Interludium
Dała mu papier i kilka węglowych rysików różnej grubości. Siadła obok i kazała malować.
Z początku szło opornie, kreski były grube, nierówne i koślawe. To, co miał w głowie, obrazy wyciągnięte z pamięci, nie chciało zaistnieć na papierze.
– Nie walcz z tym – szeptała mu do ucha, sięgając i delikatnie prowadząc jego dłoń. – Nie próbuj od razu namalować wszystkiego. Niech całość wyłania się stopniowo. Jeszcze raz.
Więc Yatech szkicował. Komnatę z kręgiem kamiennych tronów, widok na miasto z wieży, czarny miecz tkwiący w kamieniu. To były kiepskie rysunki, nieporadne i uproszczone jak dziecięce bazgroły, ale ona się nie zrażała. Mięła zmarnowane kartki i ciskała je w kąt.
– Jeszcze raz. Myśl o tych miejscach. Skup się na nich. Niech ci odżyją w pamięci. Zacznij od krawędzi, od tła, ono też jest ważne, niech wciągnie cię w głąb i uwypukli szczegóły.
Pozwolił dłoni z rysikiem zaczerniać papier i zagadnął:
– Dlaczego sama nie rysujesz? Znasz się na tym.
Kątem oka dostrzegł, jak Kanayoness kręci głową.
– Dla mnie rysunki to wrota do miejsc. Ale muszą to być prawdziwe miejsca, osobiście widziane przez malarza, albo miejsca, które widziałam ja sama, już w nich byłam. I muszę dotknąć tego, kto stworzył obraz, porozmawiać z nim, żeby nawiązać więź. Kiedy wybrałam się na Wielkie Zgromadzenie trup teatralnych i zamówiłam rysunki z różnych krain Imperium, musiałam zjawić się tam sama, żeby spotkać ludzi, którzy będą je malować. – Poprawiła lekkim muśnięciem cieniowanie posadzki. – Dzięki temu wiedziałam potem, którzy z nich oszukiwali, malując coś, czego sami nie zobaczyli.
– Co to za różnica? – Udało mu się naszkicować kamienne ściany i podstawy kilku tronów. Na środku dwoma szybkimi ruchami zaznaczył miejsce, gdzie płonął ogień.
– To były obrazy z ich wyobraźni. Nieistniejące. Cała Moc Wszechrzeczy nie otworzy przejścia do miejsca, którego nie ma. Rozumiesz? Sięgam do miejsc, które są prawdziwe, a ich istnienie zostało potwierdzone, bo ktoś je zobaczył.
Kilkoma kreskami zaznaczył trony, ich siedziska, oparcia, prosty wzór zdobiący podstawy.
– Ale dlaczego sama nie rysujesz?
– Bo nie mogę. Każda droga musi mieć początek i koniec. Ta, którą ja otwieram, to ścieżka między dwoma umysłami. Moim i twórcy rysunku. Gdybym malowała ją sama, to droga ta byłaby najkrótsza z możliwych. – Postukała się palcem w skroń. – Zaczynałaby się i kończyła tutaj.
Domalował resztę tronów, dwoma ruchami podkreślił cienie w kątach.
– Dobrze. – Mała Kana wydawała się zadowolona. – Bardzo dobrze. Masz talent. Ćwicz.
Yatech odsunął nieco kartkę i przyjrzał się uważnie dziełu. Całość wyglądała jak malunek znudzonego dziecka.
– Nie patrz tak. Nie chodzi o wierność szczegółów, lecz o istotę miejsca. – Wskazała na plamę węglowego pyłu, która wyglądała jak postać mężczyzny w płaszczu z kapturem, trzymająca w rękach jakąś tyczkę. – Uchwyciłeś ją. Bierz się do następnego.
Zawahała się.
– Skup się na komnacie z mieczem. Pójdziemy tam. Jutro.
*
Wyszli z ciemności w mrok rozjaśniony tylko pochodnią płonącą w uchwycie na ścianie. Trafili dokładnie przed miecz, tam, gdzie byli poprzednio. I tym razem przed mieczem spoczywał mężczyzna.
Ale ten był żywy.
Odwrócił się, wyczuwając ich, i sięgnął po wiszący u pasa sztylet. Yatech uderzył. Przedramię, obojczyk, skroń. W półmroku klingi jego yphirów pozostawały niewidoczne, więc mężczyzna musiał mieć wrażenie, że ktoś okłada go magicznymi ciosami.
Cofnął się, otwierając usta do krzyku.
Mała Kana była już za nim, już kopniakiem pod kolano zmuszała go do przyklęku i zasłaniając usta dłonią, nachylała się do ucha.
– Ciiii… Mój towarzysz dostał rozkaz, by uderzać płazem, chyba że nie będzie innego wyjścia. Dzięki temu nie wykrwawiasz się tu teraz na śmierć, a miecz tu uwięziony nie spija twojej krwi i duszy.
Mężczyzna próbował się szarpnąć, ale ostrze przyłożone do gardła uspokoiło go w mgnieniu oka. Yatech przyjrzał mu się dokładnie. Pięćdziesiąt, może więcej lat, drogie ubranie, rysy twarzy widywane na niektórych posągach albo monetach, srebrne włosy opadające falą na kark. Arystokrata z krwi i kości.
– Modliłeś się? Modliłeś się do tego kawałka żelaza, nic niewartego, zapomnianego odpadka, zardzewiałej furtki? Odpowiedz!
Szept Kanayoness przeszedł w warkot.
Mężczyzna nie jęknął ani nie zaczął błagać o życie, tylko mocniej odchylił głowę w tył i spróbował spojrzeć na dziewczynę.
– On jest moim panem – wydyszał. – Jedynym i prawdziwym.
– Naprawdę?
– Tak.
– To tylko marny bożek bez znaczenia, kukła godna pogardy, złodziej dusz. – Mała Kana szarpnęła głową mężczyzny w tył i przez chwilę wydawało się, że zaraz poderżnie mu gardło. – Chcesz za niego umrzeć?
– On jest Bogiem Wojowników, Obrońcą Świata, Niszczycielem Ciemności. No już, zabij mnie, a z radością jeszcze dziś stanę przed jego obliczem.
Puściła szlachcica i cofnęła się w cień pod ścianą. Mężczyzna chwilę tkwił bez ruchu, po czym powoli uniósł dłonie do szyi.
– Hrabia Bendoret Terleach. – Kanayoness stała za jego plecami, a jej głos zdawał się dobiegać ze wszystkich stron naraz. – Ten, który został wybrany. Oświecony, by służyć swojemu panu. Ten, który poprowadzi jego wiernych do zwycięstwa. Twoja wiara i niezłomność okazały się stalowe. Możesz wstać, wybrany. Ze wszystkich ludzi ty jeden jesteś godzien, by być jego naczyniem.
Arystokrata podniósł się z kolan, a na jego twarzy malowało się tyle sprzecznych uczuć, że nie wiadomo było, czy mężczyzna zaraz zapłacze, czy zacznie wzywać pomocy. Och, to jasne, że działo się coś, do czego mężczyzna tęsknił i o czym marzył od wielu lat. A jednocześnie ta jego część, która była wyrachowanym politykiem, nakazywała mu ostrożność.
Kanayoness podeszła do miecza i oburącz złapała za jego klingę. Nawet w półmroku dało się zauważyć, że hrabia przestał oddychać. Miejsce, gdzie jej dłonie dotykały gigantycznej broni, zdawało się lekko jarzyć.
– On jest z ciebie zadowolony. Bardziej, niż sądzisz. Od wielu wieków czekał na kogoś takiego jak ty. Pamiętasz chwilę, gdy cię uzdrowił? Gdy odepchnął chorobę, której nie potrafili uleczyć najwięksi czarownicy? Postanowił, że do ciebie przyjdzie. Osobiście wyśle kawałek swego ducha, by boże naczynie znów stąpało po ziemi.
– Awenderi – w głosie mężczyzny usłyszeli nabożny lęk.
Miała go. Z ciałem i duszą miała go.
– Ale coś się wydarzyło. Coś poszło nie tak, jak miało. Opowiem ci co. I zdradzę, co masz zrobić, by wypełnić wolę Reagwyra.