Rozdział 17

Wejście na teren pałacowych ogrodów było ukryte z boku, między gęsto rosnącymi krzewami pokrytymi bujnym listowiem. Właściwie ukryte to złe słowo, nie może być ukryte coś, przed czym stoi tuzin uzbrojonych jak do bitwy wojowników w żółtych szatach.

Samiy miał rację. Pilnowali, żeby nie uciekł.

Na widok Deany kilka szabel błysnęło klingami, drzewce strzał oparły się na cięciwach.

– Odejdź stąd. Nie wolno przyjść tu.

Dowódca wartowników odezwał się łamanym k’issari, wskazując jej drogę powrotną. Uśmiechnęła się pod ekchaarem. Wziął ją za zwykłą wojowniczkę Issaram, która zabłądziła w mieście. Minął ledwo miesiąc, a już o niej zapomniano.

– Mam sprawę do księcia. – Uniosła dłoń, błyskając rubinowym wisiorkiem. – Zatrzymasz mnie?

Słowik zawahał się, błysk zrozumienia pojawił się w jego oczach.

– Jeśli tam wejdziesz, nie opuścisz pałacu, póki on nie uda się na sąd – wyjaśnił już w suanari. – Takie są rozkazy.

Sąd. Ładnie to nazywali.

– On? Czyli kto, wojowniku? Zapomniałeś już imienia własnego księcia?

Nie odpowiedział, ale wykonał krótki gest i szable reszty schowały się do pochew, a strzały wróciły do kołczanów.

– Możesz przejść. W pałacu ktoś wskaże ci drogę.

Opowieść.

Idąc w stronę pałacu, niosła ją ze sobą. Ta opowieść, gdy Samiy ją skończył, zamknęła jej usta na długą chwilę. Historia o uporze, głupocie, miłości, dumie prawie rozbiła na kawałki wszystko, co udało jej się osiągnąć przez ostatni miesiąc, prawie odebrała dary medytacji, modlitw i spokoju, jakim obdarowało ją morze.

To ta opowieść kazała jej odwrócić się plecami do aktorów, objąć rękoma kolana i kołysać się w tył i w przód, zagryzając wargi. W końcu zadała pytanie, które ją nurtowało, i kiedy już wszystko jej powiedział, została nazwana głupią, za co nawet nie mogła się obrazić. Przecież w tej łagodnej kpinie kryła się prawda.

Głupia, głupia dziewczyna.

Popełniła błąd. A teraz zrobi kolejny.

Bo każdy ma swoją drogę do Domu Snu.

Więc potem zapytała Samiyego, jak najłatwiej dostać się do pałacu.

– A po co? W pałacu nie jest już bezpiecznie dla nikogo. – Wzruszył ramionami. A później wyciągnął zza koszuli mały wisiorek, taki sam, jak podarował jej Laweneres. – Zresztą masz. Nie będę go już potrzebował. Tylko nie wchodź głównym wejściem. Głównej bramy nawet to może nie otworzyć. – Uśmiechnął się smutno. – I nie patrz tak na mnie…

– Skąd wiesz, że patrzę?

– Zawsze tak zastygasz, gdy się komuś przyglądasz. Jak czapla polująca na ryby. Co chcesz zrobić?

– Porozmawiać… pożegnać się… napić wina. Nie uwierzysz, ale tu nie ma…

– Kocham go – przerwał jej niespodziewanie. Ciche słowa, takie, które najłatwiej wypowiedzieć nie do kogoś, ale o kimś, najlepiej szeptem, najlepiej tak, by nikt nie usłyszał, bo to przecież wstyd, patos, żałosne rozczulanie się.

– Nic nie mów.

– Ale nie mogę z nim jutro być. Złożyłem obietnice.

Nie czuła już do niego żalu. Kto mógł lepiej rozumieć więzy nałożone przez przysięgi i zobowiązania, jak nie Issaram?

– Więc opowiedziałeś mi tę historię, żebym poszła tam za ciebie? – złagodziła te słowa żartobliwym szturchnięciem.

– Nie. Opowiedziałem ci ją, bo jeśli usłyszałabyś ją dopiero jutro albo pojutrze, albo za miesiąc, rzuciłabyś się na miecz.

Nie miał racji, ale są sprawy, o których nie mówi się nawet laagvara.

Na pierwszy rzut oka w pałacu nie było nikogo. Żadnej służby, strażników ani dworzan. Opustoszałe korytarze i komnaty witały ją echem kroków, i tylko bezcenne wazy, meble i kobierce czekały w ciszy, aż pojawią się nowe tłumy, gotowe je podziwiać. Albo rozkradać. Deana uśmiechnęła się kwaśno. Zapewne tylko dzięki Słowikom pilnującym każdego wyjścia te skarby wciąż były na miejscu.

Rozejrzała się. Wojownik powiedział, że ktoś wskaże jej drogę, więc pałac nie mógł być całkiem wyludniony. Ale na razie nie potrzebowała przewodnika.

Suchiego znalazła w jego komnatach. Siedział przy stole ubrany w bijącą po oczach mieszaninę czerni i złota. Na jej widok uniósł kryształowy kielich w ironicznym salucie.

– Zguba się znalazła… Mówiłem mu, żeby cię nie szukać, bo sama wrócisz. Jak kot, któremu znudziła się wolność.

Nie wyglądał na zdumionego, zaskoczonego czy przestraszonego, choć nie rozstali się jak przyjaciele. Nie wyglądał też na pijanego. Spojrzała mu w oczy. Tak trzeźwy nie był chyba nigdy w życiu.

– Nie upijam się – wyjaśnił łagodnie, bezbłędnie odczytując jej myśli. – Nie poprawiam sobie nastroju żadnym z moich leków, tym do picia, do wdychania czy tym, które wciera się w skórę. To byłoby… tchórzostwo.

– A odwaga jest najważniejsza?

Uśmiechnął się.

– Dlaczego to pytanie w twoich ustach nie brzmi pretensjonalnie? Issaram. Określenie plemienia, narodu, wiary, sposobu życia, przyjęcia pewnej perspektywy wobec świata. Sposobu… bycia. Mówicie „jestem Issaram”, i to tłumaczy wam rzeczywistość. Zasłanianie twarzy, zabijanie bez krzty wahania, poddawanie mniej lub bardziej bezsensownym rytuałom… Zawsze patrzyłem na ciebie z pewną wyższością, na ten prosty świat, proste zwyczaje, proste zasady. Nawet gdy znikłaś, łamiąc mu serce, potrafiłem to zrozumieć, choć byłem na ciebie zły, że zrobiłaś to tak bezceremonialnie. Ale wiesz co? Teraz trafiłaś w sedno. Dziś i jutro odwaga jest najważniejsza. Z łatwością mógłbym uciec. – Wskazał na stojące na półkach butelki, buteleczki, dzbanuszki i skrzyneczki. – Na tysiąc sposobów. Odebrać im… przywilej, nie, radość patrzenia. Triumf. Ale wtedy on jutro wyszedłby tam, do tego tłumu złaknionego krwi, jeszcze bardziej samotny. Więc nie upijam się, by nie uśpić własnej odwagi.

Usiadła naprzeciw, zerknęła do jego kielicha. Wnętrze wypełniała gęsta, matowa zieleń.

– Po co przyszłaś? Nie… Nie mów. Wiem. Zagroziłem ci kiedyś śmiercią, a Issaram nie puszczają takich słów płazem, co? Więc przyszłaś wypruć ze mnie flaki, zanim…

– Zamknij się, trucicielu.

Zamilkł posłusznie, ale nie przestał się uśmiechać.

– Kto został w pałacu? – zapytała.

– Ja, Owiya, Evikiat, trochę służby i… – zawahał się wyraźnie. – Varala z dziewczętami.

Deana wyszczerzyła się, widząc, jak intensywnie Suchi wpatruje się w jej ekchaar. I słysząc, z jaką kruchą, porcelanową wręcz delikatnością wypowiada ostatnie słowa.

– Myślałam, że te, hm, niech będzie, dziewczęta ukryjecie, by nic im się nie stało?

– Nic im się nie stanie. To najczystsza krew Agara, jaka jest w księstwie. Są cenniejsze niż wszystkie skarby, jakie tu mamy, więc Słowiki zastąpiły kastratów i pilnują ich jak własnego życia. Gdy… odbędzie się pojedynek, zostaną otoczone opieką i przez przynajmniej trzy miesiące nikt ich nie tknie. A potem spełnią swój obowiązek. Dla – niech to wieczny ogień pochłonie – dobra i chwały obu księstw.

Zrozumiała dopiero po chwili.

– Trzy miesiące? Więc Laweneres…

– Nie wiem. – Machnął ręką. – Nic o tym nie wiem. Ale Obrar będzie chciał mieć całkowitą pewność. Dziewictwo nie zawsze jest gwarancją.

– A jeśli – przeklinała własną ciekawość, ale musiała spytać – w którymś piecu będzie tlił się ogień?

– Na wielkich równinach żyją stada lwów. Gdy młody samiec zdobywa harem, odnajduje i zabija wszystkich potomków poprzedniego przywódcy stada. Co do jednego. – Truciciel pociągnął z kielicha.

Milczeli dłuższą chwilę, on wpatrując się w sufit, ona błądząc wzrokiem po komnacie. Półki z ciemnego drewna, na nich rzędy buteleczek i skrzynek, szklane naczynia dziwnych kształtów i nieznanego przeznaczenia. Na miedzianych tabliczkach przybitych do półek wyryto podpisy – awnee, dulst, cmanea, seruviyo… Większość nazw nic jej nie mówiła. Część zapisano w językach, których nie znała, a część oznaczono po prostu glifami, zrozumiałymi zapewne tylko dla Suchiego. Cała komnata pachniała ziołami i gorzkawą wonią palonych migdałów.

Truciciel poruszył się nagle, odchrząknął.

– Wiesz, co jest najgorsze? – rzucił. – Że byliśmy od początku tak ślepi. Ja byłem. Zakładałem, że strach, jaki Rody Wojny i Świątynia żywią przed Obrarem, sprawi, że będą skłonni do ustępstw. W końcu lepiej stracić trochę niż wszystko, myślałem. Przegapiłem jedno…

– Niewolników.

Nie odrywała wzroku od półek, więc bardziej poczuła, niż zobaczyła, jak drgnął.

– Tak. Trzeba było coś z tym zrobić.

– Oczyszczanie? Łapanki? Kontrolowany upust krwi?

Cmoknął, a jego brzydka twarz wykrzywiła się w dobrze jej znanym, złośliwym grymasie.

– No proszę, zdajesz się wiedzieć więcej o Konoweryn, niż raczyłaś to przyznać. Nie, dziecko, Laweneres nigdy by na to nie pozwolił, on… Raz na sto, na tysiąc lat rodzi się ktoś taki jak on, połączenie zdrowego rozsądku, prawości, umiaru i… uczciwości. W ciągu dwudziestu, trzydziestu lat mógł zmienić to księstwo, odmienić jego twarz. Ech… Znów gadam banały. Cieszyłem się na te zmiany… Liczyłem na nie.

Przestał się uśmiechać i po raz pierwszy, odkąd się spotkali, wyglądał na smutnego.

– Marzenia. Wiesz, co jest największym grzechem ludzi z wizją? Zdolność do ignorowania wszystkiego, co tej wizji zaprzecza. Laweneres miał wizję Konoweryn, w którym za pokolenie lub dwa nie będzie niewolników. Uważał, że część z nich wykupimy, część zostanie wyzwolona po odsłużeniu określonej liczby lat. Myślał, że większość z nich zostanie potem u nas i jako wolni ludzie będzie pracować dla dobra księstwa. Wydawało się, że wszystko mu sprzyja, że jako ostatni w rodzie trzyma każdego w szachu. Cóż… Nie byłaby to pierwsza pomyłka, jaką popełniono w tym pałacu.

Wbił w nią intensywne spojrzenie bladoniebieskich oczu.

– I nie zastanowił się, a ja wraz z nim nad tym, że Rody Wojny istnieją tylko dzięki niewolnikom, że Świątynia Ognia boi się utraty potęgi, jeśli nagle połowa wolnych mieszkańców księstwa będzie wyznawać Baelta’Mathran, a właściciele plantacji to banda prymitywnych głupców, ubierających własną indolencję w takie zwroty, jak tradycja, odwieczne przywileje, nadane przez bogów prawa. Że wszyscy ci ludzie też będą mieli wizję Konoweryn bez niewolników, ale będzie to wizja inna niż jego. Będzie ich przerażać.

– Podobno nie piłeś, a gadasz…

– Jak po kilku dzbanach? Może muszę z kimś pogadać, a jeśli to jest tylko barbarzyńska kobieta zza pustyni, która jako jedyna nie boi się wejść do mojej komnaty, to trudno. Teraz, gdy jest po wszystkim, wydaje się to takie proste, oślepić Pałac, odciąć go od wieści o nastrojach wśród niewolników, wywołać bunt, który wstrząśnie całym Południem, wezwać na pomoc Obrara z Kambehii, jedynego księcia z dość czystą krwią, by wejść do Oka i osadzić go na tronie. W zamian za co? Jak myślisz, co Płomienny obiecał Af’gemidom i kapłanom?

– Nie graj ze mną w takie gierki, trucicielu. Co powiesz na wymianę? Ja będę odpowiadać na twoje głupie pytania, a ty na moje, zgoda?

Zmarszczył brwi. Potem się wyszczerzył grymasem szerokim jak po cięciu nożem. Wyglądał przy tym dość przerażająco.

– Nigdy cię nie zrozumiem, Deano d’Kllean. Nawet w takiej chwili potrafisz mnie zaskoczyć. Ale dobrze, pytaj.

Zabębniła palcami w blat.

– Na razie opowiem ci historię. Pytanie potem. Była sobie dziewczyna. W jej żyłach płynęła krew Pana Ognia. Wystarczająco czysta, by wybrano ją na Oblubienicę tutejszego księcia.

Wzruszył ramionami.

– Jak zapewne wiesz, takie rzeczy zdarzają się niektórym naszym dziewczętom.

– Wiem. Przywieziono ją do pałacu, spełniła swój obowiązek, urodziła następcę tronu i wróciła do siebie.

– Jak większość wybranek Varali.

– Ta historia dzieje się jeszcze przed Varalą. Wiele lat temu. Wiem, jak tu wychowuje się dziewczęta. Skromność, posłuszeństwo, cnota, tradycja.

– Tak. – Truciciel pociągnął z kielicha. – Nadal pielęgnujemy te wszystkie wady.

– Nie przerywaj mi. W domu czekał na nią narzeczony, którego linia krwi była oczywiście równie czysta jak jej, i obowiązek przedłużenia rodu. Ale była uparta i niezależna, miała kości z żelaza i płynną stal zamiast krwi, więc ani myślała poddać się tradycji. Wiedziała, że zostawiła w mieście część siebie.

– Coś takiego…

Nie patrzył już na nią ze złośliwym uśmieszkiem. Zamiast tego gapił się w napięciu w kielich, jakby znalazł w zielonym płynie coś wielce interesującego.

Deana uśmiechnęła się smutno. Samiy miał rację. Truciciel wiedział.

– Dziewczyna upozorowała swoją śmierć, i to tak dobrze, że Świątynia i Biblioteka uznały ją za martwą. Potem wyruszyła w podróż. Po kilku latach pojawiła się w stolicy. Została kochanką jednego z arystokratów, potem kolejnego, ważniejszego, miała prawdziwy talent do sztuki miłosnej, wieści o jej „darze” wędrowały od ucha do ucha, aż wreszcie trafiły to tego najważniejszego, książęcego. Podobno po jednej nocy awansowała na Pierwszą Nałożnicę.

– A książę nie rozpoznał matki swojego syna?

– Nie kpij – syknęła, a on drgnął, jakby usłyszał świst przecinającej powietrze klingi. – Wiesz dobrze, jak za pierwszym razem wyglądały ich… akty miłosne. Została jego kochanką, powierniczką i zaufaną, a kiedy umarł, ku zdumieniu wielu mężczyzn i zazdrości wszystkich kobiet w pałacu utrzymała stanowisko, wskakując do łoża nowego księcia. Wszystko po to, by być jak najbliżej jego brata.

– Ohoho, zapachniało kazirodztwem – mruknął Suchi.

Długie dni ćwiczeń i medytacji w obliczu morza zostawiły w niej ślad, jej gniew był więc chłodny, spokojny, panowała nad nim w sposób, którego nie doświadczyła nigdy wcześniej. Więc zamiast naznaczyć trucicielowi twarz szablą za kpinę i złośliwość, pochyliła się tylko i machnęła ręką, wytrącając mu kielich z dłoni. Tak szybkim ruchem, że nie zdążył mrugnąć.

Ale nawet gdy naczynie trzasnęło o podłogę, nie spojrzał na nią, zacisnął tylko dłonie w pięści, zasznurował usta.

– Ja też o to zapytałam, a wtedy Samiy…

– Samiy?

– Zamilcz! Nie ostrzegłeś mnie… nie uprzedziłeś. Być może nawet umówiłeś się z nią, by odegrać całą scenę, bym znalazła Laweneresa w jej sypialni… Dlaczego? Bo odciągałam myśli księcia od właściwych spraw? Nie odzywaj się teraz. Nie wiesz, jak blisko jesteś Domu Snu… przyjacielu. Gdy go o to zapytałam, Samiy nazwał mnie głupią dziewczyną. Miał rację. Przecież książęta byli braćmi przyrodnimi, z różnych matek. Nienawidziłam jej, a powinnam raczej podziwiać kobietę, która posunęła się tak daleko, by być blisko własnego dziecka.

Spojrzał na nią po raz pierwszy od bardzo długiej chwili.

– Lepiej nie rozpowiadać tych bajek – powiedział szeptem, a w jego oczach nie było strachu, jak się spodziewała, tylko coś, co mimo wszystko ją zmroziło. – Nawet teraz… Znaleźliby się tacy, którzy chcieliby na tej opowieści coś zyskać. Bo kara za jej wykroczenie jest straszniejsza, niż możesz sobie wyobrazić.

– Na przykład nie mogłaby być przy tym, jak będą szlachtować jej syna?

– Na przykład. A jakie chciałaś zadać pytanie?

– Czy ta historia jest prawdziwa?

– Przecież opowiedział ci ją ktoś, komu ufasz.

– Nie wiem już komu ufać.

– Mądre dziecko.

Milczeli, patrząc na siebie, aż z jego oczu znikły demony. Potem niemal niedostrzegalnie skinął głową.

– Ale to już nie ma znaczenia. – Wstał, podniósł kielich i napełnił go ponownie. Potrząsnął butelką zdobną w małe czaszki i kości. – Tu wszystko jest inne, niż się wydaje. W tym na przykład nie znajduje się śmiertelna trucizna, tylko wydestylowana esencja zielonych ziaren vaolei. Tych samych, z których po wypadnięciu z ptasiego tyłka powstaje gri. Trzeba wiedzieć, jak ją przyrządzić, ale działa lepiej niż najwspanialszy ożywiający napar, mimo iż smakuje jak sfermentowane krowie łajno. Słyszałem kiedyś o człowieku, który nie spał przez dwadzieścia dni i nocy, pijąc tylko to. – Pociągnął głęboki łyk, skrzywił się wściekle. – Podobno potem upadł w pół słowa i umarł. Nieważne. Zrobiłem, co uznałem za słuszne, i możesz mi wierzyć lub nie, nie miałem nic wspólnego z tym, jak go wtedy znalazłaś. Potrafiłbym cię odsunąć w inny sposób.

Nie odpowiedziała.

– Czy miasto naprawdę podporządkuje się wynikowi pojedynku?

Truciciel westchnął i klapnął ciężko na krzesło.

– Mówiłem ci już, tu nawet kominki przyznają się do pokrewieństwa z imieniem Pana Ognia. Wynik walki w Oku będzie niepodważalny. Nawet jeśli ludzie sądzą… czują, że dzieje się niesprawiedliwość… że to nieuczciwe, by ślepiec stawał przeciwko widzącemu. Że ta krew nie musi być przelana, bo Laweneres mógłby oddać tron dobrowolnie, wrócić do ksiąg, traktatów filozoficznych i poezji.

– Więc czemu tego nie zrobi?

– Nie pozwolą mu. Mówiłem. Lwy na sawannie. Zawsze stanowiłby zagrożenie. – Westchnął. – Być może taki był warunek Obrara. Ta linia krwi awenderi ma zniknąć. Więc miasto będzie patrzeć, zaciskając pięści, bo wszystko odbywa się przecież zgodnie z prawem Świątyni, z odwiecznym obyczajem, nawet jeśli stał się on kpiną z – wybacz banalne słowo – prawości.

– A potem? Wojna z niewolnikami? Rzeź, śmierć, konie po pęciny brodzące we krwi?

Wzruszył ramionami.

Af’gemidzi i Świątynia dostaną wsparcie, które przywróci zachwianą równowagę. Płomienny połączy Konoweryn z Kambehią. A potem… Pamięć o tym, że Południe było kiedyś jednym królestwem, wcale nie umarła. – Dłonie zaciśnięte na kielichu pobielały. – Na popiół na języku Agara, gdybym miesiąc temu wiedział, jak wygląda sytuacja wśród niewolników!

– Nic byś nie zrobił. Było już za późno.

– Skąd wiesz? Skąd możesz to wiedzieć?

Wzruszyła ramionami. I tak nie mieli szans, jakby sam Los grał przeciw nim. Nawet gdyby Laweneres uspokoił tlący się ogień mądrymi prawami, ktoś postarałby się, by go rozdmuchać. Wystarczyłaby jakaś łapanka albo pomniejsza rzeź. Powstanie musiało wybuchnąć, by Obrar Płomienny wszedł z armią w środek ogarniętego zamętem kraju i wystąpił w roli zbawcy.

– Ludzie z wizją bywają oślepieni własnymi marzeniami. Sam tak powiedziałeś. Ciebie to też dotyczy, trucicielu. Pójdę już.

Uniósł kielich w ironicznym toaście.

– Twoje zdrowie, dziewczyno. Laweneres jest…

– Sama go znajdę. Jeśli zechcę poszukać. Będzie walczył jutro o świcie?

– Tak. Nie. Stawi się o świcie przy Oku. Zanim skrzyżują broń, odbędzie się przedstawienie, kapłani odczytają jego linię krwi, a to z pięćdziesiąt nazwisk, linię krwi Obrara, potem ten rzuci uroczyste wyzwanie, wymieniając wszystkie swoje tytuły. To potrwa jakiś czas. Potem dopiero dadzą im broń.

– Jaką?

– Tradycyjne szable. Nieco dłuższe niż twoje talhery, trochę cięższe. Potem modlitwa, błaganie Agara, by wsparł sprawiedliwość… – Kaszel mężczyzny przypominał rzężenie rannego zwierzęcia. – Sprawiedliwość. Gdyby ten ognisty sukinsyn wiedział, co to znaczy. Nieważne. Wszyscy w mieście poczują, gdy książęta wejdą do Oka. Ono ich przywita. Będziesz tam?

– Do Oka może wejść tylko ten, kto ma w sobie krew Agara, prawda? Albo ten, kto domaga się vasagar?

Po raz pierwszy nim wstrząsnęła.

– Nie możesz…

– Zamierzasz wskazywać mi drogę, ślepy mężczyzno? Swojego księcia przywiodłeś do zguby.

Wymierzyła mu ten ostatni policzek, z ponurą złośliwością obserwując, jak czerwienieje. Po czym wstała, ukłoniła się głęboko, krzyżując dłonie na rękojeściach szabel.

– Nie hołubię żalu ani krzywdy, przechodzący, więc nasze drogi mogą się rozejść, a moja broń nie będzie płakać za twoją krwią. Oby Matka była łaskawa dla każdego naszego kroku.

Nie sądziła, by rozumiał k’issari, ale był bystry. Jak na mężczyznę oślepionego własną wizją.

Wyszła na pusty korytarz.

Загрузка...