Rozdział 7

Wieści z Północy przetoczyły się przez miasto jak huragan. Ich źródłem, jak szybko ustalono, była dzielnica meekhańskich kupców.

Musiały być ważne, bo przebycie ponad dwóch tysięcy mil z Imperium do Konoweryn zajęło im tylko kilka dni. Zapewne czarownicy specjalizujący się w przekazywaniu pilnych informacji zarobili na tym fortunę.

Teraz na targowiskach, placach i w domach nie rozmawiano o niczym innym, jak o wielkiej bitwie stoczonej gdzieś w mroźnej, północnej krainie, gdzie lud wygnanych ze swoich ziem wędrowców rzucił wyzwanie Ojcu Wojny sekohlandzkich szczepów i pokonał go.

Oczywiście natychmiast po trafieniu na ulice wieści wdały się w romans ze stugębną plotką, a ich potomstwo przybierało naprawdę dziwne kształty.

Pięćdziesiąt, sto, a już wkrótce trzysta tysięcy wojowników zmierzyło się w największej bitwie od czasów wielkiej wojny, którą Imperium Meekhańskie stoczyło z tymi samymi koczownikami. Tytaniczne starcie godne samych Wojen Bogów. Sto tysięcy jeźdźców objęło ziemię w przedśmiertnych uściskach. Nieprawda, było ich sto pięćdziesiąt tysięcy. Bzdura, przeszło dwieście. Yawenyr poległ. Yawenyr zaginął. Yawenyr uciekł z garstką najwierniejszych sług i ukrywa się, ścigany jak zwierzę. Królestwo koczowników rozpadło się na pięć, dziesięć, dwadzieścia księstewek, rządzonych przez lokalnych watażków. Imperium triumfuje. Imperium nie miało z tym nic wspólnego. Imperium szykuje się do wojny z nową potęgą rodzącą się na Wielkich Stepach. Sami bogowie Laal i Galleg starli się na śmierć i życie nad polem bitwy. To dlatego Pan Ognia wezwał księcia do Oka.

Konoweryn smakowało te wieści, przeżuwało i doprawiało po swojemu. Opowieść o wielkiej wojnie na drugim krańcu świata miała posmak legendy, bajki, mitu, czegoś cudownego i kolorowego, co jednak nie będzie miało większego znaczenia dla zwykłego tkacza jedwabiu czy handlarza pieprzem. Zapewne ci mądrzejsi ze słuchaczy zastanawiali się, czy usunięcie zagrożenia znad wschodniej granicy wpłynie na skłonność meekhańskiej arystokracji do wydawania złota na przedmioty zbytku, takie jak jedwab, porcelanowa zastawa, kamienie szlachetne i przyprawy z Południa. Ale większość wolała historię o wojnie, bitwie, bohaterstwie i sprawiedliwej zemście wypędzonych.

Te wieści były bez wątpienia ważne, lecz Deanę ledwo to obeszło.

Od spotkania z Suchim, czyli już od kilku dni, nie widziała Laweneresa, a na dodatek wczoraj do pałacu zawitała Pierwsza Nałożnica.

Nie dałoby się zignorować jej przybycia, chyba że człowiek zamknąłby się w najgłębszej piwnicy, zalał uszy woskiem, a ze światem kontaktował tylko przez ślepego i niemego sługę przynoszącego posiłki. Najpierw oszalał Dom Kobiet. Owiya była wszędzie, w każdej komnacie, na każdym korytarzu, za każdą zasłoną. Deana przyłapywała się na tym, że dyskretnie sprawdza, czy przełożona kobiet nie czai się pod jej łóżkiem. Służące i niewolnice biegały jak opętane, ścierając kurze, myjąc okna, woskując i polerując meble, a w ich gorączkowej krzątaninie czaiła się rozpacz istot, które wiedzą, że i tak nie będzie dobrze.

Potem zaczęło się szykowanie dodatkowych komnat, ośmiu, jak Deana dyskretnie policzyła, wyposażanych w nowe meble, dywany i lustra. Na dodatek na korytarzach Domu Kobiet pojawili się mężczyźni. Wysocy, krzepcy strażnicy w skórzanych pancerzach, uzbrojeni w ciężkie szable i noszący opaski domowych niewolników na szyjach. Na krótkie pytanie o ich obecność jedna ze służących zaśmiała się nerwowo i wykonała zamaszysty gest w okolicy krocza. Kastraci. Podobne środki ostrożności w części pałacu przeznaczonej dla kobiet były do tej pory rzadkością.

Owiya, która – jak się okazało – świetnie władała suanari, odwiedziła niespodziewanie Deanę i wyjaśniła, że odtąd ma ona zakaz wstępu do pewnych części Domu i jeśli wykastrowani strażnicy każą jej skądś odejść, to ma odejść i już. Święte Dziewice – takiego tytułu użyła, będą przebywać tylko w towarzystwie wybranych sług i samej Varali. Pustynna wojowniczka może wychodzić i wchodzić do swojej komnaty, lecz od tej chwili w pałacu będzie jej towarzyszyć osobista niewolnica, która życiem odpowiada za to, by ona, Deana d’Kllean, nie zrobiła żadnego głupstwa.

Życiem?

Tak, życiem. Jeśli zawiedzie, zostanie zabita.

Przełożona Domu Kobiet zaklaskała i do komnaty weszła młoda niewolnica. Spuściła skromnie wzrok, a Deana rozpoznała w niej ciężarną pomocnicę krawcowej z karawany. Przy piersi trzymała kwilące niemowlę.

Nie musiała pytać, kto wydał takie rozkazy.

Suchi, ty sukinsynu.

Wojowniczka wysłuchała Owiyę spokojnie i pod byle pretekstem wyprosiła z komnaty, potem odesłała przestraszoną dziewczynę i zaczęła ćwiczyć. Godzinę, dwie, trzy… Pięć. Pot lał się z niej strumieniem, oddech świszczał w gardle, a sani raz po raz wybuchał i gasł. Widmowi przeciwnicy padali tuzinami.

Walczyć. Walczyć, walczyć, walczyć!

Nie myśleć.

Na myśl o tym, że Laweneres zacznie odwiedzać sąsiednie komnaty, by sparzyć się z jedną, dwoma albo i wszystkimi z tych dziewczyn, że zapłodni kobietę, która będzie miała zasłoniętą twarz, aby nikt nie mógł w niej później rozpoznać matki następnego Dziecięcia Ognia, czuła… czuła…

Sama nie wiedziała, co czuje.

Zapowiedź Suchiego spełniła się i Laweneres już jej nie odwiedzał. Najwyraźniej Deana nie doceniła roli i władzy, jaką miał w pałacu truciciel, którego nawet książę wydawał się słuchać. Chyba że ten przeklęty ślepiec zbierał po prostu siły na spotkanie z tymi dziewkami, a ona była tylko przelotną rozrywką.

Głupia, głupia, głupia!

Lot Czapli wykonała w czternaście uderzeń serca, a talhery cięły powietrze wokół z taką furią, że ich klingi zdawały się żarzyć.

Przerwała dopiero wtedy, gdy na korytarzach Domu Kobiet wybuchło zamieszanie.

Pierwsza Nałożnica.

Nie wiedziała, jakie ma szczęście, że dzielą je solidne drzwi.

Deana zwaliła się na łoże i zamknęła oczy.

Загрузка...