Rozdział 4
Uczta zaczęła się po zachodzie słońca i miała trwać do świtu. Miejscowe piwo i wino, a nawet trunki, sprowadzane za ciężkie pieniądze z kontynentu, lały się nieprzerwanie, każdy zaś, kto zagościł w siedzibie klanu Udruich, mógł zostać i brać udział w zabawie.
Każdy, kto nie należał do wrogiego plemienia, oczywiście.
Cztery dni po ich przypłynięciu Urgwyr Mała Pięść świętował narodziny córki. Altsin trochę żałował straconego czasu, ale Naywir stwierdził, że jeśli odmówią udziału w uczcie, ryzykują śmiertelną obrazę gospodarza. Treiwics mógłby w tym przypadku mieć pierwszeństwo przed prawami gościnności czy zwykłą wdzięcznością. Lepiej nie kusić losu.
Poza tym złodziej nie czuł się jeszcze na siłach, by zasiąść na ławce z rumplem w dłoni. Pierwsze dwa dni przeleżał w przydzielonej im komnacie, modląc się o młot, którym ktoś walnie go w głowę i pozbawi przytomności.
Właściwie modlitwy były tym, czego ludzie się spodziewali po mnichach, nieprawdaż?
Dopiero trzeciego dnia opuchlizna ze stawów lekko mu zeszła, a siniaki zmieniły kolor na barwę lekko przegniłej trawy. Wyraźnie miał się lepiej.
Ynao znikła prawie miesiąc temu, co sugerowało, że jej podróż galerą trwała dłużej, niż sądziła. Co najmniej dziesięć dni. Po upływie następnych dziesięciu, przekonany, że dziewczyna utonęła, ojciec odprawił obrzędy pogrzebowe oraz wysłał wieść do Doliny Dhawii, aby odczytano jej imię przed obliczem Ouma, przez co została oficjalnie uznana za zmarłą. Sześć dni później łódź mnichów przywiozła ją całą i zdrową.
Altsin słyszał, że istnieją plemiona, które w takiej sytuacji zabiłyby cudownie „zmartwychwstałą” osobę, bo ich pojęcie równowagi świata wymaga, by ci, którzy zostali formalnie pochowani, byli na pewno martwi. Seehijczycy mieli dość praktyczne podejście do rzeczy. Ynao zginęła na morzu i odprawiono dla niej obrzędy pogrzebowe, doskonale. Ale Oum w swojej mądrości obdarzył Urgwyra nową córką, która narodziła się wkrótce po śmierci starszej, i żeby nie komplikować wszystkim życia, postanowiono nazwać ją dokładnie tak samo, jak poprzednią.
Formalnościom stało się zadość, gdy ojciec położył swoje dłonie, rzeczywiście wielkie jak łopaty, na głowie Ynao i nadał jej imię.
Potem zaczęła się zabawa.
Siedziba klanu znajdowała się na wzgórzu, w kamiennej warowni otoczonej dwoma rzędami murów. Miejsca, jak to zazwyczaj w budowlach wznoszonych w celach obronnych, było tu mało, więc uczta odbywała się przy stołach rozłożonych na dziedzińcu, a goście przeganiali nocny chłód galonami wina, piwa i miejscowego trunku pędzonego z palonego słodu, który smakował jak przepocone onuce i uderzał do głowy z siłą okrętowego tarana.
Seehijczyków było prawie dwie setki, sami znaczniejsi członkowie klanu, co dało się rozpoznać po ubiorach i broni. Żadnych siekierek i oszczepów, tylko miecze, zdobione srebrem topory, noże o rękojeściach wysadzanych kamieniami i w pochwach okutych złotem. W końcu nie co dzień członkowi starszyzny rodzi się córka. I to od razu szesnastoletnia.
Mnichów usadzono na honorowym miejscu, przy okrągłym stole, gdzie zasiadał Urgwyr i reszta starszyzny klanu. Wokół blatu stało dwadzieścia krzeseł, lecz ponad połowa była pusta, najwyraźniej część ważniejszych gości nie dojechała, więc oprócz ich trójki siedział tam tylko gospodarz z bratem, ich żony o imionach Louwa i Lyura oraz Ynao. Na Altsinie spoczął obowiązek podtrzymywania rozmowy, bo Naywir potrafił ledwo coś wydukać w łamanym seehijskim, choć zwrot „dolej mi jeszcze” zdawał się opanować do perfekcji, a Domah milczał, uśmiechał się grzecznie i rozsiewał wokół aurę nieokreślonej groźby.
Chcąc przełamać tę aurę, złodziej opowiedział o spotkaniu w porcie i szybkości, z jaką mittarscy marynarze pozbyli się ubrań, ale historia ta nie wzbudziła aż takiego rozbawienia, jak się spodziewał, za to sądząc po ponurych minach i zaciśniętych zębach, można było podejrzewać, że „Czarna Mewa” będzie musiała bardzo uważać w czasie rejsów wzdłuż wyspy. Może i Seehijczycy nie mieli zorganizowanej floty, ale ich łodzie były szybkie i zwinne.
Przy stole rozmawiano o niczym. Po uroczystym powitaniu i nadaniu imienia „nowej” córce padły zdawkowe uwagi o wyjątkowo wczesnej wiośnie, stanie morza i nowych cenach na agaty. Altsin nawet się nie dziwił, Enroh mu kiedyś opowiadał, jak wyglądają uczty, na które Seehijczycy zapraszają obcych. Sposobów, w jakie można obrazić gospodarzy, jest wiele, a lista odpowiedzi na obelgę, zamierzoną czy nie, jest krótka i nieodmiennie ostra. Dlatego mądry wyspiarz, zapraszając do domu gości spoza klanu, sadza ich z daleka od reszty, pilnuje, by mieli zawsze pełne talerze, i nie pozwala zbyt dużo mówić.
Złodziejowi to odpowiadało, bo od dłuższego czasu czuł się nie najlepiej. Około południa rozbolała go głowa, potem musiał spędzić jakąś godzinę w czymś, co uchodziło tu za wychodek, czyli w małej szopie postawionej nieco poza murami, a wieczorem dostał dreszczy, jakby dopadła go gorączka. Miejscowa kuchnia najwyraźniej mu nie służyła, więc cieszył się, że jutro odpływają, bo to oznaczało dietę złożoną z sucharów i suszonych ryb. Tym jeszcze nikt się nie zatruł.
Ich misja dobiegła końca. Teraz pozostało im tylko jakoś dotrwać do rana, wytrzeźwieć, wyleczyć kaca i pożeglować na północ. Enroh z pewnością znajdzie sposób, by przekuć dług, jaki zaciągnął u mnichów klan Udruich, w konkretne dobro. Może za jakiś czas któraś z gildii kupieckich zawrze z tym plemieniem wyjątkowo korzystną umowę, za co oczywiście odwdzięczy się klasztorowi hojnym datkiem, albo też braciszkowie dostaną specjalne przywileje na tutejszych ziemiach… Starzec nie utrzymałby się tyle lat na stanowisku przeora, gdyby nie potrafił dobrze grać kośćmi, które dostanie w rękę. A ten rzut – złodziej zerknął na siedzącą przy ojcu dziewczynę i samego Urgwyra, mężczyznę grubo po czterdziestce, pokrytego bliznami i z czerepem naznaczonym paskudną szramą, który co chwila spoglądał na córkę i ukrywał drżenie dłoni, zaciskając je na olbrzymim srebrnym kubku – ten rzut był w całym tego słowa znaczeniu dobry.
Baelta’Mathran, ta cholernie odległa, tajemnicza bogini, którą przyniosło ze sobą Imperium, musiała uśmiechać się w tej chwili z zadowoleniem.
Złowił spojrzenie Urgwyra i uniósł swój kubek. Pociągnęli jednocześnie, przez chwilę osiągając ten stopień zrozumienia, jaki jest możliwy tylko w momencie, kiedy jeden człowiek zajrzy pod maskę drugiego i dostrzeże tam kogoś, z kim warto się napić.
I wtedy rozległ się głos rogu.
Na kilka mgnień oka wszystko zamarło, jak zastygłe w bursztynie, a potem zabrzmiały okrzyki i fala nerwowych poruszeń przebiegła między ludźmi. Ale nikt nie sięgał po broń ani nie biegł na blanki, więc nie wyglądało na to, by zaraz miała zacząć się walka.
Po chwili cisza znów opanowała dziedziniec, i w tej ciszy wrota uchyliły się, by wpuścić drobną kobietę w towarzystwie dwóch szerokich w barach i uzbrojonych po zęby osiłków. Każdy z nich miał przy pasie ciężki topór, tasak i masywną buławę z sześciograniastą głowicą. Mężczyźni nosili też skórzane napierśniki i takież maski, lakierowane w poziome żółte i czarne pasy, co wyglądało, jakby na twarzach rozciągnięto im odwłoki olbrzymich os. Całość sprawiała dość groteskowe i paskudne wrażenie, ale w jakiś dziwny sposób i tak strażnicy wydawali się tłem dla kobiety. Niskiej, nawet jak na Seehijkę, chudej i wyglądającej trochę jak nie całkiem wysuszona mumia, której zachciało się wstać i nawiedzać ludzi.
Kobieta omiotła dziedziniec spojrzeniem i choć nie poświęciła nikomu więcej uwagi niż na uderzenie serca, i tak odnosiło się wrażenie, że pod jej wzrokiem ludzie trzeźwieli nagle, jakby ktoś wrzucił ich do przerębli pełnej lodowej kaszy.
Po czym ruszyła w stronę Urgwyra.
Jakiś kowalski młot walnął Altsina pod żebra, chyba łamiąc kilka i powodując poważne obrażenia płuc. Zgrzytnął zębami, trzeba koniecznie wytłumaczyć Domahowi, co to znaczy kuksaniec.
Zmienił zdanie, gdy palec olbrzymiego mnicha zanurzył się w winie i napisał na blacie dwa słowa: „Wiedźma. Uważaj”. Ostrzeżenie znikło zaraz, zmazane jednym gestem.
Wiedźma? Miejscowe wiedźmy cieszyły się szacunkiem, bo wśród Seehijczyków niewielu mężczyzn osiągało biegłość we władaniu Mocą. To było lokalne wynaturzenie, częściowo zapewne związane z tradycją, która nakazywała młodzikom szukać chwały w walce, a nie w magii. Chłopcy woleli zginąć w rajdzie ka’hoony, niż poświęcić życie na naukę mistycznych sztuk. Z tego, co złodziejowi było wiadomo, wiedźmy szanowano i słuchano się ich; budziły wprawdzie lęk, ale nie otaczał ich nimb namacalnego strachu, jak tę tutaj.
Chyba że była Czarną Wiedźmą z Doliny Dhawii. Służką Drzew, Głosem Ouma, czy jak je tam zwano. Altsin zapomniał o bólu żeber i skupił uwagę na zbliżającej się kobiecie.
Nie tak wyobrażał sobie jedną z najpotężniejszych osób na wyspie. Gdy złodziej pierwszy raz usłyszał o tutejszych wiedźmach, przed oczyma stanęła mu postać w czarnych szatach, wędrująca w towarzystwie orszaku sług i małej orkiestry wygrywającej pompatyczne melodie. I ten obraz, sztuczka umysłu, towarzyszył mu od miesięcy; tymczasem patrzył teraz na starszą kobietę w zakurzonym ubraniu, o twarzy zmęczonej jak u rybaka wracającego z przerwanego sztormem połowu.
Gdyby tylko nie otaczało jej… psiakrew, jakby szła wewnątrz osobistej kuli lodu.
Usiadła na jednym z wolnych miejsc, między Ynao a jej matką, rozparła się wygodnie i z najbliższego półmiska ściągnęła udo kurczęcia. Ugryzła, skrzywiła się i rzuciła je na ziemię.
Cisza rozlała się po dziedzińcu niczym niepowstrzymany przypływ. Wiedźma uśmiechnęła się.
– Nie ma to, jak umiejętnie zwrócić na siebie uwagę… – głos kobiety brzmiał młodo, dużo młodziej, niż sugerowałby jej wygląd. – Teraz na mnie patrzysz, a gdy przygotowywałeś tę ucztę, nie przyszło ci go głowy, by mnie zaprosić, Urgwyrze, zwany Małą Pięścią.
– Nie wiedziałem, że jesteś w okolicy. – Ojciec Ynao unikał wzroku kobiety.
– Przecież opuściłam twoją siedzibę ledwo dziesięć dni temu. Wystarczyło posłać gońca.
– Który miałby cię szukać nie wiadomo gdzie? Byłem pewien, że jeśli jesteś w pobliżu, zjawisz się niezwłocznie.
Mężczyzna uniósł twarz i Altsin musiał zmienić zdanie. To, co brał za pokorę i strach, było rozpaloną do białości furią, trzymaną w ryzach nadludzką wolą.
Kobieta nie przejęła się ani wzrokiem gospodarza, ani tym, że jego pięści przypominały teraz kamienne młoty, drżące od zgromadzonej w nich siły.
– Więc to jest twoja nowa córka…
Ynao spojrzała na wiedźmę hardo, bez strachu.
– … bardzo podobna do poprzedniej.
– Tej, którą zabrało mi morze? Jak przepowiedziałaś, gdy odmówiłem wam prawa do rozkopywania mojej ziemi w poszukiwaniu ametystów? Tej samej, którą ponoć pożarł potwór, który mimo że ma skrzydła, to pływa po oceanie? Powiedziałaś, że za mój upór zabrał ją na samo dno piekła, gdzie będzie wiecznie cierpieć męki.
– Czyżbym się pomyliła?
– Nie… nie pomyliłaś się… pożarł ją potwór, który miał na żaglu czarne skrzydła i chciał wywieźć na drugi koniec świata… Potwór, który…
Uniosła dłoń z szeroko rozłożonymi palcami, a jemu słowa utkwiły w gardle.
– To sprawy Doliny, więc sprawy Ouma.
– Ouma? – Wojownik podniósł się, oparł olbrzymie dłonie o stół. – Ouma, któremu pokłonił się i z którym rozmawiał mój dziad? Mój ojciec już nie, i ja też nie, bo odmawiacie nam przywileju stanięcia przed jego obliczem? Tego samego…
Dłoń wiedźmy zacisnęła się w pięść, a Altsin poczuł nagle tysiąc ukłuć między łopatkami. Cholera, przebywając w klasztorze, prawie zapomniał, jak to jest reagować tak na magię. Jego gospodarz zamarł z na wpół otwartymi ustami, zadławił się i poczerwieniał. Czarownica potrzymała go tak chwilę, nie za długo, dość, by pokazać, że ma całkowitą kontrolę, po czym rozprostowała dłoń. Urgwyr opadł na krzesło, łapiąc oddech.
Złodziej zdał sobie sprawę, że trafili w sam środek jakiejś rozgrywki między tutejszym plemieniem a służącymi Oumowi wiedźmami. Wyglądało na to, że Kamana tak naprawdę niewiele wiedziała o tym, jak naprawdę mają się sprawy na wyspie.
– I jeszcze wy. – Wiedźma przeszła na meekh tak nagle, że Altsin z początku nie zrozumiał, co kobieta mówi. – Słudzy tajemniczej bogini, mieniącej się matką wszystkich Nieśmiertelnych. Nasz bóg nie przyznaje się do żadnego z nią pokrewieństwa.
Rzut oka w lewo. Naywir siedział blady, jakby to jego wiedźma przydusiła czarami, Domah zasapał, ale najwyraźniej nie miał zamiaru złamać ślubu milczenia. Czyli znów wypadło na niego. Chrząknął, przyciągając spojrzenie przyjaznych niczym lodowe góry oczu.
– Ale z tego, co słyszałem, okazuje szacunek jej sługom.
– Szacunek? Raczej… zaciekawienie. I nie sługom, tylko jej samej. Jeśli taka będzie wola Drzew, zabijemy wszystkie jej sługi znajdujące się poza murami miasta, a wasza bogini nic nie zrobi. Jak zwykle zresztą.
– Nasza Pani – cholera, od kiedy to tak naprawdę była jego Pani? – woli, gdy służy się jej z dobrej woli, bez przymusu i wiedzy, że ocenia każdy nasz ruch. Więc pewnie udałoby się wam zabić wszystkich mnichów poza Kamaną. Na ich miejsce przypłynęliby inni.
– Niewielka pociecha dla martwych głupców.
– Ale zawsze pociecha. A jaką miałabyś ty, gdyby ludzie postanowili zabić wszystkie Czarne Wiedźmy poza Doliną?
Domah sapnął głośniej i zacisnął pięści, a Naywir zapiszczał coś cichutko.
Kobieta przechyliła głowę, jej usta rozchyliły się, okazując drobne, zdrowe zęby. Nie wiedzieć czemu ten uśmiech skojarzył się Altsinowi z rekinem podpływającym pod brzuch foki.
– No proszę, sądząc po głupiej minie, jaką miałeś na początku naszej rozmowy – wskazała palcem Urgwyra – byłam pewna, że nie rozumiesz mojego języka. Chyba muszę na ciebie uważać, chłopcze. Ktoś, kto tak dobrze udaje durnia… Z drugiej strony z kilku zdań wysnułeś jakieś dziwne wnioski… więc chyba nie całkiem udawałeś.
Altsin w ostatniej chwili ugryzł się w język. Gdyby wiedziała, do jakich wniosków właśnie doszedł, wiążąc kilka faktów… Dlaczego galera, która porwała Ynao, tak długo płynęła na północ i co znaczą głowice tasaków noszonych przez strażników w żółtoczarnych maskach.
– Możemy mówić mową ludzi, Euruvi. – Wuj Ynao odezwał się cicho, bez szczególnej intonacji. – Ten mnich przetłumaczy nasze słowa reszcie. Po co wróciłaś?
– Na święto, jak wspomniałam. Wieść szybko obiegła okolicę. Urgwyrowi Małej Pięści urodziła się kolejna córka. Łaska Ouma nie zna granic.
Trzeba było naprawdę dużo dobrej woli, by nie usłyszeć kpiny w tych słowach.
– Najwyraźniej tak.
Tym razem kpił Audaaw. I to patrząc wiedźmie prosto w oczy.
– I jest jeszcze oczywiście sprawa – uśmiech kobiety przeciął powietrze niczym klinga szukająca ciała – tej nieznanej, obcej Mocy, którą wyczułam kilka dni temu.
– U nas?
– Nie. Na północ stąd. Na morzu. Dziwna rzecz, im była bliżej, tym słabiej ją czułam, jakby ktoś szedł z dopalającą się pochodnią w ręku. A potem nic… tylko wieść o cudownym pojawieniu się twojej córki, która przybyła morzem. Z północy…
Słowa zawisły w powietrzu, niemal sycząc.
Urgwyr go zaskoczył. Altsin spodziewał się wrzasku, steku obelg i ciskania przedmiotami. Zamiast tego wojownik odchylił się do tyłu i zaśmiał na całe gardło.
– Więc tą drogą pójdziesz, Euruvi. – Odkaszlnął, sięgnął po kubek i przepłukał gardło. – Oskarżysz ją o kontakt z dziwnymi czarami i zabierzesz do Doliny, z której nie wyjdzie, póki nie zgodzę się na kopalnie na mojej ziemi. A urobku z tych kopalni nie zobaczę ani ja, ani reszta klanu. Nie udało się groźbą, spróbujesz porwaniem. Po co wam, Czarnym Wiedźmom, nagle tyle szlachetnych kamieni?
Altsin mógłby mu powiedzieć, ale zdrowy rozsądek zdusił głupie słowa. Czasem lepiej milczeć, zwłaszcza gdy jesteś świadkiem starcia między siłami, których intencji nie rozumiesz.
– Nie nam, tylko Oumowi.
– On nie rozmawia z nikim od ostatniego kameluuri. A już na pewno nie z wodzami klanów. I nigdy nie domagał się bogactw leżących w ziemi. Zresztą – machnął ręką – możesz ją sprawdzić, jak zrobiła to nasza Gualara dwa dni temu. Tak, wezwałem ją, żeby przekonać się, czy dziewczyna jest zdrowa, i żeby pomogła jej przypomnieć sobie wszystkie szczegóły porwania. Gualara jest starszą wiedźmą niż ty, więc w tej sprawie jej słowo przeważa. A jeśli będziesz się upierać, zażądam sądu. Choćby przed obliczem Ouma.
Altsin patrzył i słuchał tego starcia na słowa. Urgwyr, z tego co złodziej wiedział, był jednym z najważniejszych członków klanu i właśnie mówił Czarnej Wiedźmie mniej więcej to, że jej władza też ma granice. Konflikty między kapłanami a wielmożami były stare jak świat i – z tego co zrozumiał – w tym przypadku też chodziło o pieniądze. Poczuł się jak w domu.
Twarz wiedźmy ani drgnęła.
– Jesteś pewien, że tego chcesz? Masz aż takie poparcie wśród starszyzny? – Rozejrzała się wokół stołu i nagle puste krzesła nabrały nowego znaczenia. – A Gualara jest stara… była stara w chwili, gdy moja matka, wrzeszcząc, wypchnęła mnie z brzucha… W każdej chwili może umrzeć. Kto wtedy stanie między tobą a gniewem Doliny?
Cichy chichot przeciął powietrze, delikatny niczym nić babiego lata utkana z dymu. Altsin bardziej wyczuł go szóstym zmysłem, niż usłyszał, ale to wystarczyło, by wiedźma siedząca przy stole skamieniała. Po chwili z wyraźnym trudem odwróciła głowę w lewo.
Z cieni klejących się do ściany wyszła kobieta, która wyglądała jak zasuszone zwłoki. Luźne szaty w kolorze burej szarości wisiały na niej jak na kiju od szczotki.
Pierwsza myśl, która go naszła, brzmiała mniej więcej – Pani Łaskawa, gdyby ktokolwiek znalazł ją drzemiącą pod drzewem, od razu zacząłby szykować grób. Chyba że byłby to głodny wilk, ten spróbowałby zakopać kości.
Twarz kobiety przypominała jabłko, które przeleżało w piwnicy o kilka… dekad za dużo, a ciało poruszało się tak, jakby musiała toczyć z nim walkę o każdy krok.
Ona udaje – wiedział to nagle, tak jak doświadczony żeglarz po kolorze morza wie, jaka głębia kryje się pod kilem. Bawi się sytuacją. Jest stara, to prawda, ale starością stuletniej dębowej lagi, która może złamać jeszcze niejeden grzbiet.
Staruszka dokuśtykała do stołu i z sapnięciem zwaliła się na krzesło. Tuż obok mnichów.
Zachichotała raz jeszcze.
– Uuuu… ktoś tu musiał rozmawiać o mojej śmierci, bo nagle zaczęło mnie w krzyżu łupać. – Jej oczy, dwa kawałki zamglonego nieba ukryte w sieci zmarszczek, omiotły wszystkich wokół, nikomu nie poświęcając szczególnej uwagi. – Nalej mi kropelkę, chłopcze.
Po mniej więcej trzech uderzeniach serca przypominający wysuszoną gałązkę palec szturchnął Domaha w rękę.
– Do ciebie mówię, dziecko. Nalej mi trochę wina.
Altsin przetłumaczył.
– Byłam kiedyś w jego stronach. – Kobieta patrzyła, jak olbrzym przysuwa jej kielich i nalewa. – Jeszcze, jeszcze, skarbie, takie stare drewno jak ja potrzebuje dużo wilgoci. Południe, kamienne wzgórza, miasta prażące się w słońcu, plantacje oliwek i winnice. Mężczyźni w białych szatach, kobiety w błękitach, zieleniach i złocie. A wszędzie kapliczki Tej, Która Ocala.
Domah napełnił naczynie i podał go uprzejmie staruszce.
Wychyliła go kilkoma łykami i postawiła mu przed nosem.
– Lej, dziecko, nie żałuj.
Tego akurat nie trzeba było tłumaczyć.
Wszyscy patrzyli, jak z westchnięciem nieskrywanej przyjemności staruszka opróżnia drugi kielich. A potem szturcha ponaglająco mnicha.
Zanim wizja sterty obciągniętych pomarszczoną skórą kości, która wali się pod stół, zdążyła na dobre zagościć w głowie Altsina, stara wiedźma spojrzała na młodszą.
– Ona jest czysta. Jak woda ze Źródeł Mane. Nie używano na niej czarów. Nawet leczących, co dobrze świadczy o rozsądku przeora. Moc, którą wyczułaś, miała inne źródło.
– A ty ją wyczułaś?
– Oczywiście. Ale po oceanie pływa dużo statków. Zaczyna się wiosna, ruch między północą a południem rośnie. A na statkach pływają czarownicy i kapłani.
– Czarownicy i kapłani. – Skrzywienie warg. – Czułam płonący dom, a ty mi mówisz, że to był kaganek. Starość…
– Starość… Ja jej dożyłam. I mam dość doświadczenia, by pod blaskiem płonącego domu dostrzec słońce kryjące się w falach.
Bladość, spękana i szara niczym kiepska zaprawa murarska, pokryła twarz Euruvi. Nie chodziło o banalną przenośnię o słońcu i falach, ale o słowa, które padły wcześniej. Ja jej dożyłam.
– Byłaś w połowie drogi do domu, moje dziecko, gdy wyczułaś to coś na morzu. A potem przyszły wieści, które kazały ci zawrócić i szukać. Wiele twoich sióstr biega teraz za odpowiedzią na pytanie, którego boją się zadać głośno. Czy to już? Oum was nie uspokoił?
Policzki młodszej z kobiet odzyskały barwę.
– To nie są twoje sprawy.
– Mylisz się. Są. Dolina zapomniała, że nie jest kwiatem tej wyspy, lecz jej korzeniami. Ma służyć, a nie rządzić.
– I to właśnie robi.
– Nie, dziecko. Nie to. Wasze przygotowania nie mają sensu, a droga, którą obrałyście, prowadzi na skraj klifu – w głosie starej kobiety niespodziewanie pojawił się nowy ton. Smutek. – Pragnę cię uspokoić. To nie to, czego się przestraszyłaś. Jeszcze nie to.
Krzesło szurnęło, odsunięte gwałtownie w tył, a Czarna Wiedźma wyrosła nagle nad stołem, waląc zaciśniętymi pięściami o blat.
– Zamilcz! Nie masz prawa tak do mnie mówić. Zapłaciłam za to…
– Skarbie – szept Gualary zdawał się wypełniać przestrzeń i dochodzić ze wszystkich stron, choć Altsin dałby się pokroić za to, że nie otworzyła ust. – Od wielu lat boleję nad tym, co zrobiłyśmy. Ale znałaś cenę i nagrodę. Teraz każesz mi myśleć, że pierwszej nie chcesz zapłacić, a drugiej nie umiesz wykorzystać? Może popełniono błąd, wysyłając do Doliny najmłodsze z nas, niedoświadczone i pełne ambicji, które gasi dopiero odpowiedni wiek.
– Nie waż się mówić o tych sprawach przy obcych!
– Obcych? Tutaj nie ma obcych, dziecko. Wszyscy, nawet ci mnisi, podobnie pojmujemy sprawy banalne, jak lojalność, honor, wierność, i te ważne, jak dbanie o własne sprawy, gromadzenie majątku i zdobywanie władzy. Nawet jeśli ze sobą walczymy, wiemy dlaczego. Gdy napotkasz prawdziwą obcość, zginiesz, nie wiedząc za co. Poza tym – szept przybrał na sile – nie czujesz tego? Kopyto uderzyło o ziemię, a chrapy pochyliły się nad trawą i cofnęły, płomień wystrzelił w niebo, a szkarłatna równina zatrzęsła się za strachu, lodowy zamek jęknął i opuścił most zwodzony, byk zaryczał i po raz pierwszy od wieków uniósł łeb, miecz zabrzęczał, gdy jego właściciel uderzył w klingę, a ta została zamknięta. To wszystko wydarzyło się od wczorajszego wieczoru, a ty i twoje siostry nic nie poczułyście. Morze się cofnęło, wiatr ucichł, a wy nadal zajmujecie się swoimi przyziemnymi głupstwami.
Szept nagle nie był już szeptem. Stał się drażniącym uszy, starczym głosem:
– Dziś w południe Oum drgnął po raz pierwszy, kilka godzin później poruszył się i jęknął, a wieczorem otworzył oczy, tak – otworzył je, a pięć twoich sióstr zmarło. A ty nie zrobiłaś nic, pędziłaś tu pełna pychy i samozadowolenia, pewna, że twoja mała gierka o prawo do kopania w ziemi jest najważniejszą sprawą na świecie. Że gdy wrócisz do Doliny, niosąc na włóczni upokorzenie klanu Udruich, zyskasz coś w tej wojence, którą tam prowadzicie. Nie dostrzegasz, nie odzywaj się!, nie dostrzegasz, że w lesie wokół budzą się potwory, a każdy z nich zdepcze ciebie, mnie i całą wyspę, nawet nie spostrzegłszy, co zrobił.
Nagle wszystko się odwróciło. Euruvi, mimo iż jako jedyna stała przy stole, zdawała się spoglądać na wszystkich z dołu, a w oczach miała pustkę. Tak musi wyglądać twarz władcy, do którego dociera, że w królestwie wybuchł bunt, a drzwi do sali tronowej zaraz pękną pod naporem tłuszczy.
– Masz… rację… On spojrzał na nas. Co się stało?
– Nie czujesz? Wybieramy was ze względu na siłę i zdrowie, a nie doświadczenie czy umiejętności, ale taką falę nawet ty powinnaś poczuć. Na kontynencie od wielu godzin czarownicy robią się niespokojni, a kapłani czują niepokój swych bogów. Zwierzęta chowają się w norach, ryby uciekają na głębinę, a ptaki porzucają gniazda. Jutro większość zapomni o wszystkim, ale ktoś taki jak ty i ja nie powinien, prawda? Były już trzy fale, największa dopiero zbliża się do nas, więc skup się i poczuj ją. Teraz.
Altsin uśmiechnął się pod nosem. Stara czarownica pokazała, jak to jest mieć władzę, nawet jeśli nie chodzi za tobą dwóch przebranych za osy zbirów. Udowodniła, że co prawda jest między nią a młodszą nóż, ale to ona trzyma go z właściwej strony.
A teraz…