Rozdział 16
Pierwszym zmysłem, który Altsin odzyskał, był węch. Duszny, wilgotny i gęsty smród podziemi, niemożliwy do pomylenia z niczym innym, wypełniał mu nos i pełzł niżej, drapiąc gardło. Później usłyszał chlupot wody, powolne ciurkanie, jak z przedziurawionego wiadra. Czuł… że klęczy, nie, nie klęczy, choć kolana uginają się pod nim, bo całe ciało zwisa na uniesionych w górę i rozłożonych na boki rękach.
Co do…
Ból rozbłysnął jasnym światłem, które przeniknęło go od czubka głowy po pięty. Jakby ktoś przeszył go na wylot szklaną drzazgą. Wrzasnął, a ciemność mlasnęła głucho i połknęła jego krzyk.
Przez chwilę wisiał bezwładnie, nie otwierając oczu, obawiając się nawet głębiej odetchnąć. Bolało jak cholera. Musiał wisieć tak godzinami, a ciało poddawało się torturze bezwładności. Naciągnięte mięśnie i ścięgna, dłonie pozbawione dopływu krwi, wykrzywione pod nienaturalnym kątem stawy. Wszystko czekało na moment, gdy spróbuje się poruszyć.
Skądś nadeszło rozbawienie; tak jak powiedziała Aonel, ostatnio jego życie składało się z wyrw w materii czasu, kończących się odzyskiwaniem przytomności w dziwnych miejscach. I tylko jedno było stałe, zazwyczaj poprzedzało to… poprzedzało… Co?
Ciemność.
Jego umysł zawisł na cienkiej linie nad olbrzymią dziurą, skąd głodnymi oczyma gapiła się na niego panika. Nie pamiętał. Nie pamiętał nic, odkąd… odkąd…
Sięganie do wspomnień przypominało próbę wyciągnięcia nogi z lepkiego błota.
Przybyli na molo w Porcie Północnym. Pamiętał, że PonkeeLaa przywitało ich mżawką, zwykła rzecz o tej porze roku, a urzędnik portowy spojrzał tylko na mnisie habity, na podróżny kij obwiązany sznurem z ołowianą pieczęcią Braci Nieskończonego Miłosierdzia, i machnął na nich ręką, skupiając uwagę na załodze i towarach kogi, która ich przywiozła. Statki przypływające z Amonerii miały na pokładach srebro, bursztyn, futra, cenne drewno – tam był zarobek, a nie u tej pary braciszków z żebraczego zakonu.
Pary.
Nie wrócił sam do miasta. Wrócił z…
Aonel.
Wisiał niemal bez ruchu, koncentrując się na wspomnieniach, które przypominały ławicę szprotek: za każdym razem, gdy sięgał po któreś, rozpryskiwały się na wszystkie strony. Aonel postanowiła wrócić z nim do PonkeeLaa, by dopełnić rytuału, który miał usunąć z jego głowy kawałek duszy boga. Musiała być przy końcu tej historii, bo była na jej początku. Równowaga jest ważna, powiedział Oum. Bez niej wszystko się zawali.
Spróbował schwytać resztę wspomnień z chwil, gdy opuścili port. Chaos i błyski światła, odbite od boków uciekających szprotek. Jacyś mężczyźni ze znakiem Reagwyra na przedramionach, Durwon niemal tonie w świeżej opuchliźnie, blokada przy wejściu do D’Artweeny, przewrócony wóz tarasujący ulicę, słowa „witam brata, witam” wypowiedziane przesadnie uniżonym szeptem, ludzie gromadzący się w kupy, według jakiegoś na pierwszy rzut oka dziwnego klucza, nie klucza bogactwa, cechu czy języka, mijana na ulicy grupka uzbrojonych w pałki, kije i noże czeladników rzeźniczych noszących na szyjach wisiorki z symbolem Dłoni Matki, zapłakana kobieta tuląca do siebie zakrwawionego chłopca, Bendoret Terleach, arystokrata z krwi, kości i oblicza, łomot krwi w skroniach i mroczki przed oczyma…
Otrząsnął się i odepchnął te obrazy. To droga do obłędu.
Ciało mówiło mu, że wisi tak już dość długo. Zanim odzyska nad nim władzę, musi się rozejrzeć.
Rozkleił powieki.
Ciemność.
Ciemność za i przed oczyma.
Tak doskonała, jak aksamit utkany przez samą noc.
Najgorszy rodzaj mroku.
Przez chwilę miał wrażenie, że lina pękła i spada. Bezwiednie szarpnął dłońmi w stronę twarzy, ból wybuchł ponownie, ale tym razem od krzyku powstrzymała go myśl dławiąca gardło, przerażająca i odbierająca zdolność racjonalnej analizy sytuacji. Oślepili go…
OŚLEPILI GO!!!
Szarpnął się mocniej, unosząc się na wyciągniętych w górę rękach i stanął na stopy. Ciało zaprotestowało cierpieniem takim, jakby miał połamane wszystkie kości; jęknął; ale ustał, wyprostowany. Zacisnął zęby i zmusił się do myślenia. Oślepili go albo…
Albo był w naprawdę głębokim lochu, takim, gdzie słońce jest tylko legendą snutą przez żyjące na ścianach robaki.
Tak. Tak właśnie musiało być. Nie czuł bólu na twarzy, wszędzie, ale nie na twarzy, więc było po prostu cholernie ciemno.
W tej pozycji ręce miał wciąż lekko uniesione i rozłożone na boki. Gdy poruszał nimi, czuł żelazne obręcze kajdan i ogniwa łańcucha biegnące w górę. Za plecami poczuł pionową belkę, oparł się o nią z wdzięcznością. Gdy odzyska władzę nad ciałem…
Wiesz, co to jest, prawda?
Myśl naszła go nagle i wyczuł w niej ponure rozbawienie.
Widziałeś już kogoś, kto skonał przykuty w takiej pozycji, dotykałeś już ogniw, których nie ruszy żadne narzędzie, alchemiczny kwas ani zaklęcie. A ta belka to wcale nie belka, tylko klinga. Czarna jak fragment nieba, na którym nie płoną żadne gwiazdy. Zimna i głodna.
Wiesz, gdzie jesteś.
Zastygł, przywołując całą siłę woli, by nie zacząć się rzucać i szarpać.
Tak. Wiem. Pamiętam te łańcuchy, wyrastające z końców jelca, rozkrzyżowujące ofiarę na klindze. Pamiętam miecz, czarny jak sen kreta i twardszy niż serce lichwiarza. Jestem tam, gdzie wszystko się zaczęło.
Przed obliczem Dengothaaga, Miecza Reagwyra.
Obliczem? – sam się zdumiał. Dlaczego pomyślał: obliczem?
Bo ona tak powiedziała. Aonel. Miał stanąć przed obliczem Miecza i odwrócić to, co się stało. Ofiarować bytowi, który w nim tkwił, alternatywę. Albo będą walczyć, aż to ciało się rozpadnie, albo ten sukinsyn odejdzie drogą, którą przyszedł. Nieważne, co czeka go po drugiej stronie.
Ten plan był równie obłędny, jak zamiary Czarnych Wiedźm dotyczące przyszłości Amonerii. Teraz je rozumiał. Nadzieja wcale nie umiera ostatnia, po niej do głosu dochodzą szaleństwo i desperacja.
Odkleił plecy od miecza. Nie. Jeszcze nie czas na jedno ani drugie. Najpierw musi sobie przypomnieć, jak tu trafił.
Wrócił myślami do Kamany. To pamiętał. Trochę mętnie, ale im bardziej skupiał się na przeszłości, tym wyraźniej ją widział. W klasztorze powitano go niczym cudownie zmartwychwstałe dziecko. Domah i Naywir przypłynęli dziesięć dni przed nim, przynosząc wieści o jego pewnej śmierci, bo z doliny Dhawii żaden cudzoziemiec jeszcze nie wyszedł żywy; a tu taka niespodzianka. Altsin pamiętał powitanie, zdumienie na wszystkich twarzach i swoje zawstydzenie. A najlepiej pamiętał przyczynę swojego zawstydzenia. Kłamstwo, którym poczęstował przeora.
Kłamał, bo taka była umowa między nim a Oumem. Nikt nie miał prawa się dowiedzieć, co wydarzyło się w dolinie, i nikt nie miał prawa poznać prawdy o bogu Seehijczyków i jego słabości. Do tej pory kłamstwa nigdy nie były dla Altsina problemem, ale siedząc przed wiekowym starcem, który okazał mu tyle serdeczności, a teraz zdawał się spijać każde słowo z jego ust, czuł się podle. Zasłonił się niepamięcią, banalną wymówką o ciężkiej chorobie i majakach, które jakoby towarzyszyły jego podróży.
Powiedział Enrohowi, że nie dotarł do doliny, lecz spotkał się z wiedźmą, której szukał, kilka mil od niej. Tak. Czuł tamtejszą moc, drzemiącą wewnątrz potęgę. Nie, nie ma pojęcia, co tam jest, może wyjątkowo silne Źródło Mocy o nieznanym aspekcie? Nie wie. Nie zna się na tym. Dlaczego przeżył? Tutaj posłał przeorowi porozumiewawczy uśmiech i powiedział prawdę: Czarne Wiedźmy mają interes do klasztoru. Chcą kupić broń, ale tak, by żadne z północnych plemion się o tym nie dowiedziało. Nie zdradziły po co. Oto ich oferta, kilku zaufanych kupców zarobi krocie, dostarczając morzem broń do Doliny Dhawii. Same powiedzą, ile jej potrzebują.
Pamiętał zdumienie Enroha, jego niepewność i podejrzliwość, i rozumiał je. Z punktu widzenia starego żołnierza to nie miało sensu, po co najpotężniejszej sile na wyspie broń, o której nikt nie może wiedzieć? Co się właściwie dzieje?
Altsin nie pozwolił mu nad tym zbyt długo rozmyślać, wyjawiając drugą część żądań wiedźm. A właściwie własnych żądań. On i towarzysząca mu osoba muszą jak najszybciej dostać się do PonkeeLaa. Tak. To wiedźma. Tak, ta sama, która była sprawczynią jego problemów. Nie. Nie ufa jej, ale nie ma wyjścia. To dla niego jedyna szansa.
W tym momencie twarz przeora spoważniała. Dlaczego klasztor miałby spełnić te żądania? Co dostanie w zamian?
Nic.
Dolina Dhawii wiedziała, kto kogo trzyma za jaja w tych negocjacjach. Jeśli Enroh się nie zgodzi, każdy mnich Wielkiej Matki będzie za murami Kamany traktowany tak samo, jak kapłani innych bogów. Już na zawsze.
W ten sposób Altsin i Aonel znaleźli się na kodze płynącej do PonkeeLaa, zaopatrzeni w habity, pielgrzymie kostury, pieczęcie i pisma, głoszące, że są dwoma Oczekującymi, którzy odbywają pielgrzymkę, by nieść pociechę potrzebującym. To było przebranie doskonałe, bo nikt nie zagląda pod mnisie kaptury, a jeśli próbuje, wystarczy podsunąć mu pod nos żebraczą miseczkę, by szybko odwrócił wzrok i udawał zainteresowanie innymi sprawami.
Pamiętał podróż, monotonną i spokojną. I pamiętał PonkeeLaa, dżdżyste i mgliste w dniu, gdy przypłynęli.
A potem?
Poszli coś zjeść. To on zaproponował wizytę w tawernie; wydawało się to wtedy dobrym pomysłem.
Pamiętał, że gdy stanęli w progu, wszystkie rozmowy ucichły, a znajdujący się za szynkwasem nieogolony drab w brudnym fartuchu zrobił minę, jakby miał ochotę wykopać ich za drzwi. Ale zawahał się, rzuciwszy okiem na sporą grupkę szkutników i marynarzy siedzących w jednym kącie sali. Altsin pamiętał ciszę wypełniającą salę, gdy zasiedli za stołem i zamówili posiłek. Pamiętał miskę cienkiej zupy rybnej i łyżkę łowiącą w niej małe kawałki dorsza z cierpliwością żebraka przeszukującego odpadki. I pamiętał napięcie, niemal namacalne, jakie unosiło się w powietrzu.
Zjedli i wyszli z tawerny najprędzej, jak się dało, a potem szybkim krokiem zanurzyli się w labirynt przyportowych uliczek. Jakby próbowali zgubić trop.
Nagle we wspomnieniach mignęło mu wejście do Świątyni Reagwyra, potężne wrota strzeżone przez ośmiu halabardników w ciężkich kolczugach. Nałożone na pancerze błękitne jaki ozdabiał Durwon, wokół którego wiły się liście dębu – nowa symbolika, której Altsin nie znał. Wierni wchodzili do środka pod czujnymi spojrzeniami strzelającymi spod kapalinów, ale nie zatrzymywano nikogo. Nawet kalek i żebraków, którzy do tej pory mieli zakaz przekraczania progu tej świątyni.
I tyle. Nie pamiętał, czy wszedł do środka, czy zrezygnował.
Potrząsnął głową w ciemności. To do niczego nie prowadzi.
Niech to szlag!