordercę dzieci? To był twój wybór. Nie musiałeś się wtrącać do tego, co robiła Iavva.
– Nie musiałem? Kim… czym bym się wtedy stał?
Kąciki jej ust powędrowały w górę.
– Dobre pytanie. Po pierwszym starciu kazałam oszczędzić te kilka kobiet i tego starca. No dobrze, jego, by cierpiał, by budził się w nocy, szlochając na wspomnienie tych, którzy przez niego zginęli. Ale gdy on i te suki wybrali śmierć… Pomyślałeś, co mogłaby zrobić gromadka dzieci, sama, w lesie, kilkadziesiąt mil od najbliższej ludzkiej siedziby? Teraz wychodzi z ciebie… nie człowieczeństwo, tylko… człowiekowatość. Ten dziwny zestaw cech, będących mieszaniną błędnych pojęć, niemądrych przekonań i sztuki samookłamywania się. Zabiłbyś matkę tej dziewczynki, ale jej samej już nie. Bo dobrzy ludzie nie zabijają dzieci. Mogą je zostawić w głuszy na pewną śmierć z głodu, pragnienia i od wilczych kłów, ale przecież nie będą tego widzieć, więc nie obciąży to ich sumienia. Człowiekowatość w pełnej krasie.
– Więc to była litość? Widziałem, co wylazło z ciebie, gdy kazałaś je zabić…
– Widziałeś? – spoważniała. – Co widziałeś?
Wstała lekko, przeciągnęła się, wdzięcznym, dziewczęcym ruchem odgarnęła grzywkę z czoła.
– Cieszyłaś się z tego. Z zabijania niewinnych.
On również się podniósł i mimowolnie poruszył barkami, poprawiając ułożenie mieczy.
Skoczyła naprzód tak szybko, że nie zdążył nawet sięgnąć po broń, a już była przy nim, twarzą w twarz, jej oczy zdawały się rosnąć, wypełniać przestrzeń, aż pożarły go całego.
Yatech poczuł dotknięcie w pierś, lekkie, niemal jak muśnięcie, ale ziemia uciekła mu spod stóp i upadł na plecy.
Uderzył potylicą o coś twardego z taką siłą, aż gwiazdy rozbłysły mu pod powiekami, a ona usiadła na nim, złapała go za głowę i przycisnęła ją do podłoża. Kolejny błysk rozsadził czaszkę, ale mimo to poczuł pod sobą coś, czego nie spodziewałby się w lesie – gładki ciepły kamień.
Nachyliła się nisko i wyszeptała mu do ucha:
– Zamknij oczy. Słuchaj.
Wzdrygnął się.
– No, zamknij… – Zasłoniła dłonią jego oczy. – Słuchaj.
Dopiero po chwili zrozumiał. Cisza. Bezbrzeżna, nienaturalna, całkowita. Taka cisza, że dopóki człowiek się w niej nie znajdzie, nie ma pojęcia, że tak naprawdę nigdy w życiu prawdziwej ciszy nie zaznał.
– Nie ruszaj się. Słuchaj.
Jej szept miał siłę krzyku. A gdy przebrzmiał, cisza zdawała się jeszcze głębsza, martwa.
Jakiś dźwięk przebił się do jego świadomości. Coś jak… oddech, jakby ktoś nabierał powietrza i wypuszczał je ze szlochem. Cicho, jakby płaczący bał się, że ktoś go usłyszy.
– Słyszysz, prawda? Niewinni? Nie ma niewinnych. Ty, ja… każdy. Wszyscy jesteśmy winni. A ona najbardziej. Nie patrzyła na mnie, choć spotkałyśmy się kilka razy, byłam zbyt nieważna, nieznacząca. A ona… powiedziała… wszyscy powiedzieli, że sto lat… najwyżej dwieście. A nie trzy i pół tysiąca! – Uderzyła jego potylicą o kamień. – Nie tyle! Nie tyle! Słuchaj!
Uniosła się nieco i mocniej przycisnęła jego głowę do ziemi.
Szloch. Jakby świat płakał.
Otworzył oczy, zrzucił z siebie Małą Kanę i zerwał się na równe nogi.
Niebo. Jasnoszare, w odcieniu polerowanego żelaza, przykleiło się do horyzontu i pięło w górę, by nieprzeniknioną kopułą przykryć cały świat, który składał się już tylko z czarnej równiny i wyrastających gdzieś w oddali kilku kamiennych zębów.
Zamarł.
– Gdzie…
– Meekhańczycy nazywają to Mrokiem.
– Mrok? Mrok to…
– To przez Mrok dusze odchodzą do Domu Snu. – Kanayoness zdawała się go nie słyszeć. – To spoza Mroku przybywają demony. To za Mrokiem znajdują się królestwa Nieśmiertelnych, bogów, którym winniśmy posłuszeństwo i lojalność. Tak mówią. Prawda?
Potrząsnął głową. Mrok? Jak? Mrok jest… złem. Mówi się „niech cię Mrok pochłonie” albo „przeklęte dziecko Mroku”, i to są poważne słowa. Takie, na które czasem odpowiada się stalą. Ale to? To miejsce…
Zacisnął pięści.
– Każdy Wiedzący tak mówi.
– Naprawdę? Ale dlaczego? Bo gdy sięgają po Moc, naznaczoną aspektem lub dziką, gdy sięgają głęboko, potężnie, do granicy swoich umiejętności albo i poza nie, natrafiają na barierę. I większość opisuje ją jako czarną ścianę, której granic nie sposób ustalić. Mrok. Ale kiedyś… wy i nie tylko wy… kiedyś nazywaliście to miejsce Zasłoną. Albo Murem. Albo Barierą. Choć od wieków już, jak większość znanego świata, używacie meekhańskiej nazwy. Jest bezpieczniejsza.
– Bezpieczniejsza?
– Zasłona może się unieść, a mur można zwalić. A mrok to mrok, coś, czego nie można pochwycić, a więc jest w swojej istocie niezniszczalne. Prawda? Żyjecie za murem, wybudowanym z niespełnionych przyszłości, i udajecie, że wszystko jest w porządku. A ponieważ nie widzicie ceny, jaką zapłacono za wasze dobre samopoczucie, uważacie, że nic się nie stało. Tak jak w tym lesie, mój miły. – Uśmiechnęła się, i nie był to ładny uśmiech. – Zostawiłbyś te dzieci same na pewną i okrutną śmierć, lecz ponieważ byś jej nie oglądał, nie obciążałaby twojego sumienia. Tak jest z całym światem. Nie widzicie cierpienia, które jest ceną za wasz spokój, więc śpicie spokojnie, a nawet jeśli czasem coś do was dociera, odwracacie wzrok. – Podeszła do niego i dźgnęła palcem w pierś. – Tak naprawdę najgłębszy mrok kryje się tutaj. W waszych sercach. Nieprawdaż?
Cofnął się, wyszarpując miecz i kierując go w jej stronę.
– Co jest prawdą?! Po co mi to pokazujesz?! Co ty mi robisz? Jeszcze kilka miesięcy i odejdę… Po co zadajesz sobie tyle trudu?
Uniosła brwi, a on poczuł, jak kości zmieniają mu się w lodowe drzazgi. Pod tymi pięknie zarysowanymi brwiami, w tych wielkich oczach nie było nic poza czystym szaleństwem.
– Miecz? Mój własny miecz? I oskarżenia? – Uśmiech Małej Kany przypominał wyszczerzenie kłów wściekłego psa. – Próbujesz zwalić winę na mnie? Bo pokazuję ci, że jesteś ślepcem z krainy ślepców? Jak niewiele wiesz i rozumiesz? Znów ta twoja człowiekowatość… Jeśli prawda nie pasuje do mojego obrazu świata, tym gorzej dla prawdy. Muszę ją zignorować, zapomnieć, zniekształcić. A jeśli to się nie uda – zniszczyć. I co teraz zrobisz? Issaram…
Zrobił krok w przód i oparł sztych miecza o jej szyję, w to zagłębienie, gdzie łączą się obojczyki.
– Nie jestem już Issaram. Nie mam duszy i…
– Zamknij się! – Machnęła ręką, nie zwracając uwagi na broń. – Nie można stracić duszy, wyrąbując dziurę w skale i łamiąc miecze, głupcze. Ciało bez duszy jest jak krwawiące jagnię w wilczej norze, łowcy znajdą je w kilka chwil. O tym też zapomnieliście? Narzucony plemienny zwyczaj zniekształcił i wyparł prawdę, a wy akceptujecie go, bo tak jest łatwiej i prościej. Wspólna dusza? W czym niby miałaby istnieć, co? Jakim rodzajem bytu miałaby być? Oświeć mnie. Wyjaśnij.
Pamiętał, że jako dziecko rzeczywiście często pytał, gdzie ona jest, lecz nikt z dorosłych nie potrafił mu dać zadowalającej odpowiedzi. Jedni mówili, że unosi się nad afraagrą, inni, że mieszka w ścianach kamiennych domostw albo że kuli się pod tronem Wielkiej Matki, oczekując na koniec czasów i Sąd. Najpopularniejsza koncepcja głosiła, że wspólna dusza zamieszkuje ciała żywych członków plemienia, a po śmierci jednego z nich jego dusza roztapia się wśród reszty, póki więc plemię będzie istnieć, póty jest nadzieja na odkupienie starożytnych grzechów.
To była dobra odpowiedź. Prawdziwa i szczera.
Ale wzbudziła tylko uśmiech politowania, na którego widok ręka trzymająca broń drgnęła mu raptownie.
– Naprawdę? – Uniosła brwi i zakryła usta dłonią, kpiąc z niego w żywe oczy. – A czyż wasi Wiedzący nie twierdzą, że dusza jest księgą zapisującą całe życie człowieka? Jego czyny, emocje, wspomnienia, jego szlachetność i podłość? Że człowiek to dusza, a ciało to tylko kupa mięsa i kości, nic więcej? Więc jak? Czy czułeś kiedyś, że coś w ciebie wstępuje? Po śmierci nawet najbliższego krewnego? Czy też towarzyszyło ci tylko poczucie straty? Odejścia. Czy poczułeś, kiedy umarł twój ojciec? A brat? A matka? Nie urodziła się jako Issaram. Czy jej dusza też powędrowała do mitycznej wspólnoty? Wiesz, co się dzieje, gdy wlejesz do kubka wody łyżkę wina? Nawet dziecko wyczuje zmianę smaku. A gdybyś wlał kilka łyżek? Kilkanaście? Czy gdyby umarło nagle wielu twoich pobratymców, ty stałbyś się innym człowiekiem? Czy po każdej wojnie między plemionami ci, którzy przeżyli, zmieniają się w innych ludzi? Bo fragmenty dusz innych Issaram odcisnęły na nich swoje piętno? Wspólna dusza nie istnieje, głupcze, nie może istnieć, bo przestalibyście być ludźmi takimi, jak ludzi pojmuje reszta świata. Kim stałbyś się, gdyby każda śmierć w plemieniu odmieniała rdzeń twojej osoby?
Pokręcił głową, i to było jedyne zaprzeczenie, na jakie się zdobył, bo najmniej ufał teraz własnemu gardłu. Jej twarz natychmiast skamieniała w grymasie pogardy.
– Ślepiec z krainy ślepców. Pierwszym krokiem do głupoty jest zaprzestanie zadawania niewygodnych pytań. Nie jesteś już Issaram? Po co udajesz? Przecież widzę, jak co rano przecierasz ostrze mieczy wilgotną szmatką, by je napoić, a co wieczór skłaniasz głowę w stronę zachodzącego słońca. Widzę, jak stawiasz stopy, gdy mija cię uzbrojony mężczyzna, i z jaką pogardą patrzysz na tych, którzy nie kłaniają się twojej bogini.
Złapała głownię miecza. Patrzył na ten gest jak zahipnotyzowany, czarna klinga była ostrzejsza niż brzytwa.
– Co właściwie trzyma cię przy mnie? Strach? Nie – odpowiedziała sama sobie. – Honor, a raczej jakieś dzikie, głupie, pierwotne poczucie wierności, które też wyryto ci w głowie plemiennymi bajkami. Wspólna dusza? Wasze dusze po śmierci idą do Domu Snu. Kendet’h? Droga? Jaka droga? Dokąd prowadząca? Do mitycznego końca czasów? Ten koniec już nastąpił, a wy go nie zauważyliście. A może do odkupienia? Jakiego? Za co? Pamiętacie? Nie! Harudi był głupcem, durniem, żałosnym półgłówkiem, który przypomniał innym o Baelta’Mathran, by zjednoczyć garść pustynnych plemion, bez których świat byłby lepszy. Ba, które tak naprawdę nie powinny istnieć, ale ona zdecydowała, że pozwoli im żyć. Suka. Sprytna i przebiegła ponad wszelkie wyobrażenie. Zasiać ziarno, mit o własnym istnieniu, zanim wyda się pierwszy krzyk…
Bez trudu odchyliła w bok czarną klingę.
– Nie wyciągaj na mnie broni, którą ci podarowałam – zasyczała. – Nigdy. I nie próbuj mi mówić, kim jesteś albo nie jesteś. To ja o tym decyduję. Dla mnie jesteś batchi – bryłą, bytem pośrednim między kawałkiem błota a istotą ludzką. Do tej pory kształtowały cię zwyczaje i prawa ludu, wśród którego się wychowałeś. Rozumiesz, co to znaczy?
– Nie.
– Że gdybyś wyrósł wśród Meekhańczyków, byłbyś jednym z nich, pracowałbyś i walczył dla chwały Imperium. Gdyby wychowali cię pustynni nomadzi, jeździłbyś na wielbłądzie i napadał na karawany. A gdybyś urodził się na wybrzeżu, łowiłbyś ryby albo budował statki. Rozumiesz? Tak naprawdę ciebie nie ma, nigdy nie było, zostałeś ukształtowany przez innych na ich obraz i podobieństwo, włącznie z ich człowiekowatością. Prawdziwym człowiekiem będziesz, dopiero gdy sam wybierzesz swoją drogę.
Słuchał, nie rozumiejąc, o co jej chodzi, bo nie pierwszy raz raczyła go takim bełkotem, i nie odrywał wzroku od drobnej dłoni zaciśniętej na ostrzu yphira, a w głowie kołatała mu jedna myśl. Przecież ona powinna obciąć sobie palce. Powędrowała za jego wzrokiem.
– Zdziwiony? Te ostrza mnie nie mogą zranić, głupcze. Spójrz jeszcze raz na swoje miecze i na to, na czym stoisz.
Spojrzał. Czarna, jakby wulkaniczna skała, gładka i szklista. I czarne, lśniące niczym obsydian klingi.
– Nadal myślisz, że zrobiłam je z pustynnego piasku?
– Czym one są?
– Mrokiem w czystej postaci. Krzywdą, kłamstwem oraz złamanymi obietnicami. I pamiętaj. Są moje. Ty je tylko nosisz.
Zamknął oczy, żeby nie patrzeć w obłęd, w łuskowate, śluzowate coś, co przyczaiło się na dnie jej źrenic.
– Ten płacz. Jak często go słyszysz?
I zadrżał, gdy odpowiedziała, bo w tej jednej chwili miał pewność, że mówi prawdę i tylko prawdę. Zapadło milczenie, coraz dłuższe i dłuższe, a on wciąż nie miał dość sił, by otworzyć oczy.
– Pojedziemy na południe. Daleko, za pustynię. Pani Losu chciała, bym wzięła udział w jednej z gier, jakie prowadzi, więc staniemy u stóp Agara od Ognia i lepiej, by nie przywitał nas zbyt gorąco.
Jej głos zmienił się, znów brzmiał normalnie, niemal przyjacielsko.
– To był żart. Odwiedzimy komnatę, którą Agar stworzył tysiąc lat temu, gdy otworzył tam swoje Oko, i będziemy świadkami pewnych negocjacji. Tyle mi powiedziała Eyfra. Nie ufam jej za bardzo, więc bądź uważny. Jeśli coś pójdzie źle, ty i Iavva możecie nie wystarczyć.
Poklepała go po policzku palcami zimnymi jak garść lodowych sopli.
– A jeśli kiedykolwiek przyjdzie ci jeszcze do głowy wyciągnąć na mnie broń, pożałujesz, że nie umarłeś na pustyni, mój drogi Noszący Miecze.