Interludium

Ogród, podobnie jak sam pałacyk, tonął w świetle.

Kolorowe lampiony rozwieszone na drzewach i krzewach prześwietlały gałęzie miękkim blaskiem, dodatkowo wysokie na dziesięć stóp miedziane lampy rozjaśniały mrok, a służący w ciemnych strojach, z włosami elegancko natłuszczonymi i związanymi w schludne warkocze, uzbrojeni w tuziny świec i galony pachnącej oliwy, krążyli bezszelestnie, pilnując, by żadne światło nie zgasło. Ich obecność była mniej zauważalna niż lekkie podmuchy wiatru, napływające od czasu do czasu od strony morza.

Lecz mimo starań służby cieni nie brakowało, niektóre zakątki rozległej posiadłości wydawały się wręcz ich matecznikiem, światło lamp i lampionów zatrzymywało się trwożliwie na skraju szczególnie gęstych krzewów, które w nocy traciły swój oswojony, cywilizowany wygląd. Zupełnie jakby lata pracy sowicie opłacanych ogrodników w jednej chwili poszły na marne.

Yatech potrząsnął głową i podrapał się pod ekchaarem. Za długo przebywał z tą dziewczyną, za często wsłuchiwał się w jej dziwaczne, tchnące obłędem monologi, i teraz sam zaczynał mieć podobne myśli i skojarzenia. Twarz go swędziała, kilka miesięcy bez zasłony odzwyczaiło skórę od szorstkiej pieszczoty materiału, a nowe yphiry ciążyły na ramionach.

Nie pozwoliła mu wziąć tych o klingach z czarnego szkła, argumentując, że są zbyt charakterystyczne i każdy, kto je zobaczy, zapamięta. Zamiast tego kupili inne, z jasnej stali, wykonane najpewniej przez któregoś z meekhańskich rzemieślników, bo mieczom brakowało osobistego podpisu mistrza broni Issaram i były… niezgrabne. Wyważenie najwyraźniej wzorowano na prostych mieczach z Północy, rękojeści były ciut za długie, a sztych zbyt szeroki. Cóż, jak każdy dobry oręż, także yphiry kopiowano i fałszowano na całym Południu Imperium, a jemu akurat trafiła się podróbka niezbyt udana. Ale w końcu te miecze miały być tym samym, czym ekchaar na jego twarzy. Przebraniem.

Skupił się na obserwowaniu okolicy.

Blaskowi lamp towarzyszyły najróżniejsze dźwięki. Muzyka wylewająca się z okien pałacu wpadała między alejki ogrodu i mieszała się z dźwiękami zabawy, szczękiem kryształowych kielichów, szmerem rozmów, kobiecym śmiechem. Gdy tylko minęła północ, większość gości barona opuściła duszne komnaty i korzystając z ciepłej nocy, zajęła się własnymi zabawami.

Na początku Yatech czuł coś w rodzaju zdziwienia, byli w samym sercu Imperium, pod Górami Krzemiennymi, prawie sześćset mil na północny wschód od Ayrepr, gdzie miał okazję obserwować podobne rozrywki możnych i poza niewielkimi różnicami w ubiorach służby oraz lokalnymi przysmakami nie dostrzegał niczego nowego. Także w sposobie, w jaki go traktowano.

Jakaś para przeszła tuż obok, kobieta, śmiejąc się gardłowo, trąciła go krągłym biodrem, a zapach ciężkich, piżmowych perfum przebił się przez ekchaar, niosąc zmysłową obietnicę. Mężczyzna podtrzymał ją za ramię, szarpnął mocniej, niż by wypadało, i posłał mu spojrzenie z ostrzem ukrytym w głębi źrenic.

Żadnych pojedynków. Żadnego zwracania na siebie uwagi.

Yatech odwrócił twarz, dostrzegając kątem oka zadowolenie i satysfakcję szlachcica oraz pogardę w uśmiechu kobiety. Jej chichot stał się jeszcze niższy i bardziej kuszący, gdy dla odmiany wsparła się na ramieniu swojego towarzysza.

Znikli w cieniach.

Żadnego zwracania na siebie uwagi? Więc dlaczego Kanayoness kazała mu założyć strój, z którego odarła go przed paroma miesiącami? Po co miał zasłaniać twarz i udawać kogoś, kim już nie był, w mieście, gdzie Issaram spotykano rzadko, więc każdy z nich wzbudzał małą sensację? I dlaczego zabrała ze sobą Iavvę, która nie dość, że nic nie mówiła, to na dodatek przyciągała uwagę nietypową urodą?

Choć w gruncie rzeczy nie przejmował się tym. Wymaganie, by Kanayoness zachowywała się mądrze, przypominało próbę namówienia burzy piaskowej, aby pozostawiła nawiedzaną okolicę bez najmniejszych zmian.

Jeden ze służących wyłonił się z bocznej alejki i skierował wprost ku niemu.

– Panna Genwira nakazała, byś natychmiast stawił się przy niej. Zaprowadzę cię.

Skinął w milczeniu głową i ruszył za sługą.

GenwiraaneLobres. Nowe imię i nazwisko jego pani. Wbijała mu je do głowy przez trzy dni, nim zjawili się na tym przyjęciu. Szlachetnie urodzona panna, spowinowacona z kilkoma najlepszymi rodami Południa, choć pochodząca z mniej ważnej rodziny. Yatech ma na nie reagować, jakby rzeczywiście służył jej ojcu od wielu lat. I tyle.

Mężczyzna przeprowadził go przez rozświetlony i wypełniony muzyką parter oraz rozchichotane, tętniące setką głosów pierwsze piętro. Weszli wyżej, na kolejną kondygnację, w krainę względnej ciszy i zalegających wszędzie półcieni, strzeżoną przez dwóch tęgich drabów w strojach domowych strażników. Sługa zaprowadził go pod masywne drzwi i uchylił je na tyle tylko, by wojownik mógł się wślizgnąć do środka.

– Tutaj.

Yatech wszedł. Wnętrze było ciemne, choć gromadka maleńkich oliwnych lampek porozstawianych tu i ówdzie usiłowała z tą ciemnością walczyć. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny i ziół, raczej łagodny niż drażniący. A pierwszym, co przyciągnęło jego uwagę, było wielkie łoże i półleżący na nim mężczyzna. Blady, chudy i wymizerowany. Na kolanach opierał sporą drewnianą podpórkę i kreślił coś zawzięcie na pokrywającej ją płachcie papieru.

– Tak. Widzisz, panienko? Tak uzyskujemy perspektywę. Nie prowadź ręki tak sztywno, bo nigdy nie oddasz głębi. I palce, zapewniam cię, że ubrudzenie sobie palców nie przyniesie ci ujmy.

Odszukanie Małej Kany zajęło Yatechowi dwa uderzenia serca. Stała pochylona obok wezgłowia łóżka, a jej ciemna suknia zlewała się ze ścianą, lecz widać było, z jakim nadzwyczajnym przejęciem śledzi ruchy szlachcica.

– Ach, więc to on. – Mężczyzna przerwał rysowanie i spojrzał w stronę drzwi. – Jeden z niepokonanych pustynnych mistrzów miecza. Niewielu z twoich pobratymców dociera aż tutaj, pod Góry Krzemienne, wojowniku.

Issaram zignorował go, patrzył tylko na Kanayoness. Żadnego znaku, po co go tu ściągnęła.

– Och tak. Prawo służby. Najpierw musisz się upewnić, czy nie nastawałem na cześć twojej pani, nieprawdaż? – Gospodarz uśmiechnął się blado i wyciągnął drżącą dłoń ku dziewczynie. – Uwierz, nastawałbym, nastawał, gdyby mi tylko ująć jakieś trzydzieści lat. Taki kwiat aż się prosi, by ktoś spróbował go zerwać.

Mała Kana wyprostowała się gwałtownie, a potem opuściła skromnie głowę i zarumieniła.

– Ech, minęły wieki, odkąd tak działałem na kobiety. Ale konwenanse to konwenanse. Twoja pani jest bezpieczna pod opieką swojej damy do towarzystwa, a ja jestem równie niegroźny jak noworodek.

Iavvę trudniej było zauważyć niż Małą Kanę. Yatech zdążył już do tego przywyknąć. Jasnowłosa dziewczyna potrafiła zastygnąć bez ruchu niczym kamienna figura i póki się nie ruszyła, człowiek nie był świadomy jej obecności.

Przeniósł wzrok na starca, a ten, wyczuwając jego uwagę, uśmiechnął się przelotnie.

– Zdradź mi swoje imię, wojowniku.

– Panna Genwira go nie zdradziła?

– O! Ciekawy głos. Młody, młodszy, niż można by się spodziewać po twoich ruchach. Ale już głos kogoś, kto wiele widział i przeżył. Czy to prawda, że w pojedynkę zabiłeś gromadę demonów, które na rodzinę aneLobres nasłał zawistny czarownik? I pokonałeś dwudziestu fechmistrzów, jednego po drugim, walcząc bez przerwy od świtu do południa? I samotnie wytropiłeś w górach bandę zbójców, która napadała na wasze wioski, po czym przyniosłeś ich głowy i rzuciłeś do stóp matki twojej pani? Makabryczny podarek, moim zdaniem, ale ponoć kobiety żyjące na pograniczu mają inne pojęcie… estetyki. No więc?

Yatech znów zerknął na Kanayoness, która stała wciąż pod ścianą ze wzrokiem skromnie wbitym w podłogę.

– Ech! – Śmiech szlachcica brzmiał, jakby ktoś poruszał starym miechem. – Żartowałem. Nie miej żalu do umierającego mężczyzny o tę odrobinę zabawy. Mity o was, mieszkańcach gór i pustyni, są naprawdę wspaniałe. A im dalej na północ, tym są piękniejsze, i to pomimo rzezi, jaką urządziliście na terenach Meekhanu. Panna aneLobres stwierdziła jednak, że twoje plemię nie wzięło w niej udziału. To prawda?

– Tak.

– To dobrze. Dobrze. Powściągliwość jest nagrodą dla cnotliwych – odezwał się nagle w k’issari, kalecząc słowa i koszmarnie je akcentując. – Dobrze to wymówiłem? Podróżowałem kiedyś przez wasze ziemie jako ambasador Imperium do księstw Dalekiego Południa. Nauczyłem się kilku zwrotów w waszym języku. I jak?

Kanayoness zerknęła na Yatecha.

– Pan baron – jej dłoń delikatnie dotknęła ramienia mężczyzny – jest dziadkiem naszego gospodarza. Nie bawią go już przyjęcia ani tańce, ale…

– Ale gdy służba doniosła mi, że jedna z goszczących u nas szlachetnych panien ma ze sobą issarskiego strażnika, postanowiłem zaprosić ją na pogawędkę. – Mężczyzna wszedł jej w słowo, po czym delikatnie ujął rękę dziewczyny i złożył na niej czuły pocałunek. – I muszę przyznać, że cierpliwość, jaką ta piękna panna wykazuje, by zabawić starca, daje wspaniałe świadectwo tradycyjnym cnotom, jakie wpaja się młodzieży na pograniczu. Tu, w centralnych prowincjach… – Skrzywił się nagle uśmiechem pełnym octu. – Nie ma dość pergaminu, by opisać ten upadek.

Mała Kana uśmiechnęła się szczerze.

– To zbyt uprzejme. Zapytałam tylko, kto namalował ten obraz na ścianie, a gdy okazało się, że pan baron sam osobiście raczył go stworzyć, wymknęło mi się, że też lubię malować i poprosiłam o kilka porad, bo tak… tak to ja chyba nigdy nie będę umiała oddać światła i cieni. No popatrz, sam popatrz.

Przynaglony niecierpliwymi ruchami rąk, wojownik oderwał się od drzwi i podszedł do ściany. Dwie lampki oświetlały szeroki na jakieś trzy stopy obraz, na którym dumny jeździec w błyszczącej zbroi spinał szlachetnego rumaka, a za nim czarnoszare szczyty wgryzały się w jaśniejące niebo. Coś było wyraźnie nie tak z proporcjami konia, a miecz, który dzierżył mężczyzna, miał absurdalnie wielką klingę. Ale góry wyglądały nieźle.

Gospodarz chrząknął cicho.

– To ja na tle Magarhów widzianych od strony pustyni… pięćdziesiąt lat temu. – Westchnął. – Wiem, moda na tworzenie autoportretów już przeminęła, dlatego więc ten obraz wisi tutaj, a nie, jak kiedyś, w głównej jadalni, ale budzi piękne wspomnienia. Mieliśmy za sobą trzy miesiące morderczej wędrówki, walki z pustynnymi bandytami, szukania oaz, liczenia każdego łyka wody. Ale doszliśmy. Chciałbym dziś widzieć któregoś z tych wymuskanych paniczyków… eeech…

Yatech jeszcze raz spojrzał na obraz. Jeśli wędrowali przez Travahen przez trzy miesiące, to ten ogier wyglądałby raczej jak szkielet konia, choć zapewne w rzeczywistości był wielbłądem albo mułem, z kolei dosiadający go szlachetny młodzieniec przypominałby zapewne strzęp człowieka z obłędem wypisanym na twarzy, nie zaś dumnego zdobywcę. Prawie parsknął pogardliwie. Wspomnienia starców. Zawsze kłamią.

– … i dlatego, gdy tylko zobaczyłam ten obraz, poprosiłam pana barona, by pokazał mi, jak namalować taki widok. O, popatrz, no, podejdź tu i popatrz. – Kanayoness znów niecierpliwie zamachała ręką. – To Konoweryn nad jeziorem. Widzisz? Widzisz mury na górze i w wodzie?

Miasto na kartce papieru odbijało się w jeziorze. Chyba.

– Och. Gdybym mogła wziąć jeszcze kilka lekcji. Moje własne rysunki są takie… nieskładne.

– Ojciec panienki z pewnością zatrudnił najlepszych nauczycieli malunku, jacy są na Południu.

– Tak – wydęcie ust nadało twarzy Małej Kany wyraz rozkapryszonego podlotka – zatrudnił. Ale szlachcianka nie może być pouczana przez byle prostaka, który umie coś tam maznąć pędzlem. To nie jest właściwe.

Mężczyzna uśmiechnął się pobłażliwie i posłał Yatechowi porozumiewawcze spojrzenie. „Kobiety”.

– No, jeśli zostaniecie jeszcze w mieście, panno Genwiro, będę zaszczycony, mogąc panienkę ponownie gościć. A tę wprawkę wyrzucimy. – Jego dłonie zaczęły miąć papier.

Kanayoness pisnęła cienko i wyrwała mu rysunek z rąk.

– Nie, nie, nie! – Przycisnęła go do piersi niczym skarb. – Jest piękny! Zabiorę go i każę oprawić. Naprawdę!

Cofnęła się nieco, jakby w obawie, że mężczyzna wyskoczy z łoża i rzuci się na nią, by odebrać swoje dzieło.

Ten zaśmiał się jednak tylko, i zakłopotany machnął ręką.

– Dobrze już, dobrze. Niech panna zabierze ten rysunek, lecz proszę pamiętać, że to tylko szkic, ledwo kilka muśnięć ołowianym pręcikiem, nic specjalnego.

Dziewczyna starannie złożyła papier i wsunęła go do rękawa szerokiej sukni.

– Wychodzimy. Nie będziemy już męczyć pana barona. – Dygnęła nisko. – Dziękuję, szlachetny panie, bardzo mi pan pomógł. Bardziej, niż pan myśli. Keru’weln, odprowadzisz mnie do domu.

Wyszli obydwoje. Gdy Yatech zamykał za nimi drzwi, baron zamrugał jak ktoś, kto usiłuje sobie o czymś ważnym przypomnieć. Tak. Bez wątpienia Iavva potrafiła zniknąć tak z ludzkich oczu, jak i pamięci.

– Dlaczego? – zapytał, gdy ruszyli korytarzem.

Mała Kana nie zwolniła kroku ani nie obejrzała się przez ramię.

– Gdy uciekasz, starannie zamiataj za sobą ścieżkę. Poza tym… Nie zrozumiesz. A ja nie będę się tłumaczyć z każdej decyzji temu, kto nosi moje miecze. Idziemy.

Загрузка...