Rozdział 12

To był trzeci raz w ciągu ostatnich dni i wyglądało na to, że Altsin zaczynał nabierać wprawy w wychodzeniu z głębokiej dziury, do której wtrącało go każde starcie z Reagwyrem. Choć teraz było inaczej. Mniej… komfortowo.

Nie otwierając oczu, poruszył się lekko. Ciało odezwało się bólem, tępym i rozległym, jakby tuzin oprychów przez ostatnie godziny okładał go kijami. Za to umysł miał jasny i świeży, myśli sunęły prosto i szybko niczym rekin, który dojrzał właśnie miotającą się w wodzie ranną fokę.

Pamiętał. Był u Ouma. Bożka Seehijczyków. Walczył z nim. Pokonał, ale Oum nie był tym, za kogo mógł go wziąć ktoś z zewnątrz. Oum był…

Twarzą na tronie.

A on leżał na ziemi, skrępowany. Nie miał szans na ucieczkę.

Ale żył. Zdumiewające.

Lecz uwzględniając to, że Jawynder, półboski byt połączony z samą Elharan, nie chciał z nim walczyć na poważnie, to czy Oum ośmieliłby się na próbę zamordowania nieprzytomnego złodzieja? Nikt nie potrafiłby sobie wyobrazić, co by się stało w chwili uwolnienia z jego ciała kawałka duszy Pana Bitew, jednego z najpotężniejszych Nieśmiertelnych, jakich znał świat. Żaden bóg nie podjąłby takiego ryzyka w samym sercu swojej Mocy.

Altsin miał nadzieję, że sprawy rzeczywiście tak wyglądają.

Otworzył oczy.

Znajdował się w sali, w której się starli. Strażników nie było, za to na tronie tkwił ten sam mężczyzna co poprzednio, choć jego prawa ręka zwisała bezwładnie i nie tyle siedział, co półleżał, niczym rzucona przez lalkarza kukiełka.

Z tego, co już wiedział, porównanie było jak najbardziej adekwatne.

Poruszył się, pochylił głowę i spojrzał na swoje więzy. Dziesiątki szkarłatnych korzeni wyrastały z podłogi i oplatały go mocno. Nie zdziwił się, gdyż…

Czarne Wiedźmy to Sługi Drzewa. Czarne Wiedźmy służą Oumowi. Czyli drzewo to Oum. Vanuhii to też Drzewo. Więc Oum to Vanuhii. Żywe Drzewo. Bóg uwięziony w żywym Drzewie. Dlaczegóż by nie? Jawynder był cholerną rzeką.

Najważniejsze, że to drzewo przyciskało teraz Altsina korzeniami do ziemi, a jego zamiary były nieodgadnione.

Wiedza napływała mu do głowy nie wiedzieć skąd. Cholera, nie, po co się oszukiwać, to wspomnienia Bitewnej Pięści, te same, które wywołały u niego niepohamowaną wesołość.

A raczej histeryczny rechot.

Oum był…

Wizja rozszalałego oceanu, fal wysokich jak góry i… olbrzymiego cielska wielkości małego miasta, łamiącego ich grzbiety z niewzruszoną arogancją, przemknęła mu przed oczyma i zaraz znikła, wyparta przez zdrowy rozsądek. Nic tak wielkiego nie może pływać po morzu. Nic.

– Leż. On próbuje cię uleczyć.

Głos zabrzmiał gdzieś zza jego głowy i złodziej omal nie skręcił sobie karku, próbując dostrzec mówiącą. Położyła mu dłoń na czole i przycisnęła do ziemi. Bynajmniej nie delikatnie.

– Leż.

Zerknął na nią z dołu, dostrzegając pomarszczoną skórę i kosmyki siwych włosów wymykające się spod opaski. Ale głos… ten głos…

– Aonel?

Nie odpowiedziała, tylko wstała i odeszła w bok. Po kilku chwilach zaniechał próby dosięgnięcia jej wzrokiem. Jego mięśnie wyły, a korzenie nie zamierzały się poddać.

Odetchnął głęboko. Bolało go wszystko od stóp po zęby. Czuł wątrobę, serce i chyba coś w okolicach lewej nerki. Żałował, że nie może się obejrzeć, wyobraźnia katowała go obrazami siniaków i opuchnięć obejmujących każdy staw, skóra, jak mu się wydawało, musiała schodzić płatami z całego ciała. Wiedza o tym, jak działa na ludzi nadużywanie Mocy, wcale nie pomaga, gdy Moc przychodzi, kiedy chce, i wyżyma cię jak szmatę.

Kobieta pojawiła się nagle z przodu, niosąc glinianą miskę. Kucnęła obok i zamieszała w niej łyżką.

– Zupa z królika. – Cholera, to na pewno była ona, Aonel. – Masz ją zjeść.

Patrzył na ręce, blade i pokryte siateczką zmarszczek, na twarz, tak znajomą i nieznajomą jednocześnie. Widział już tę twarz, u kobiety konającej na mieczu Reagwyra, na przeklętej klindze, która wysysała z niej życie i siły. Te same kości policzkowe, ten sam zarys szczęki, ta sama skóra, opięta na obliczu, jakby zaraz miała się z niego zsunąć.

Nieważne, kto z ciebie pije, czy na wpół świadomy boski miecz, czy konający plemienny bożek, dla śmiertelników nie ma to znaczenia. Zawsze płacą najwyższą cenę.

– Jedz. – Ostrożnie wlała mu bulion do ust. – Powoli.

Po kilku łyżkach poczuł parcie na pęcherz. Potężne.

– Muszę…

– Nie przejmuj się. Byłeś nieprzytomny pięć dni. Możesz dalej robić pod siebie, jemu to nie przeszkadza.

Kolejny łyk utkwił mu w gardle. Rozkaszlał się dziko.

– Nie – warknął, gdy wreszcie złapał oddech. – Nie. Niech mnie puści. Sukinsyn niech mnie puści natychmiast!

Zakręciło mu się w głowie, a gardło nagle zaczęło palić.

– Ocalił ci życie. Gdyby nie on, byłbyś martwy, a na pewno sparaliżowany i na wpół ślepy. Okaż więc trochę szacunku.

Altsin nie podniósł głosu ani nie zaczął przeklinać. Lodowata furia, która już wcześniej wypełniała jego żyły, tym razem przyszła w mgnieniu oka. Nagle przestał czuć obolałe ciało, które jakby znikło, oddaliło się od niego. Odezwał się powoli, dobitnie akcentując wyrazy:

– Nie będę szczał pod siebie jak zwierzę. Powiedz mu to. Ma mnie wypuścić. Już.

– Nie…

Korzenie poruszyły się i rozluźniły, a Aonel zastygła z łyżką w połowie ruchu i na wpół otwartymi ustami.

Altsin zignorował ją, wstał i nie patrząc na kobietę, podszedł do najbliższego rogu komnaty. Cóż, jeśli Oumowi to nie przeszkadza…

Wysikał się, czując na karku spojrzenie, które najpewniej powinno przepalić mu skórę, i wrócił na miejsce. Był nagi, ale jakoś go to nie krępowało. Nagość nigdy mu nie przeszkadzała, w PonkeeLaa młodzież kąpała się tak przy każdej okazji, poza tym w oczach Aonel było wszystko poza sugestią, że widzi w nim mężczyznę.

Usiadł naprzeciw niej, zabrał miskę i zaczął jeść samodzielnie. Korzenie już prawie znikły i tylko lekkie wybrzuszenia podłogi zdradzały ich istnienie.

Lód powoli opuszczał ciało, a jego miejsce zajmował tępy ból. Złodziej zdążył się już obejrzeć, wyglądał lepiej, niż podpowiadała mu spanikowana wyobraźnia. Tylko ślad po ciosie noża na prawym boku, szeroki i różowy, był nowością, reszta nie sprawiła mu niespodzianki. Stawy miał opuchnięte, a sińce pod skórą nadawały jej ciekawy odcień, jednak nie było gorzej niż przy poprzednim przebudzeniu. Właściwie…

– Co cię tak cieszy?

– Właśnie sobie przypomniałem – spojrzał jej w oczy – że poprzednio też obudziłem się goły w towarzystwie kobiety. Zabawne.

– Zabawne?

– O tak. Tamta była dużo… bardziej wiekowa. Czyli jest jakiś postęp.

Odłożył łyżkę i wypił resztkę zupy wprost z miski. Mądrość, której nabył w czasie kilkuletniej wędrówki po wybrzeżu kontynentu, mówiła, że cokolwiek się dzieje, nigdy nie zmarnuj szansy na ciepły posiłek.

– Gualara?

– Tak.

– Ledwo przeżyła. W czasie waszej dyskusji Oum potrzebował Mocy. Nie wiem, czy ona z tego wyjdzie.

Wiadomość spadła na niego nagle i… nic. Przecież wiedział o tym, ten krzyk, który zdawało mu się, że słyszał z zewnątrz pomieszczenia, brzmiał znajomo. Wiedział, tylko odsunął tę świadomość na bok, żeby nie przeszkadzała.

– To kara za to, że mnie tu przyprowadziła?

– Nie. Ale gdy On sięga po Moc, nie patrzy, przez kogo ją czerpie. Wiedziała, czym grozi pojawienie się tutaj.

– Myślałem, że nie jest już Czarną Wiedźmą.

– Czarną Wiedźmą jest się do końca życia – głos zza jego pleców zaszumiał, zaszeleścił. – Nie można w pewnej chwili powiedzieć „dość, od dziś zrywam wszelkie więzy, odcinam korzenie i udaję, że jestem kimś innym”.

Altsin uśmiechnął się i zignorował ten głos, poświęcając całą uwagę Aonel. Dziewczyna, którą pamiętał, była nieco młodsza od niego, drobna i szczupła. Prezentowała ten typ egzotycznej, seehijskiej urody, który podbijał serca wielu mężczyzn. Służba w Dolinie obdarowała ją cerą czterdziestoletniej chłopki, dłońmi, na których pojawiły się pierwsze plamy wątrobowe, i szarawymi, przetykanymi siwizną włosami. Tylko oczy miała młode. Jasne i czyste, bez śladu starczego znużenia. I – co go naprawdę zdumiało – bez oznak obłędu i rozpaczy, których się spodziewał u kogoś, z kogo wysysano najlepsze lata życia.

– Zamierzasz udawać, że mnie tu nie ma? – szeleszczący głos zabrzmiał rozbawieniem.

– Nie. Ale jeśli dobrze rozumiem, nie ma znaczenia, w którą stronę patrzę, bo i tak stoję z tobą twarzą w twarz.

– Podpowiada ci to twój spryt czy jego wiedza?

Zaskoczył go.

– Nie wiem. – Altsin znów zdziwił się brakiem większych emocji, wcześniej po takim pytaniu szalałby z niepokoju. – Nie sądzę, by to miało większe znaczenie.

– Ja też nie. Chwilami stajecie się jednością.

– To nieprawda.

– Odwróć się, nie będę mówił do twoich pleców.

Twarz na tronie przyciągnęła jego uwagę od razu, jak wulkan wybuchający nocą. Wyrzeźbione w czerwonym drewnie oczy niemal płonęły, usta drwiły dzikim grymasem, a całość zdawała się promieniować wewnętrznym blaskiem. Teraz złodziej nawet nie spojrzałby na ludzkie ciało poniżej.

– Stajecie się jednością. – Usta nie poruszały się, ale głos dobiegał od strony oparcia. – On tego nie chce, wie, czym to grozi, ale nie może pewnym rzeczom zapobiec.

– Nie wydaje mi się. On chce mnie Objąć.

– Nie, głupcze. Nie podejmie takiego ryzyka, bo źle by się to dla niego skończyło, nie masz znaków, tatuaży, które ustanowiłyby barierę, więc wasze dusze połączyłyby się w ciągu kilku, najwyżej kilkunastu dni. To, co bierzesz za próby Objęcia, to poruszenia śpiącego olbrzyma, które chcąc nie chcąc, wstrząsają tobą, tak jak nagłe drżenie wieloryba wstrząsa pąklem na jego skórze. A ty wtedy walczysz, budzisz go, nawet jeśli twoje ciało płaci za to obrzękami i pękającymi żyłami. I dobrze, bo gdybyś tego nie robił, mógłby cię Objąć mimowolnie. Tak to działa. Tylko gdy twoje życie jest zagrożone, on wspiera cię świadomie, ale cena za to jest jeszcze większa. W pewnym sensie jest twoim więźniem, a ty jego. Pełne Objęcie byłoby jego końcem.

– Raczej pożarłby mnie, sukinsyn. Prędzej…

– Nie – głos Ouma zabrzmiał ze wszystkich stron naraz. – Nie! Nie rozumiesz. Na Północy mają opowieść o jednym z waszych bogów, Setrenie, znasz ją? – Drewniana maska wydawała się czekać na odpowiedź. – Nie? To opowieść o tym, jak wchodził w ciała zwierząt, a gdy wreszcie znalazł wystarczająco potężne, by utrzymało jego Moc, okazało się, że nie stał się bogiem w ciele byka, tylko bykiem z boską potęgą. Bo ciało zwierzęcia narzuciło mu swoją pamięć, swoje postrzeganie świata i swoje instynkty. Ta historia jest snuta od wieków, wypaczana i przekłamywana, ale ziarno prawdy, które w niej tkwi, brzmi tak – dusza połączona z własnym ciałem jest potężna. A raczej ciało połączone z duszą. Ono pamięta każdą rzecz, która mu się przytrafiła, każde uderzenie serca i każde muśnięcie wiatru na skórze. Ono jest naczyniem. A dusza wodą. Ale to naczynie nadaje kształt wodzie, którą je wypełnimy. Awenderi nosili ochronne tatuaże z kilku powodów, a jednym z nich było stworzenie bariery, muru między człowiekiem a duszą boga. Bez tego każde Objęcie odmieniałoby Nieśmiertelnego w zależności od tego, kto byłby jego naczyniem. Tatuaże, siła symboli, znaków, przywiązanie do formy… Wy, ludzie, widzicie to przecież do dziś, a ignorujecie, bo jest zbyt niewiarygodne i przerażające. W pewnym sensie wyświadczasz mu przysługę, odpierając jego na wpół świadome, odruchowe próby przejęcia twojego ciała, ale nie masz ochrony, więc mimo że on zanurzył się głęboko i rzadko wypływa na powierzchnię, wasze dusze powoli się mieszają.

– Próbujesz mnie przestraszyć?

– Ani myślę. Ale czy zastanawiałeś się, jak to jest być człowiekiem? Każdy nosi wór ze wspomnieniami, od dzieciństwa po starość. I te wspomnienia są jego częścią. Jeśli przeżyłbyś napad nesbordzkich zbójów, rzeź rodzinnej wioski, śmierć przyjaciół, porwanie i cudowne ocalenie, gdy ich łódź została przechwycona przez jeden z książęcych okrętów, to pewnie na widok każdego mieszkańca północy kuliłbyś się ze strachu albo sięgał po broń. Choćby w myślach.

– To oczywiste.

– A gdybym wyjął to wspomnienie z twojego worka i umieścił tam historię o piratach z jednego z południowych miast, którzy zrobili to, co Nesbordczycy wcześniej, napadli, wymordowali i ograbili twoją wioskę, a ciebie samego związali i wrzucili na dno swojej galery? A potem dodał wspomnienie o szlachetnych nesbordzkich wojownikach, którzy napadli na tę galerę, złupili ją, mszcząc twoją rodzinę, a ciebie, pchnięci kaprysem lub litością, odstawili na brzeg i obdarowali kilkoma orgami. Ot, taki gest współczucia dla sieroty. Pamiętaj, że zmieniam tylko kilka szczegółów, twarze napastników i wybawicieli, które po latach i tak byłyby zatarte i niewyraźne. Czy jednak nie stawiałbyś kolejki każdemu Nesbordczykowi spotkanemu w tawernie?

– Może.

– Więc widzisz, jak to się dzieje. Gdyby on przejął razem z ciałem twoje duchowe więzy, lęki, poczucie wdzięczności, miłostki, niechęć wobec jakichś ludzi – lub wręcz przeciwnie, lojalność i przyjaźń – przestałby być sobą.

– Mimo że jest bogiem?

– Bogowie też składają się ze wspomnień. Sądziłem, że już się domyśliłeś. Zwłaszcza że powoli się mieszacie.

Złodziej pokręcił głową.

– To nieprawda – powtórzył z uporem.

Oum westchnął i był to dźwięk, jakby wiatr zaszeleścił konarami tysiącletniego drzewa.

– Naprawdę jesteś uparty jak muł. Co zobaczyłeś, gdy wchodziłeś do tej komnaty?

Sięgnął pamięcią. Łatwo i szybko.

– Dwóch strażników przed drzwiami, mieli karaceny, topory na długich styliskach, hełmy, temu starszemu brakowało dwóch palców u lewej ręki.

– A po wejściu tutaj?

– Czterech ludzi. Bez pancerzy i hełmów, kordy, tasaki i noże. Krótkie włócznie, wszystko dobre do starcia w ciasnocie.

– Dobrzy byliby w walce?

– Tak. Mieli blizny po wielu pojedynkach na noże. Ten z lewej, w głębi, był mańkutem. Ten po jego prawej stronie miał coś z kolanem, dziwnie stawiał nogę. Ale poruszali się jak ludzie, dla których broń jest częścią ciała. Wielu nosi miecze, szable i sztylety, ale zazwyczaj widać, że czują się z nimi nie najlepiej, jak ubrani w nie swoje rzeczy.

– Jakie obrazy wiszą tu na ścianach?

Obrazy? Rozejrzał się. Na kawałkach desek ktoś namalował pejzaże z drzewami vanuhii wyrastającymi ponad koronę lasu. Jeden nawet pokazywał Dolinę z lotu ptaka. Wschody i zachody słońca kłuły w oczy ostrą czerwienią. Nie zauważył ich wcześniej.

Mógłby przysiąc, że kąciki drewnianych ust wygięły się drwiąco.

– Zawsze to przyciągało twoją uwagę? Najpierw ludzie i broń, potem ocena ich wartości jako ewentualnych przeciwników, zbadanie okolicy, co, gdzie i jak wykorzystać w przypadku walki? A poza tą salą? Nie zaczynałeś przypadkiem coraz częściej patrzeć na świat jak na pole potencjalnej bitwy? Nie nachodziły cię myśli i skojarzenia, o które nikt by cię nie posądzał? Nawet ty sam?

Altsin skinął głową.

– Może. A może nachodziły mnie takie głupie myśli, bo się ich spodziewałem? Może gdybym sądził, że opętała mnie Pani Wiatrów, zacząłbym bez przerwy puszczać bąki?

Coś błysnęło w oczach maski.

– Nie jesteś opętany. W każdym razie niczym innym poza głupotą i uporem. Ale dzięki temu jeszcze żyjesz. On nie jest zainteresowany przejęciem tego ciała nawet za cenę zmieszania waszych dusz.

– Naprawdę?

– Naprawdę. Poznał cię i wie, że nie pójdziecie wspólną drogą. To mogłoby go zupełnie odmienić, a tego nie chce. Nie po to opuścił swoje królestwo, żeby pętać się po ziemi w ciele złodzieja i oszusta. Choć dużo bym dał za wiedzę, po co to zrobił.

Przerażające podejrzenie przetoczyło się przez głowę Altsina.

– On, czyli kto? – zapytał cicho.

– Obejrzyj się i powiedz mi, kto za tobą siedzi, przyjacielu. Kilka lat temu opowiedziała mi pewną historię. Tę o swojej matce, Świątyni Reagwyra i jego Mieczu. O tym, co z Miecza uczyniono. Właśnie dzięki tej historii przyjąłem ją do siebie, bo trzeba niezłomnego ducha i mnóstwa szczęścia, by dokonać tego, co zrobiła. A szczęście to bezcenna rzecz. Ale pięć dni temu uzupełniła historię o pewien szczegół. O ranę na dłoni jej towarzysza. Ponoć wcześniej nie uznała tego za ważne.

Złodziej mimowolnie zacisnął rękę.

– Nie poczułem go, gdy w ciebie wstąpił. Zrobił to cichutko, a jakiś czas później jego wtargnięcie zostało przyćmione innym, głośnym i brutalnym, które wstrząsnęło połową świata wrażliwą na takie rzeczy. A przez ostatnie lata ukrywał się w sposób niemal doskonały, choć ciekaw jestem, czy jego pojawienie się miało coś wspólnego z tą falą, która przetoczyła się niedawno przez świat… Czy wyprzedził narodziny…?

Oum zawiesił głos i Altsin nagle zyskał pewność. Bożek najpewniej sądził, że ma do czynienia z awenderi obecnego Pana Bitew, który po Wojnach Bogów zdołał zjednoczyć większość kawałków swojej duszy w jedno i zasiadł na tronie w swoim królestwie, by przyjmować hołdy śmiertelników z bezpiecznej odległości. Temu rzeźbionemu w drewnie durniowi nawet do głowy nie przyszło, że może być inaczej. Trafiała się okazja do uzyskania kilku odpowiedzi.

– Sądzisz więc, że Pan Bitew wysłał jakąś część siebie w konkretnym celu?

– Tak uważam. Bogowie rzadko to robią, kawałek boskiej duszy bez wsparcia armii wyznawców to łakomy kąsek, także dla innych Nieśmiertelnych. Zresztą, ze wsparciem wojska również, Imperium i tak rzuciłoby się na niego niczym wygłodniały kocur na rybią głowę. Poza tym wybicie dziury w Mroku wymaga olbrzymiej Mocy, a zysk może się okazać mizerny. Ale gdy ma się tu… małą furtkę w postaci miecza, który kiedyś służył za wejście do świata śmiertelników, i ktoś tę furtkę uchyli, to można przebić Mrok niemal bez używania Mocy, i nie budząc przy okazji wszystkich wokół. Dlatego, jak sądzę, zaryzykował. – Rozległo się ciężkie westchnięcie. – Nie mówię za dużo? Wybacz, od wieków nie rozmawiałem z nikim, kto nie padałby przede mną na kolana i nie ograniczał się do pokornego potakiwania. Nie ma większej samotności niż samotność boga otoczonego przez kochających go wyznawców, więc rozmowa z tobą jest odświeżającym doświadczeniem.

– Do rzeczy.

– Właśnie o tym mówię. – W słowach dało się wyczuć uśmiech. – Powtarzam, on zaryzykował i przeszedł, choć jestem pewien, że nie spodziewał się ciebie. No bo jak to? W samym sercu własnej świątyni spotkać zagubione seehijskie dziecko i miejskiego szczura? Zapewne wykorzystał okazję, będąc pewnym, że wejdzie w ciało jakiegoś kapłana. Wielu z nich nosi znaki swojego boga na skórze, więc byłby w miarę bezpieczny. A trafiłeś mu się ty… Taki… kaprys losu.

– A skąd to nagłe zainteresowanie światem śmiertelników? Nie lepiej… bezpieczniej siedzieć we własnym królestwie i przyjmować hołdy? Tak jak robił to od zawsze.

Oum nie odpowiedział od razu, a jego wzrok nagle stał się śmiertelnie ciężki.

– Nie od zawsze, przyjacielu. Od czasu do czasu wasi bogowie sięgali po ten świat, bo byli pewni, że to już ten moment, albo żywili przekonanie, że ta chwila już nigdy nie nadejdzie. Ostatni raz stało się tak jakieś tysiąc lat temu, gdy otworzyło się Oko Agara, Laal osłabiła swoje królestwo, próbując zdobyć nowych wyznawców, Galleg prawie wdał się w wojnę z Anday’yą, a Bliźnięta… He, he, Bliźnięta były gotowe odwrócić swój los. A potem okazało się, że ona nie była tym, kim wszyscy się spodziewali, że będzie. A na dodatek zginęła szybko i głupio – głos boga przeszedł w półszept, a Altsin nagle przestał czuć spojrzenie przyciskające go do ziemi. – Potem przez wieki świątynie walczyły ze sobą, delikatnie kierowane niewidocznymi rękoma. Rzezie, pogromy, ekspansje na cudze tereny, święte wojny. Od czasu naszego powrotu ten świat nie tonął w takiej rzece krwi. I nagle… Meekhan. Małe, gówniane państwomiasto, niemające nic poza garścią kiepskich czarodziejów, uporem, którego nie powstydziłby się granitowy głaz, i jej imieniem na sztandarach. I rozbijają jedną armię za drugą, a na Nieśmiertelnych pada strach, bo jeśli to już? Jeśli zajęci własnymi wojnami przegapili to… Niewidzialne ręce cofają się, wrota boskich królestw zatrzaskują, a walczące ze sobą świątynie tracą bezpośrednie wsparcie. I Imperium rośnie w siłę, bo ludzie mają dość nieustannych wojen i garną się pod jego skrzydła. Ale to nie było to. Więc może teraz będzie.

Altsin zdał sobie sprawę, że właśnie o tym wspominała Gualara. Stary, umierający bożek bełkotał bez sensu, gdy umysł odmawiał mu posłuszeństwa. Pora przyciągnąć jego uwagę.

Złodziej nabrał tchu.

– To nie on – powiedział spokojnie.

Drewniana rzeźba oczywiście nie drgnęła, ale Altsin miał wrażenie, że jej wzrok spadł na niego ciężarem tysiąca balastowych kamieni.

– Co „nie on”?

– To nie ten Pan Bitew, o którym myślisz. Nie ten, który po Wojnach Bogów odszedł do swojego królestwa, żeby lizać rany.

– Nie?

To „nie” poprzedzało ciszę, bezdenną i lodowatą jak morskie głębiny.

– Nie. Nie wszyscy jego awenderi zebrali się z powrotem. Z tego, co wiem, jeden z nich został wygnany poza Mrok, ale nie do królestw Nieśmiertelnych.

– Tak?

Altsin wyczuł to „tak” w drżeniu podłogi i ścian. Nareszcie przyciągnął całą uwagę bożka Seehijczyków.

– Bitewna Pięść Reagwyra. Ten, który oszalał po śmierci córki i próbował rzezią odpowiedzieć na to, co uznał za swoją krzywdę. To on. – Złodziej popukał się w skroń. – Jest tutaj. I wiesz co? W jego wspomnieniach widzę, jak orzesz ocean brzuchem długim na ponad ćwierć mili. Płyniesz, choć nie potrzebujesz do tego wioseł ani żagli. I widzę, jak wielu takich jak ty przybija do naszych brzegów, by rabować i grabić, i pędzić ludzi w gardziele nienasyconych okrętów o burtach złotych, brązowych, czarnych i czerwonych. Widzę… pamiętam ochronne czary, których złamanie kosztowało życie wielu najlepszych magów, a nawet awenderi, i widzę, jak szturmowano wasze statki, aż wreszcie odpłynęły i uciekły poza krawędź świata.

Cisza pogłębiła się. Złodziej nie odrywał oczu od drewnianej twarzy, bo miał wrażenie, że jeśli to zrobi, jeśli na mgnienie oka opuści wzrok, przerwie bezgłośną próbę sił, to rozpęta się piekło.

– Patrzę i choć nie chcę w to uwierzyć, to muszę, bo jeśli ten obraz pokazuje prawdę – wskazał malunek ukazujący dolinę widzianą z lotu ptaka – to gdyby połączyć linią wszystkie zewnętrzne drzewa vanuhii, powstałby zarys statku. Długiego na ponad ćwierć mili, szerokiego na sto pięćdziesiąt jardów.

Cisza.

Altsin spiął się. Jeśli Oum nie odpowie, trzeba będzie wyrwać się stąd, pokonać strażników i pewnie z setkę wiedźm, przebić przez połowę wyspy, dotrzeć do Kamany, zdobyć jakiś statek i uciec.

Powinien zdążyć przed nocą.

– Dlaczego się uśmiechasz?

Głos boga był cichy i łagodny. I absolutnie spokojny.

– Głupie myśli mi chodzą po głowie. – Złodziej uśmiechnął się szerzej. – Pozwalam im na to, ot tak, dla zabicia czasu. Czy te wspomnienia są prawdziwe?

Cisza. Altsin poczuł mrowienie między łopatkami i odwrócił się powoli. Po raz pierwszy, odkąd rozpoczął pogawędkę z Oumem, popatrzył na Aonel. Trzęsła się, jej twarz pokrywał pot, a włosy lepiły się do czoła. Bóg używał jej jako kanału dla Mocy i wyglądała, jakby miała zaraz zemdleć, ale gdy wreszcie złowił jej wzrok, w oczach miała determinację i zdecydowanie. Bez wahania umrze dla Ouma.

– Sztorm trwał dziesięć dni i nocy. Skończył się długo po tym, jak światło znów rozbłysło nad światem. – Na dźwięk pierwszych słów wiedźma otworzyła usta. – Nie wiem, ile dni trwała ciemność, trudno było ocenić bez słońca i gwiazd. Podobno siedem, jak później arbitralnie uznano, ale dla mnie mógł to być cały miesiąc. Postawienie bariery Mroku wokół świata… tylko szaleniec mógł się na to zdecydować, ale ona była szalona i potężna… Jakże potężna. Jednym ruchem łamała wszelki opór…

Złodziej spojrzał na oparcie tronu. Cienie kładące się na rzeźbie sprawiały, że wyglądała na… przygnębioną.

– Stworzono Mrok… ze wszystkich martwych snów i marzeń. Postanowiliśmy, że odpłyniemy. Nieśmiertelna Flota – nazwa więcej mówiąca o naszej arogancji i pysze niż wszystko inne – miała popłynąć w bok, szukać mitycznej pustej gałęzi. Ja… spóźniłem się. Zdążyłbym, ale wasz bóg mórz uznał za stosowne zjednoczyć swoich awenderi i nie całkiem mu to wyszło. Połączył się najpierw we cztery, potem w dwie części. Przyjęły imiona Ganr i Aelurdi, jakby chciały zachować ciągłość z tym, kim były wcześniej.

Ganeruldi – imię wypłynęło nie wiadomo skąd; towarzyszyło mu poczucie krzywdy i niesmak. Ganeruldi – krętacz, kłamca i nieudacznik.

– Moje wspomnienia… – Altsin ugryzł się w język. – Jego, jego wspomnienia mówią co innego. Odepchnięto was od brzegów wiele lat wcześniej.

– Od brzegów tak. Ale nie z oblicza mórz. Pływaliśmy, czekając i szukając innej drogi. Czasem nawet wspieraliśmy jedną lub drugą stronę w waszej wojnie, ale wtedy Bitewna Pięść był już szaleńcem, który mordował wszystko, co stanęło mu na drodze, nie interesując się resztą świata. Sam przewoziłem oddziały Gallega, które miały walczyć z tobą… z nim, na południu. Potem… Gdy stało się jasne, że nie ma tu dla nas miejsca, odpłynęliśmy. Osiemdziesiąt siedem statków z dwustu sześciu, które rozpoczęły podróż. Część zginęła po drodze, na oceanach we wnętrzu światów, na morzach czerwonych od małych krewetek, których zjedzenie sprowadzało obłęd, wśród wiecznych sztormów Błędu Nissha, w walce z potworami morskimi wielkości gór. Część wiele lat wcześniej odłączyła się, by poszukać innej drogi, jeszcze zanim przybyliśmy tutaj. Potem wykrwawiliśmy się w tej głupiej, bezsensownej wojnie, która kosztowała nas wielu braci, a gdy padł rozkaz, odpłynęliśmy szukać gałęzi, która nas przyjmie.

– Ty zostałeś.

– Ale nie z własnej woli!

To był szept, ale zabrzmiał ze wszystkich stron naraz i aż zatrząsł złodziejem.

– Dałem się zaskoczyć sztormowi, który wybuchł, gdy Ganeruldi próbował połączyć swoich awenderi w jeden byt, rozpadał się, próbował i dzielił. Nigdy nie widziałem takich fal… Nigdy. Łamały się nade mną, zatapiając pokłady, i otwierały mi pod grzbietem przepaście bez dna. A gdy nadciągnął Mrok, zgubiłem się. Nie wiedziałem, gdzie są słońce i księżyc, a przecież potrafiłem je wyczuwać, nawet gdy chowały się za plecami świata. Gwiazdy stały się wspomnieniem, nastała ciemność. I w niej kołysałem się na oceanie szaleństwa, którym stały się tutejsze wody.

Bożek umilkł. Przerwa trwała tak długo, że Altsin zaczął podejrzewać, iż Oum zasnął.

– To był jakiś podwodny uskok albo góra – głos boga Seehijczyków stał się ledwo słyszalnym szeptem. – Nie wiem. Uderzyłem grzbietem i zgruchotałem go. Na wiele kawałków. Mniej więcej pół dnia przed tym, jak słońce pojawiło się na niebie. Moje dzieci… moje dzieci tonęły, gdy woda wdzierała się do środka. Uciekały coraz wyżej, ale ja wiedziałem, że nie dam rady ich ocalić. Tak. Byłem okrętem Nieśmiertelnej, okrętem i kapitanem w jednym. I zawiodłem. Ostatkiem sił znalazłem wyspę, wpłynąłem w gardziel jej największej rzeki i zatrzymałem się. A potem ziemia zatrzęsła się w największym skurczu, jaki pamiętał świat, i nagle urwiska wokół rzeki osunęły się, odcinając jej nurt. Maluaryna spiętrzyła się najpierw w jezioro, a potem znalazła sobie inne koryto, a ja… zostałem tu. Moje dzieci zaś… Moje dzieci były przerażone.

– Twoja… załoga?

– Nie. Eihey. To w moim języku młodsi członkowie rodziny, dzieci, wnuki, prawnuki. Oni nie byli załogą, tylko częścią naszego małego świata. Osiem tysięcy dusz… tylu ocalało. Ja… Gdy woda opadła, poczułem pod plecami wilgotną ziemię, kamienie, glinę, muł. Bolało… tak bardzo bolało… od setek lat unosiłem się na wodzie, a tu nagle głazy próbowały zmiażdżyć moje ciało od spodu. Wiedziałem, że nigdy już nie wyrwę się z objęć ziemi, bo to zaborcza kochanka, i nigdy nie popłynę przed siebie, wolny. Chciałem umrzeć. Nie masz pojęcia, jak bardzo wtedy chciałem umrzeć.

Cichy szloch kazał Altsinowi się odwrócić. Aonel miała zamknięte oczy, płakała.

– Ale nie mogłem. Moje dzieci… były bardziej przerażone i zrozpaczone niż ja. Nie potrafiły się odnaleźć, bały się stałego lądu, ziemi, trawy, drzew. Niektóre wybierały śmierć. Podcinały sobie żyły i skrapiały moje ciało krwią. Ty umierasz, a my nie możemy i nie chcemy żyć bez ciebie, mówiły. Osiem tysięcy dusz… Musiałem przeżyć. Chciałem umrzeć i chciałem przeżyć jednocześnie, i to pragnienie rzuciło wyzwanie przeznaczeniu.

Cholera, tym razem Altsin mógłby przysiąc, że drewniana twarz się uśmiecha.

– Moje ciało wzniosło do nieba pieśń życia, choć nikt nie sądził, że jest to możliwe. Zostałem wyrzeźbiony z żywego drzewa, które przypomniało sobie, czym było. Moje żebrawręgi ubrały się w suknie z liści, mój połamany grzbiet odetchnął z ulgą, wypuścił korzenie i zamiast walczyć z ziemią, zaczął się nią karmić. Drzewo vanuhii ukazało się światu, który nie był gotów na jego przyjęcie.

– Drzewo?

– Jedno Drzewo. To, co widzisz nad ziemią, to nie pojedyncze drzewa, lecz gałęzie. Wszystkie mają jeden korzeń, wszystkie są częścią jednego Drzewa. Mnie. Dlatego nie wydaję owoców, nie rozpoczynam nowego życia. Nie mogę sam się zapłodnić. Ale wiatr roznosi pyłek z moich kwiatów daleko, a tutejsze dęby okazały się odrobinę spokrewnione. To wystarczyło, by powstał nowy, rosnący tylko na tej wyspie gatunek. Dąb anuhijski. Gdy odejdę, moje upośledzone potomstwo będzie szumiało przez tysiąclecia pieśń, której nie rozumie.

– A kiedy odejdziesz? – pytanie wystrzeliło z ust Altsina, jakby to nie on je zadał.

– Wkrótce – w głosie Ouma nie słuchać było urazy. – Co roku wiele moich sług oddaje życie, bym jeszcze trochę z nimi pozostał. Ale to cena, na którą przystaję coraz mniej chętnie. Na początku osiemdziesiąt trzy gałęzie wzbijały się w niebo. Teraz jest ich dwadzieścia dwie. Umieram, bo nawet bogowie się starzeją i umierają.

– Nie jesteś bogiem. Nie takim jak nasi. – Altsin zignorował oburzone parsknięcie siedzącej za jego plecami kobiety.

– Nie. Nie jestem. A jednak wasi bogowie potrzebowali wszystkich swoich sił, by zmusić nas do wycofania się. I atakowali każdy statek osobno, nie ośmielając się rzucić wyzwania całej Flocie. Więcej mnie z nimi łączy, niż jesteś w stanie pojąć, Altsinie Awendeh, który został awenderi szalonego boga. Wiesz… właśnie teraz zauważyłem to podobieństwo… Zabawne.

– Tak. Można pęknąć ze śmiechu. – Złodziej skrzywił się kwaśno. – Zamiast głupio się cieszyć, powiedz mi, dlaczego mnie nie zabiłeś.

– Och, gdy leżałeś nieprzytomny, rozważałem to. Osłabienie Reagwyra mogłoby się okazać dobrym posunięciem. Jednak wybrałem ofiarowanie mu schronienia i pomocy. Ale teraz? Gdy wiem, kim jesteś? Zabić współojca moich dzisiejszych dzieci?

Złodziej otworzył usta.

– Jak widzisz, nie tylko ty masz niespodzianki w zanadrzu. Aonel, pokaż mu Cstadar. Wszystko, co tam jest.

Загрузка...