Rozdział 5

Deana nauczyła się znikać. Od czasu wizyty w Bibliotece odkryła, że jeśli nie pokazuje się w towarzystwie Samiyego lub truciciela, to miasto przyjmuje ją niczym pustynia jeszcze jedno ziarnko piasku. Gdy tylko wychodziła poza kompleks pałacowy, gdy tylko mijała kilka najbliższych ulic, stawała się jeszcze jedną z kobiet Issaram.

A gdy docierała do jednej z dzielnic kupieckich, stawała się po prostu kroplą wody porwaną przez nurt rzeki, zwanej handlem. Nikt nie patrzył na nią jak na wojowniczkę, za to dla każdego właściciela straganu była klientką, która po prostu jeszcze nie uświadomiła sobie, że musi, po prostu musi coś od niego kupić. Rozwrzeszczani handlarze zaczepiali, nawoływali, wymachiwali przed twarzą towarem, co bardziej zdeterminowani łapali za rękawy, szarpali za poły ta’chaffdy.

W czasie pierwszego samodzielnego pobytu na jednym z targowisk wymieniła kilka złotych monet uzyskanych za pokryte klejnotami pochwy talherów na garść tutejszych pieniędzy – srebrnych, lekko owalnych monet z wizerunkiem, a jakże, płomienia na jednej stronie i kilkoma słowami, których nie potrafiła przeczytać, na drugiej. Targowała się zawzięcie, wzbogacając swoją znajomość suanari o, jeżeli dobrze wszystko zrozumiała, takie zwroty, jak „Na święte, niemyte kości moich przodków”, „Oby łajno szalonego słonia wypełniło twoje usta” i „Moja matka ze wstydu rozpruje sobie brzuch i wyrwie łono, które wydało na świat takiego głupca”.

Bawiła się doskonale.

Handlarz chyba też, bo na koniec obdarzył ją szczerym uśmiechem i ukłonił się nisko.

Rzadko coś kupowała. Raz nabyła kilkanaście łokci zaskakująco taniego jedwabiu w kolorze ciemnej żółci, w sam raz na odświętną szatę, którą założy, gdy skończy już pielgrzymkę i odnajdzie własną drogę. Kiedy indziej znalazła stragan z pasami i nożami w ozdobnych pochwach. Sprezentowała jeden z nich Samiyemu, który wyglądał na zaskoczonego i uradowanego jednocześnie.

Pewnego dnia zapuściła się aż za mury, do karawanseraju rozłożonego na stałe pod miastem. Był ogromny, tysiące zwierząt, tysiące ludzi, setki różnych budynków od stajni po proste, chroniące przed upałem noclegownie dla poganiaczy wielbłądów. Kuwijczycy, Vostrczycy, Cvaalowie, Mavvijczycy, Mahaaldzi mieszali się z kupcami znad Szarego Oceanu, Wielkiej Równiny Bahijskiej i oczywiście z samego Meekhanu. Wszyscy czekali na koniec sezonu burz piaskowych i spijających studnie upałów, który otworzy znów drogę na północ. Ten, kto pierwszy dostarczy na stoły meekhańskich smakoszy pieprz, imbir, wanilię, szafran i miejscowe odmiany papryczek palących jak rozżarzona stal, będzie mógł dyktować cenę. Podobno karawana, która przybywała do Imperium zaraz na początku sezonu wędrówek, mogła zarobić o jedną trzecią więcej niż te wyruszające miesiąc później. Dlatego wielu kupcom opłacało się spędzenie trzech, czasem czterech miesięcy w Białym Konoweryn. Nawet jeśli musieli opłacać dodatkowo strażników i miejsce w karawanseraju.

Tu Deana spotykała najwięcej swoich rodaków. Były karawany, liczące nawet dwieście wielbłądów, chronione przez kilkudziesięciu wojowników Issaram, którzy na czas oczekiwania na wędrówkę zajmowali zazwyczaj odosobnione budynki, otoczone na dodatek wysokim murem. Nie szukała towarzystwa, zresztą większość wojowników, których spotkała, należała do plemion p’kaweeri i k’werd, a oni nie przepadali za d’yahirrami, ale miło było choć na chwilę przymknąć oczy i wrócić myślami do domu, usłyszeć własną mowę i poczuć znajome zapachy. Aromat ralii, deseru gotowanego z pszenicy, miodu, suszonych owoców i wanilii, omal nie skłonił jej do wproszenia się do jednego z budynków zajmowanych przez Issaram.

Tęskniła.

I właśnie w karawanseraju pierwszy raz ujrzała Pisklęta. Grupa trzydziestu chłopców w wieku około dziesięciu lat, ubranych tylko w zgrzebne tuniki, biegła parami środkiem ulicy, poganiana przez dwu siedzących w siodłach wyrostków, noszących żółte szaty Rodu Słowika. Każda para niosła na ramionach solidną belkę, której środek obciążało dodatkowo kołyszące się wiadro.

Biegli truchtem, dysząc ciężko, słaniając się i zataczając na wszystkie strony. Pot zlepiał im włosy, a mokry materiał tunik tulił się do pleców i piersi. Wiadra chybotały się na wszystkie strony, rozchlapując wodę. Obaj poganiacze sunęli za nimi stępa, strzelając od czasu do czasu batami. Odsłonięte ramiona i nogi młodszych chłopców pokrywały krwawiące pręgi.

Deana stała i patrzyła, jak jeden z biegnących z tyłu dzieciaków potyka się i pada, puszczając swój koniec belki. Drąg zarył w ziemię, a z wiadra wylała się większość wody. Świst spadającego bata został przełamany kontrapunktem urywanego krzyku, chłopiec tarzał się po ziemi, osłaniając głowę i twarz, w którą najczęściej starał się uderzać siedzący na koniu wyrostek. Ten ostatni najwyraźniej doznał jakiegoś ataku szału, bo miotał się i klął, unosząc raz po raz w siodle i waląc z całej siły biczem. Jego towarzysz zaśmiał się pogardliwie i wykonał obelżywy gest w okolicy krocza.

Drugi chłopiec niosący pechowe wiadro zatrzymał się kilka kroków dalej. Kurczowo ściskał swój koniec drąga, patrząc martwym wzrokiem na rozlaną wodę i w połowie już puste naczynie. Po twarzy ciekły mu łzy.

Nie myśląc, co robi, Deana pochyliła się i podniosła nieduży kamień.

Wałach oprawcy trafiony w zad zarżał nagle i odskoczył, wierzgając dziko, a jeździec upuścił bat i w ostatniej chwili złapał się grzywy. Zaklął paskudnie, spiął konia, ruszył na chłopca.

I omal nie zleciał z siodła, gdy szczupła dłoń złapała uzdę i ściągnęła pysk zwierzęcia w dół, osadzając je w miejscu.

– Puść!

Deana zignorowała go, świadoma ciszy, która zapadła wokół, i tego, że wszyscy się na nią gapią: kolumna chłopców, grupka poganiaczy, strażnicy karawanowi, przegrywający właśnie w kości swoje zarobki. A ona po prostu stała, trzymając mocno uzdę i mrucząc pod nosem uspokajające słowa w kierunku końskiego ucha. Nawet nie spojrzała na leżącego na ziemi chłopca.

– Puuuuść! – głos młodzika przeszedł w falset. Nie mogąc użyć bata, nadzorca sięgnął po wiszącą przy siodle szablę. – Puszczaj!!!

Jego towarzysz podjechał szybko i złapał go za wzniesioną do ciosu rękę. Był blady jak kreda.

– Masz pięknego konia. – Deana spojrzała w górę, na twarz, na której furia mieszała się ze strachem. – Jaka to rasa?

Za jej plecami bity chłopak zaszurał po żwirze, kaszlnął i podniósł się z ziemi. Musiał znów dźwignąć drąg, bo usłyszała, że z wiadra wylewa się jeszcze trochę wody.

– Jeśli kiedyś zajeździsz go prawie na śmierć, okładanie batem nie spowoduje, że wstanie i pobiegnie dalej. Tak robią tylko głupcy. Jesteś głupcem?

Otworzył usta.

– Nie. Nie mów, sama ocenię. Wyciągnąłeś na mnie broń, mimo iż ja nawet nie dotknęłam szabli. Stoję tak, że trudno byłoby ci mnie trafić, więc pewnie chciałeś uderzyć tylko w dłoń, którą trzymam uzdę. Jesteś pewien, że dałbyś radę? Masz tak szybką i pewną rękę? Może spróbujesz? Teraz.

Wyrostek błysnął oczyma, zacisnął wargi, ale nie drgnął. Zamiast tego przeniósł wzrok za jej plecy i kąciki ust powędrowały mu w górę.

– Oczywiście. – Pogładziła chrapy konia. – To takie proste. Ja odejdę, a ty za następnym zakrętem zakatujesz któregoś z nich na śmierć. Bo zobaczyli, że boisz się uderzyć kobietę, która nie ma broni w ręku. Z drugiej strony… widzę twoją twarz i chyba nietrudno byłoby mi cię znaleźć. Jeślibym chciała.

Tętent kopyt słychać było z daleka. Siedzący na koniu chłopak obejrzał się przez ramię, uśmiechnął i zhardział.

– Puść.

– Nie. Jeszcze nie usłyszałam, jaka to rasa.

Wyłonili się zza jego konia we trzech. Na siwych jak mleko ogierach, w kolczugach przykrytych żółtymi tunikami i wysokich hełmach z zasłonami z kolczej siatki. Jeszcze nie sięgali po broń, ciężkie szable i łuki nie ozdabiały ich dłoni, ale zaczynało się robić ciekawie. Deana poczuła podniecenie, radość, jakby sani drgnął jej w piersi i przygotowywał się do wybuchnięcia płomieniem. Przyłapała się na tym, że uśmiecha się szeroko.

Od trzech miesięcy ćwiczyła tylko z cieniem, samotnie, i nagle odkryła, że brakuje jej szczęku ostrzy. Nie zamierzała nikogo zabić, raczej chciała się zmierzyć z kimś, skrzyżować broń, znaleźć potwierdzenie własnej wartości w walce… Jakby krew ojca upominała się o swoje prawa.

A wszystko dlatego, że katowany chłopiec tak strasznie przypominał jej Samiyego.

A może dlatego, że Laweneres nie odwiedził jej od co najmniej dziesięciu dni, a ją przepełniał… gniew? niepokój?

Nieważne.

Poczuła radosny dreszcz na myśl o czekającej ją walce.

Tymczasem chętnie wymachujący batem wyrostek zasypywał największego wojownika gradem słów w jakimś języku podobnym do suanari, którego jednak nie znała. Może to i lepiej, te kilka słów, które prawie zrozumiała, sprawiło, że talhery zaciążyły jej przy pasie.

Słowik przerwał słowotok ruchem ręki, po czym odwinął się i jednym uderzeniem zmiótł wyrostka z siodła. Nawet się nie obejrzał, gdy tamten walnął o ziemię, tylko podjechał do Deany i pochylił się w siodle.

– Opóźniasz ćwiczenia naszych Piskląt, Deano d’Kllean.

Psiakrew, wyglądało na to, że nie będzie żadnej zabawy.

– Nie znam cię – mruknęła cicho.

– Byłem w książęcej karawanie. Nietrudno cię zapamiętać. A on powinien pamiętać rozkazy.

– Rozkazy?

– Gdy opuszczasz pałac, goniec pędzi do ahyry i przekazuje, jak jesteś ubrana. Wszyscy mają ci służyć pomocą.

To wyjaśniało, dlaczego miała tyle swobody. Pajęcza nić z pałacu i tak wędrowała za nią przez całe miasto.

Puściła uzdę nieszczęsnego wierzchowca.

– Wasze ćwiczenia są dość… wymagające – powiedziała, by przerwać ciszę.

Wojownik pokręcił głową.

– Słabe pisklęta powinny wypaść z gniazda jak najwcześniej. Ale to ćwiczenie ma na celu nie tylko odsianie złota od żwiru. Odwróć się i spójrz.

Zerknęła. Chłopiec stanowiący parę z tym, który upadł, dźwigał teraz na ramieniu większość ciężaru. Jego towarzysz podtrzymywał koniec drąga, zaciskając zęby i… płacząc?

– To ćwiczenie ma nauczyć ich współpracy. Assuri jest dumny i nie chce pomocy, ale musi zrozumieć, że czasem trzeba ją przyjąć. Tak jak teraz. Tylko pomagając sobie nawzajem, mogą donieść wodę do ahyry. Pomaganie sobie jest ważne, wspieranie się w pracy lub walce też. Wy, Issarowie, wiecie o tym najlepiej.

Skinął głową w stronę zacienionego muru, gdzie leniwie opierało się o kamienie kilku wojowników z zasłoniętymi twarzami. Nie zauważyła ich wcześniej.

– A ten koń jest oshiiem. To rasa, którą hodujemy od setek lat. Silna i wytrzymała. Zaspokoiłem twoją ciekawość?

– Tak.

Mężczyzna wyprostował się i warknął coś do młodzika, który znalazł się w siodle jak uniesiony czarem. Policzek i ucho już zaczęły mu puchnąć.

– Słowiki cenią to, co zrobiłaś na pustyni, wojowniczko. Ale gdyby to były Cielęta Bawołów, mogłaby polać się krew. Oni nie ustępują nikomu i… nie darzą uznaniem Syna Ognia. Nie tego. Coś się szykuje. Więc uważaj, komu wchodzisz w drogę.

Kolumna chłopców potruchtała naprzód, tym razem bez trzaskających batów nad głową. A gdy spojrzała jeszcze raz w stronę ściany, Issaram już tam nie było.


*


Obudził ją ryk słoni. Chyba wszystkich, jakie były w Konoweryn. Dziesiątki zwierząt rozdzierało nocną ciszę donośnym trąbieniem, które mimo sporej odległości i zagajników dochodziło aż do pałacu. Niepokojące.

Pałac ożywał, Deana słyszała ruch na korytarzu, trzaskające drzwi, tupot butów. Westchnęła. Cokolwiek się działo, postawiło na nogi wszystkich dworaków. Ale ponieważ nie słyszała szczęku broni ani nie czuła dymu, to raczej nie chodziło o zbrojną napaść czy pożar.

Wstanie z łóżka i ubranie się zajęło jej dłuższą chwilę, bo uznała, że nie musi się spieszyć. Jeśli to nie wojna ani ogień, lepiej, by barbarzyńska wojowniczka pozostała oazą spokoju. Bieganie i piski trzeba zostawić pałacowym myszkom. Przeszła potem pustym już korytarzem i dotarła do centralnej części pałacu, wpadając w rozgorączkowany tłum kłębiący się przy każdym z okien.

– Co się dzieje?

Zaczepiona kobieta – jakaś starsza dama dworu z włosami, mimo późnej pory, upiętymi w wysoką, kunsztowną fryzurę – spojrzała na nią nieprzychylnie, jakby Deana rzuciła jej w twarz obelgę. Prychnęła i odwróciła się plecami.

No tak. Suanari to nie Mowa Ognia i nikt tu nie przyzna się, że rozumie choć słowo z języka plebsu. Ale Deana była niewyspana, poirytowana i ciągle wściekła na to, że jej wolność okazała się tak iluzoryczna, a na dodatek właśnie do niej dotarło, że chyba po raz pierwszy w życiu ktoś obcy na nią prychnął i odwrócił się plecami jak do jakiejś służącej.

Talher sam wyskoczył z pochwy, zatoczył dwa krótkie łuki i czarne jak skrzydło kruka włosy dwórki rozsypały się w luźnych strąkach. I nim kilka pukli spadło na marmurową posadzkę, szabla wróciła na miejsce.

Kobieta pisnęła, uniosła dłonie do głowy, spojrzała na dół, wydała z siebie ni to skrzek, ni to jęk i zemdlała.

Nagle miejsce przy oknie zrobiło się mniej zatłoczone. Właściwie puste. Deana podeszła powoli, ostrożnie omijając leżącą kobietę, i wyjrzała na zewnątrz.

Park przed pałacem, oświetlony setką lamp, wolno zapełniał się ludźmi: dworzanami, strażnikami w żółtych strojach, służbą, ale poza tym nic ciekawego się nie działo. Dopiero po chwili spostrzegła, że wszyscy patrzą w jedną stronę. Na masyw Świątyni Ognia.

I wtedy ktoś uniósł jedną z jedwabnych ścian zasłaniających przybytek, rozległ się zbiorowy jęk, a nozdrza Deany wypełnił zapach spalenizny. Pod kopułą pulsował blask, tętnił przydymioną czerwienią, jakby ktoś dmuchał potężnymi miechami w palenisko kuźni samego Agara. Każdemu dmuchnięciu towarzyszył ryk słoni.

Tłum przed pałacem zakłębił się, rozdzielił, wypluwając spomiędzy siebie oddział Słowików otaczający lektykę. Nie musiała zgadywać, kogo wiozą. Gdy Oko wzywa, Dziecię Ognia musi odpowiedzieć.

Świątynia połknęła mały orszak, a ściana z malowanego materiału opadła, odcinając wnętrze niczym drzwiczki gigantycznego pieca.

Deana czekała przy oknie prawie do północy, nie zauważając nawet, kiedy ktoś zabrał zza jej pleców zemdloną damę dworu ani kiedy większość mieszkańców pałacu wyszła na zewnątrz. Słonie zakończyły swój koncert po zaledwie godzinie, co pozwalało przypuszczać, że Oko się uspokoiło, lecz do tego czasu plac przed świątynią wypełnił tłum większy chyba nawet niż ten witający swojego ocalonego księcia.

Wreszcie lektyka pojawiła się na schodach, a na jej widok tysiące gardeł wzniosło gromki ryk. Ale Laweneres nie pokazał się swojemu miastu i Deana ze ściśniętym gardłem patrzyła, jak wojownicy szybko spychają ludzi w tył, a lektyka pospiesznie zmierza w stronę pałacu.

Po raz pierwszy, odkąd przybyła do Konoweryn, bała się.

Gdy wracała do swojej komnaty, wszyscy, którzy widzieli, w jaki sposób trzyma dłonie na rękojeściach szabel, usuwali jej się z drogi.


*


Pukanie do drzwi było ciche, nieśmiałe, jakby jakiś gryzoń próbował wydrapać sobie drogę do środka. Otworzyła z talherem w dłoni, choć domyślała się, kto puka.

Był blady, oczy zapadły mu się w głąb czaszki, a skóra niezdrowo połyskiwała potem. Oddychał płytko i chwiał się na nogach, ale gdy jeden z towarzyszących mu sług złapał go za ramię, odtrącił go niecierpliwym, gniewnym gestem.

Po raz pierwszy widziała w Laweneresie taki gniew. Dziki, podszyty obłędem.

Wprowadziła go do środka, zamykając sługom drzwi przed nosem, i siłą posadziła go przy stole. Nie mówił nic, sięgnął tylko ręką przed siebie, wymacał znajomy kształt kryształowej karafki i przykleił ją do ust.

Pił łapczywie, szybko, przechylając naczynie tak, aż wino pociekło mu na pierś.

Rozkaszlał się, pryskając złotym napojem na stół.

Dotknęła jego dłoni. Był rozpalony, tak jak wtedy, gdy wjechali do miasta i po raz pierwszy odwiedził Oko. Wszelkie głupie wymówki z powodu tego, że dawno jej nie odwiedzał, wydały jej się nagle żałosne i nieistotne. Bez słowa podprowadziła go do wanny, ściągnęła lepiące się od potu i wina ubranie i pomogła wejść do środka.

Nie poskarżył się, mimo że woda już dawno wystygła.

– Zawsze tak jest? – spytała, mocząc gąbkę i obmywając mu twarz.

– Nie. – Oblizał wargi, przełknął ślinę. – Nie tak jak teraz. Zawsze jest żar, płomień, uczucie… jakbyś stał u stóp olbrzyma, który spogląda… gdzieś przez siebie. Wie o tobie, ale nie jesteś ważny.

Przymknął oczy, mleczne źrenice przysłonięte ciemnymi powiekami. Pierwszy raz zwróciła uwagę, jakie ma długie, dziewczęce rzęsy.

– Dziś… On opuścił wzrok w dół. Prosto na mnie… W moje o… oczy. Jego spojrzenie… Mój brat… sześć lat temu Oko też oszalało, pojechał, ledwo wyszedł… Mówił o… strachu, wiesz, strachu Nieśmiertelnego. Zrobił później wiele rzeczy, ale nigdy więcej nie chciał o tym rozmawiać.

Laweneres zakaszlał nagle, długo, lepko, aż Deana usłyszała, jak coś odrywa mu się w środku. Wypluł wreszcie na dłoń gęstą flegmę w kolorze startej cegły.

– Mało książęce zachowanie, prawda? – Wytarł dłoń o krawędź wanny. – Sameres mówił, że jak Oko cię wzywa, to jesteś trochę tu, a trochę tam, w Królestwie Agara. Opowiadał o czerwonej równinie i wietrze pędzącym tumany czerwonego pyłu. Pan Ognia nie ma siedziby przyjaznej ludziom. Nie widziałem tego… – Wykrzywił się gorzko. – Za to czułem… wiatr… zmieszanie i lęk… Lęk boga.

Ostatnie słowa bardziej wyczytała z ruchu jego warg, niż usłyszała.

– Będzie dobrze.

– Może. Kilka lat temu… Agar też był niespokojny, a nic wielkiego się nie stało. Może masz rację.

Dotknęła jego czoła. Wewnętrzny płomień, który zdawał się trawić księcia, przygasł.

– Wyjdź z wody, jest chłodna.

Po raz pierwszy widziała go nago. Pamiętała tamtą noc, dłonie rzeźbiące w ciemności zarys szczupłego, umięśnionego ciała, ale czuć a widzieć to zupełnie różne sprawy. Laweneres wytarł się i żeby nie wkładać przepoconych rzeczy, owinął prześcieradłem.

– Mogę zostać?

– To duże łoże.

Zgasiła świece i wślizgnęła się za jego plecy.

– Nie chcę nim być – wyszeptał.

– Nie rozumiem.

– Nie będę dobrym księciem w czasie, w którym nawet Nieśmiertelni odczuwają strach.

– A w innym byłbyś?

Zmilczał pytanie.

– Boję się.

– Wiem.

– Noszę maski w dzień i w nocy, Dziecię Ognia, książę Białego Konoweryn, potomek Wybrańców, pierwszy w Świątyni Ognia. A każda z nich jest ciaśniejsza, mniej dopasowana, bardziej dławi oddech. Oddychałem pełną piersią tylko…

Położyła mu palec na ustach.

– Za dużo gadasz. – Pocałowała go w kark. – Ja też tęsknię do tej jaskini. I do ślepego tłumacza.

Zamilkł posłusznie. A potem wybrali się tam, na pustynię, przypominając sobie powoli, jak to jest oddychać tak, jakby każdy oddech miał być ostatnim, upewniać się, że się żyje, bo tylko życie może jednocześnie smakować potem, piżmem, pożądaniem i radością. Dziką czystą radością z tego, że na chwilę zdjęli wszystkie maski.

Gdy obudziła się tuż przed świtem, jego już nie było. Ale to właściwie nie miało znaczenia.


*


Rankiem odwiedził ją Suchi. Przyjęła go bez zdziwienia, i tak miał zwyczaj wpadać o różnych porach, a szczerze mówiąc, czekała na tę wizytę. Pałac po ostatniej nocy przypominał mrowisko obsikane przez kozę.

– Nic mu nie jest. O czym zapewne już wiesz, bo słudzy w pałacu mają języki dłuższe niż czarny kameleon. – Truciciel powitał ją kwaśnym uśmieszkiem. – A ty masz kłopoty.

– Ja? – Deana usadowiła się wygodniej i wskazała mężczyźnie miejsce przy stole. – Wina? Czegoś do jedzenia? Ta pieczeń jest jeszcze ciepła.

– Hmm. – Suchi napełnił kielich, uniósł pod światło, powąchał. – Na twoim miejscu sprawdzałbym lepiej, co jem i piję. Zadarłaś z niewłaściwą kobietą.

– Tą przy oknie? – Do licha, przez chwilę miała pewność, że przyszedł w sprawie ostatniej nocy, i już była gotowa kazać mu iść się wypróżnić, po czym podetrzeć kolczastym krzakiem, a tu taka błahostka. – To tylko…

– To była Hemwesja Versunel, siostra galioha. – Pociągnął łyk i zakręcił płynem w krysztale. – Hm… niezłe i raczej niezatrute. Owiya nadal cię lubi. O czym ja to… a, jej brat jest trzecim co do ważności urzędnikiem dworu. Już zdążył złożyć skargę i rozpętać małą burzę. Podobno próbowałaś zamordować jego ukochaną siostrę, która ledwo się obroniła, tracąc tylko kilka włosów.

– Byli świadkowie tego, co zaszło.

– A odnajdziesz ich i zmusisz, by powiedzieli prawdę? Twoją prawdę. No właśnie. Co tam się stało?

Deana zastanowiła się. Co takiego właściwie się stało? Wczorajszy incydent wydawał jej się już zupełnie nieważny.

– Fuknęła na mnie.

Truciciel nie skomentował. Wydawał się całkowicie skupiony na świetlnych błyskach łapanych w ścianki kielicha.

– Ja też na ciebie fukam. A Samiy, jak zauważyłem, robi nawet obraźliwe miny – mruknął wreszcie.

– Ale wam wolno. Jeśli jednak ludzie zaczynają zachowywać się lekceważąco… – Szukała właściwych słów. W nocy wszystko było takie proste, instynktowne. – Najpierw pozwalają sobie podchodzić zbyt blisko, potem parskają zirytowani, potrącają cię, wreszcie jakiś pijany głupiec, pragnący się popisać, próbuje zerwać ci ekchaar. Niektórzy zapominają, kim jestem. Utrata kilku kosmyków mniej boli niż ucięcie głowy.

– No nie wiem. Gdybyś widziała, co ona robiła z włosami.

– Robiła?

– Dziś rano otrzymała rozkaz opuszczenia pałacu i powrotu na prowincję. A tam nie będzie miała wielu okazji do popisywania się fryzurami.

Coś, jakby lekka irytacja, szarpnęło jej sercem. Czy ten głupiec Laweneres wyobrażał sobie, że po wczorajszej nocy ma prawo otaczać ją kolejnym kokonem?

– To też dla mojej ochrony? – rzekła ostrzej, niż chciała. – Jak rozkazy dla Rodu Słowika?

Suchi nie zmieszał się, nie opuścił wzroku.

– Słowiki mają za zadanie strzec bezpieczeństwa każdego ważnego mieszkańca pałacu. To nic wielkiego. A ta kobieta została oddalona, bo ośmieliła się stawiać księciu żądania. Lecz jej brat pozostał. Uważaj, z kim rozmawiasz i od kogo przyjmujesz prezenty.

Westchnęła na tyle głośno, żeby to usłyszał.

– Porozmawiać to ja mogę na targowisku. W pałacu mało kto się do mnie odzywa. Nawet służące i niewolnice ledwo raczą odpowiadać na moje pytania.

– Ale nie okazują ci lekceważenia? – zapytał lekkim tonem.

Nie dała się nabrać.

– Nie. Ale czy to ważne? To też jakaś część tutejszej gry?

Skrzywił się, jakby przypadkiem połknął jedną ze swoich trucizn.

– Za często z tobą przebywam, Deano d’Kllean. Zaczynasz czytać w moich myślach. Tak. To ważne. Stare przysłowie mówi, że służba i niewolnicy przestają się kłaniać władcy, który wkrótce usiądzie na skorpionie. Bo służba wie, jak zmieniają się prądy w naszym bajorku. Jeśli pozwala sobie na lekceważenie, to znaczy, że czyjaś pozycja mocno słabnie.

– Nie wiedziałam, że mam jakąś pozycję. Prawdę mówiąc, sądziłam, że nie mam żadnej. Że wszyscy traktują mnie jako zabaweczkę waszego księcia.

Posłał jej chłodny, naprawdę chłodny uśmiech i po raz pierwszy, odkąd się poznali, poczuła ukłucie niepokoju.

– Nie obrażaj mnie. Ciekawe, czy tak naprawdę chodzi ci o to, że Laweneres nie odwiedzał cię przez ostatnie dni? – Nie czekając na jej reakcję, odkroił sobie potężny kawał pieczeni, wpakował do ust, popił winem. – Czy też o to, że dziś w nocy został przyjęty… inaczej.

Zamrugała, nie wiedząc, co powiedzieć.

– Chyba nie sądziłaś, że te jego wizyty utrzymają się w sekrecie? – Przełknął i kontynuował – oraz że nie zostanie zauważone, że jakiś czas temu się skończyły. Plotka, iż wypadłaś z łask, już dziesięć razy obiegła pałac.

Deana poczuła, jakby dźgnął ją trzymanym w ręku nożem.

– Wypadłam z łask? Że niby byłam… byliśmy kochankami? Więc ta głupia kobieta pozwoliła sobie na… brak szacunku, bo myślała, że fuka na odtrąconą nałożnicę?

– Cokolwiek myślała, teraz przestanie. A cały pałac ma nowy powód do plotek. Więc fuknięcia się skończą. Ale ostrzegam, Varala przysłała wieść, że wkrótce wraca do pałacu. Wraz z dziewczętami, z których jedna zostanie zapewne matką następnego Płomyka. A może dwie lub trzy, jeśli uznamy, że potrzeba nam więcej potencjalnych następców.

Nie zauważyła kiedy, ale znikł gdzieś Suchi, którego znała. Mężczyzna, który siedział przed nią, był zimny, spokojny, obojętny. Jak leżący na kamieniu wąż.

– A wtedy – mówił cicho – skończą się wasze spotkania. Lubię cię, więc ostrzegam. Walczymy o to, by Białe Konoweryn nie spłynęło krwią, by nie musiało zmienić nazwy na Czerwone. Nie wiesz dlaczego? Chodzisz po mieście, patrzysz i nie widzisz? Jesteś tak głupia, czy tak zaślepiona? On jest ostatnim z rodu, który bez problemu mógł wchodzić w Oko. Więc jego obowiązkiem jest jak najszybsze przedłużenie tej linii. Gdy Pierwsza Nałożnica zjawi się ze swoimi…

– Rozpłodowymi klaczami?

– Mniej pogardy, proszę. Wszystkie te dziewczęta mają w żyłach Krew Agara. Ty nie. On ma swoje obowiązki i zapewniam cię, że je wypełni. Bo jeśli umrze bezpotomnie, to wszystkie okoliczne księstwa zwalą się nam na głowę, bo każdy z ich władców rości sobie pretensje do tytułu Dziecięcia Ognia. A pierwszy będzie Obrar z Kambehii, który już przekazał do Świątyni wieść, że wczorajsze wydarzenie było wezwaniem, jakie Agar wysłał do niego. I że jest gotów poddać się osądowi. Świątynia, Biblioteka i my sprawdziliśmy jego linię rodową aż trzydzieści pokoleń wstecz, i wiesz co? Istnieje duża szansa, że Oko go przyjmie. A wtedy o tym, który z nich ma większe prawo do zasiadania na tutejszym tronie, rozstrzygnie, jak zwykle, krew rozlana w świątyni. A nam coraz trudniej znajdować wymówki, by go powstrzymać. – Truciciel mlasnął i skrzywił się dziwnie. – Zwłaszcza że Trzciny i Bawoły zaczynają sarkać na zbytnią… miękkość Laweneresa w sprawach niewolników i mogą przyjąć Obrara łaskawie. Potrzebujemy więc jak najszybciej tego, by książę wypełnił świętym nasieniem kilka… naczyń, dowodu, że miejscowa dynastia nie skończy się na ślepcu.

To dziwne, ale dwa kawałki lodu, które ktoś włożył trucicielowi w oczodoły, zdawały się wypalać dziurę w jej ekchaarze.

– Po co… – Wbrew sobie musiała odchrząknąć. – Po co mi to mówisz?

– Żebyś nie biegała po pałacu z tymi swoimi szabelkami i nie ciachała nimi, kogo popadnie, gdy Varala przybędzie z dziewczętami. I żebyś zaczęła już ćwiczyć pamięć.

– Ćwiczyć pamięć?

– Tak. Do zapominania. Bo osobiście wyślę cię na północ pierwszą karawaną, która tam ruszy. Lubię cię… – Zawahał się wyraźnie, chłód w jego oczach jakby nieznacznie zmalał. – Lubię i cenię za to, co zrobiłaś. Ale jeśli spróbujesz go ze sobą związać… Zabiję cię, Deano d’Kllean. Tak jak zabijałem innych, służąc u boku jego ojca i brata. Bez ostrzeżenia.

Wstał nagle i w kilku krokach był przy drzwiach.

– Dziękuję za poczęstunek.

Wyszedł.

Загрузка...