Rozdział 14
Była niesiona, a pająk trzymał suchą rękę przy jej twarzy, dociskając coś wilgotnego i ciepłego do ekchaaru. Cała zasłona lepiła się i cuchnęła gorzko. To gorzkie cuchnięcie sprawiało, że zapadała w bezwładny sen niesen, czując się jak mucha tonąca w bryłce żywicy.
Pamiętała rozbieranie, niemal do naga, bo nikt nie ośmielił się odsłonić jej twarzy, pamiętała obmywanie ciała, pocałunki gąbki, pieszczotę miękkich ręczników. Pamiętała, że robiła to kobieta, dziewczyna niemal, szczupła i czarnowłosa. Właściwie Deana nie miałaby nic przeciw temu, by robił to Omenar, który zjawiał się kilka razy dziennie, ubrany w biel, zdejmował jej ekchaar, karmił i poił. Jego wizyty przeplatały się z odwiedzinami pająka, całego w czerni, z chudymi rękami i nogami doczepionymi do pękatego tułowia zwieńczonego olbrzymią głową. Pająk dotykał ją, obmacywał żebra i głowę, cmokał, parskał, gulgotał i świszczał.
Płynęła, otulona gorzkim oparem, a gdzieś na granicy widzenia majaczyła sylwetka nosząca na plecach dwa miecze. Yatech… Jej brat niebrat. Sprawa, której nie można tak zostawić, lecz która musi poczekać.
Bo teraz unosiła się w oparach bezsilności.
Dzień za dniem.
*
Obudziła się nagle, jakby pękł wokół niej szklany klosz. Pająk przytykał jej do twarzy coś o zapachu zgniłych jaj, szczerząc się przy tym grymasem szalonego demona. Gdy tylko otworzyła oczy, wyprostował się i usiadł na ziemi obok jej posłania.
– Dobrze – mruknął uspokajająco w bezbłędnym meekhańskim. – Jesteś silniejsza, niż myślałem. Jak się nazywasz?
– Deana… d’Kllean.
– Kim jesteś?
– Awyssą w drodze do Kan’nolet.
– Ocaliłaś życie księcia Laweneresa z Białego Konoweryn?
– Ja… tak… chyba tak… – Potrzebowała chwili, by dogonić i schwytać wymykające się wspomnienia. – Pamiętam. Uciekliśmy bandytom, ukrywaliśmy się. Kim jesteś?
Mężczyzna uśmiechnął się szerzej, aż wydawało się, że jego głowa rozpadnie się na pół. Przyjrzała mu się po raz pierwszy dokładnie. Nad szerokimi ustami ktoś, jakieś złośliwe bóstwo zapewne, umieścił kawałek niestarannie obrobionego kamienia udającego nos, po czym wydłubał byle jak oczodoły i wcisnął w nie kawałki niebieskiego szkła. Całość zwieńczał skalp jakiegoś nieszczęsnego, kolczastego zwierzęcia.
Tułów kobiety w ciąży, ręce i nogi wychudzonego dziecka. Tylko strój był teraz inny, znikła czerń, pojawiła się kamizelka ze złotogłowiu, śnieżnobiałe spodnie i koszula ze złotymi mankietami.
Kolory pająka zwanego słonecznym całusem.
– A ty kim jesteś?
– Kimś, kto dostał zadanie ocalenia ci życia i niedopuszczenia, byś do końca życia leżała na wznak, śliniąc się i robiąc pod siebie. Choć słyszałem o kilku mężczyznach, dla których byłabyś wtedy spełnieniem snów.
Złapała go za rękę ruchem, który nawet ślimakowi przygniecionemu kamieniem wydawałby się ślamazarny. Uwolnił się, nie przestając się uśmiechać, a ona zapatrzyła się na swoją dłoń. Szkielet obciągnięty pergaminową skórą.
– Jak? Ile…
– Znaleźliśmy was piętnaście dni temu. Od czternastu dni wędrujemy na południe, do domu. Miałaś wstrząs mózgu, pękniętą czaszkę, połamane żebra. Sądzę jednak, że dojdziesz do siebie. Za jakiś miesiąc albo dwa. Na razie nie uniesiesz łyżki do ust.
Mówił spokojnie, krótkimi zdaniami, jakby obawiał się, że nieco dłuższe wymkną się jej zdolności pojmowania.
Przeniosła wzrok na ściany namiotu. Wyszywany srebrną i złotą nicią jedwab falował lekko, zupełnie jakby otaczało go migotliwe światło. Jedna ściana była nieco bardziej prześwietlona, więc tam musiało się znajdować słońce, ale Deana nie umiała ocenić, czy jest ranek, czy popołudnie. Wokół jej posłania leżały kobierce, których wartości nie potrafiła ocenić nawet w przybliżeniu. Czasem widywała takie rzeczy w siedzibach najzamożniejszych rodów plemienia, ale w porównaniu z tym, co leżało teraz na ziemi…
Bogactwo nie tyle kłuło w oczy, ile usiłowało je wyłupić.
– To osobisty namiot księcia. – Ubrany w złoto i biel mężczyzna pokiwał głową, zdradzając się z umiejętnościami czytania w myślach. – Jeden z kilku. Jesteś wielką bohaterką, ocaliłaś następcę tronu, Płomień Południa, Oddech Agara, i tak dalej.
Machnął ręką. Nieważne.
– Szukaliście nas?
– My i połowa plemion z północy pustyni. Issarowie, Kuwijczycy, wojownicy mavvijscy, reszta tej wędrownej hołoty też. Chyba nie sądziłaś, że porwanie księcia Białego Konoweryn przejdzie bez echa? Nagroda, którą wyznaczono za ocalenie Laweneresa, zapełniłaby złotem skarbiec małego księstewka. Czarownicy skakali od oazy do oazy, przenosząc wieści i węsząc magią gdzie się dało, całe armie nomadów wyruszyły na poszukiwania, a ilu zupełnie niewinnych bandytów usieczono przy okazji… Szkoda słów. Prawdziwą bandę, część jej sił, rozbito dopiero pięć dni przed waszym ocaleniem, ale przesłuchiwani – jego twarz skurczyła się w dziwnym tiku – jeńcy prawie nic nie wiedzieli. Z wyjątkiem jednego, który usłyszał przypadkiem coś o Palcu Trupa. Znaleźliśmy was dzięki ogniu, co tylko utwierdziło wszystkich w przekonaniu, że książę jest prawdziwym Wybrańcem.
Przypomniała sobie ogień buzujący przed wylotem jaskini.
– Rozpalili ognisko.
– Oczywiście. Na pustyni, gdzie nie ma nic oprócz skał i kamieni.
– Tam było pełno…
Zrobił palcem krzyżyk na ustach, jakby zaszywał je dratwą.
– Ciiii… książę nie potrzebuje jakichś krzaków do rozpalenia ognia. On sam jest Ogniem, Światłem i Płomieniem Agara. I taką opowieść przyniesiemy do Konoweryn, bo tak rozkazał Evikiat, Wielki Kohir Dworu. Zapamiętaj – albo jeszcze lepiej zapomnij – co widziałaś i mów, że byłaś nieprzytomna i nic nie pamiętasz, lecz w pobliżu waszej kryjówki były tylko kamienie i czysta skała. Książę wezwał więc płynącą w jego żyłach moc Pana Ognia i podpalił je. Dzięki temu was znaleźliśmy, w nocy ogień widać było na wiele mil.
– Po co to kłamstwo?
– Dla polityki, oczywiście. I dla religii, wiary prostego ludu, i dla podtrzymania wierności wszystkich Rodów Wojny. By nikt nie ośmielił się podważyć jego praw. Do czegokolwiek.
Świat wokół lekko zawirował, a mężczyzna pokiwał głową, jakby był tego w pełni świadomy i na dodatek czegoś takiego właśnie się spodziewał.
– Masz odpoczywać, dużo pić i mało się ruszać. Najbliższe trzy dni spędzimy w oazie, ostatniej przed górami. Zwierzęta i ludzie muszą odpocząć, bo czeka nas jeszcze wiele dni drogi przez pustynię.
– Górami?
– Magarhami. Ścianą Dalekiego Południa, za którą jest już Białe Konoweryn. Najpiękniejsze miasto świata, moim zdaniem.
Spodziewała się tego, ale potwierdzenie przypuszczeń i tak było jak uderzenie buzdyganem w głowę. Tak daleko… Znalazła się tak daleko od domu, na drugim końcu pustyni Travahen, setki mil od rodzinnych stron. A wszystko wydawało się takie proste, gdy opuszczała afraagrę. Odbyć pielgrzymkę, zastanowić się nad swoim życiem i poszukać gdzieś miejsca dla siebie, co nie powinno być trudne, bo przecież każda afraagra przyjmie mistrzynię miecza. Powinna mieć marzenia porządnej kobiety z gór, pragnąć znaleźć męża, urodzić tuzin dzieci, nauczyć je, jak walczyć i być dobrymi Issaram, po czym umrzeć w domu, otoczona gromadką wnuków i prawnuków, albo na polu bitwy, otoczona stosem martwych wrogów.
Zamiast tego leżała teraz słaba jak nowo narodzone koźlę na fortunie utkanej z jedwabiu i wełny, w towarzystwie mężczyzny, który właśnie wstawał i najwyraźniej miał zamiar ją opuścić.
– Jak właściwie masz na imię?
– Suchi. – Zatrzymał się z ręką odsuwającą połę namiotu.
– Suchi?
– Suchi – potwierdził.
Przypomniała sobie, jak szedł obok wozu i przyciskał coś cuchnącego do jej twarzy.
– To ty mnie leczyłeś?
– Utrzymywałem przy życiu. Leczą lekarze.
– A ty jesteś?
– Książęcym trucicielem. – Mrugnął do niej kpiąco.
– Trucicielem?
Uśmiech przepołowił mu twarz.
– Robimy to samo co lekarze, tylko szybciej i się z tym nie kryjemy.
Wyszedł.
*
Wieczorem – to musiał być wieczór, bo ściana namiotu z jednej strony rozpaliła się od blasku dogasającego słońca – przyszedł Omenar. Ubrany w luźną białą koszulę i podobne spodnie wyglądałby jak zwykły tragarz albo poganiacz wielbłądów, gdyby nie to, że koszula była jedwabna i pyszniła się srebrnym haftem ozdobionym perłami.
Zatrzymał się przy wejściu, nasłuchując, i przez chwilę Deana walczyła z pokusą, by go oszukać, udać sen, żeby sobie poszedł. Miała dość czasu, by przemyśleć swoją sytuację i wpaść w złość. Powinni zostawić ją na północy, w jakiejś oazie pod opieką kilku ludzi. Jeśli Konowerczycy tak cenili sobie życie swojego księcia, że by go odnaleźć, zrobili zamęt na całej pustyni, to mogli w ramach wdzięczności wynająć kogoś, kto zawiózłby ją do domu. Gdyby tu wszedł ten smarkacz, nawrzeszczałaby na niego albo przełożyła przez kolano i złoiła tyłek. Książę czy nie.
Spojrzała na stojącego przy wejściu mężczyznę. Właściwie to nie była jego wina. Zwykły tłumacz nie dowodził karawaną.
– Nie śpię, możesz wejść.
Skinął głową, ale nic nie powiedział. Ostrożnie podszedł do jej posłania i usiadł na jednym z bezcennych kobierców.
– Masz zasłoniętą twarz?
– Tak.
Zaklaskał i do środka weszły dwie dziewczyny w burych strojach. Niewolnice, co podkreślały każdym gestem, wzrokiem wbitym w ziemię, zgiętymi plecami i czerwonymi wstążkami noszonymi na szyjach. Razdwa rozstawiły wokół Deany kilka tac z naczyniami wypełnionymi aromatycznie pachnącymi potrawami i kłaniając się nisko, wyszły. Jedna wróciła zaraz, niosąc kilka prostych, choć uszytych z najlepszego materiału szat. Położyła stosik przy posłaniu dziewczyny i znikła, znów nie podnosząc wzroku.
– Czemu się tak zachowują?
Zawahał się, potem uśmiechnął.
– To przez księcia. W jego opowieściach jesteś wielką wojowniczką, która gołymi rękami zabiła dziesięciu bandytów. Ocaliłaś książęcy ród. W pewnym sensie ocaliłaś Białe Konoweryn przed bratobójczą wojną. – Jego dłonie znalazły najbliższe naczynie i uniosły pokrywkę. – Rosół z koźlęcia, jest też z kury, perliczki i gołębia, bo nie wiedziałem, co lubisz. Głodna?
Spróbowała sięgnąć po łyżkę, ale jej palce nie zdołały objąć wykładanego macicą perłową trzonka. Zaklęła, a on zaśmiał się cicho i bezbłędnie powtórzył, co powiedziała.
– Wybacz. Mam ucho do języków. Pomogę, jeśli pozwolisz.
Sięgnął i delikatnie zdjął jej ekchaar. Potem podniósł łyżkę, ostrożnie nabrał złocistego, obłędnie pachnącego płynu i nie roniąc ani kropli, podsunął jej do ust. Deana poczuła zawrót głowy od cudownego aromatu ziół, a ciepło spływające do żołądka zdawało się wypełniać ją aż po same czubki palców. Prawie natychmiast poczuła przypływ sił.
Pozwoliła się karmić przez chwilę, po czym delikatnie odebrała mu łyżkę.
– Wojna domowa?
Zamarł. Trudno wyczytać coś z twarzy osoby, która zapomniała już, jak wiele można przekazać mimiką, ale sposób, w jaki jego rysy stężały, wskazywał, że sprawa była bolesna i delikatna.
– Sameres Trzeci, Wielki Książę Białego Miasta, został zamordowany pięćdziesiąt osiem dni temu.
Przetrawiła informację.
– To się łączy, prawda? Z atakiem na waszą karawanę i porwaniem?
– Tak. Myliłem się. Bandytom nie chodziło o okup, lecz o wiele więcej. Po śmierci brata książę stał się Dziecięciem Ognia… trudno to wyjaśnić, to ogniwo łączące ludzi z Agarem Czerwonym. Mówiłem ci już, książęcy ród wywodzi się wprost od Wybrańców, których Agar obdarował kawałkiem własnej duszy, gdy walczył z odwieczną ciemnością.
Pamiętała. Awenderi. Na Dalekim Południu każde książątko wywodziło swój ród od awenderi, bożych naczyń. Issaram śmiali się z tych legend i przepełniającej je arogancji, mówiąc, że mimo iż mieszkańcy królestw Daeltr’ed pochodzą od Agara, to o każdą szczyptę cynamonu czy pieprzu targują się, jakby Anday’ya wetknęła im lodowy palec w tyłek. Agar walczył w Wojnach Bogów, i to podobno nawet po właściwej stronie, był jednak bogiem zbyt mało ważnym, odległym i nie zapisał się w historii wieloma heroicznymi czynami. Z drugiej strony, uwzględniając, że ten rejon świata przez większą część roku skwierczał pod ognistym młotem słońca, Pan Płomieni wydawał się odpowiednim patronem dla tutejszych mieszkańców.
– Przykro mi. Ten… Sameres, był dobrym księciem?
– Tak. – Twarz mu zmiękła, głos pokrył się aksamitem. – Był najwspanialszym władcą, jakiego Konoweryn miało od tysiąca lat. Zreformował administrację, zawarł pokój z trzema innymi księstwami, zakończył trzydziestoletnią wojnę. Dał większe prawa niewolnikom, łącznie z prawem do wykupienia się. Rozbudował Wielką Bibliotekę, założył szpitale, sierocińce i przytułki.
Delikatnie nabrała bulionu, przełknęła.
– Kochałeś swojego księcia, przyznaj.
– Tak. – Skierował na nią swoje niesamowite oczy. – Jak brata. Zawdzięczam mu życie i to, kim jestem.
– Rozumiem. – Odłożyła łyżkę i zniecierpliwiona uniosła naczynie, siorbnęła. – Ślepiec nie ma zbyt wielu dróg do wyboru w życiu. Albo żebracza miska i garść łaskawie rzuconych miedziaków, albo jedwab i perły.
– Albo nóż podrzynający dziecku gardło i zimne trzewia gadów mieszkających na bagnach.
Bulion utkwił jej w gardle, aż rozkaszlała się przeciągle.
– Niektóre z naszych praw są twarde – Omenar kontynuował, jakby niczego nie zauważył. – Ale córka Issaram nie powinna się przecież temu dziwić. Książę ma jednak władzę wystarczająco silną, by je czasem nagiąć. Skończyłaś?
– Tak. – Położyła się, nagle śpiąca i potwornie zmęczona.
– Suchi mówi, że musisz nabrać sił. Najpóźniej za trzy dni ruszamy dalej.
Uniosła ciężkie powieki.
– A jeśli nie chcę jechać dalej? Jeśli poproszę księcia, by odesłał mnie na północ?
Ślepiec potrząsnął głową.
– Zaczyna się pora sucha, a od kilku lat przychodzi ona coraz wcześniej i trwa dłużej, więc musimy się spieszyć. Przez najbliższe cztery miesiące żadne karawany nie będą wędrować po pustyni. Ta oaza wkrótce opustoszeje na co najmniej sto dni, już większość tutejszych studni ofiarowuje tylko muł.
Nie odpowiedziała. Przez chwilę zdawał się wsłuchiwać w jej milczenie.
– Czasem nie ma wyjścia, Deana, i nie da się stać w miejscu, trzeba iść naprzód. Książę nie odesłał cię od razu do domu, bo Suchi twierdził, że tylko on i jego mikstury potrafią cię ocalić, a truciciel musiał jechać z nami. Mogłaś umrzeć bez właściwej opieki, a twoja śmierć splamiłaby książęcy honor. Jednak mogę ci obiecać, że jeśli będziesz chciała, to gdy tylko wyzdrowiejesz, osobiście dopilnuję, byś bezpiecznie dotarła do celu swej pielgrzymki. Odeślemy cię na północ wraz z otwarciem szlaków handlowych, pierwszą karawaną z setką koni obładowanych podarkami. Teraz jednak masz odpoczywać i nabierać sił. Ostatni etap wędrówki czasem jest najtrudniejszy.
Patrzyła na niego uważnie, szukając śladu nieszczerości. Jego argumenty były tak logiczne i przejrzyste, że musiał je układać godzinami.
– Cieszysz się, że jadę z wami?
Zamrugał, jakby zaskoczony bezpośredniością pytania. A potem, wyraźnie zakłopotany, pochylił głowę.
– Tak – rzucił cicho. – Cieszę.
Przypomniała sobie noc w jaskini.
– Jak wtedy, gdy myśleliśmy, że umrzemy…
– Nie – przerwał jej cicho, stanowczo. – Tego nie było. I nie wróci. Rozumiesz?
Poczuła się, jakby ją spoliczkował, krew uderzyła jej do głowy. A potem zrozumiała. Zaufany tłumacz księcia, dworski pupilek, wypieszczony w jedwabiach i aksamitach, mający na każde skinienie dziesiątki pachnących wodą kwiatową kochanek, skusił się na pustynną dziewczynę o dłoniach szorstkich od rękojeści broni i skórze poznaczonej bliznami. Ale teraz nie było już pustyni.
– Nie jestem… – Znów wlepił w nią swoje niesamowite oczy. Patrzyła w tę gładką, zamgloną powierzchnię. – Nie jestem panem samego siebie. Moja wola nie zawsze ma znaczenie. Czasem sądzę, że znaczenie ma wszystko, poza tym, czego pragnę. Wtedy, gdy uciekliśmy, przez chwilę byłem… wolny. Teraz znów służę książęcemu rodowi i chwale Białego Konoweryn.
Zabrzmiałby strasznie głupio, gdyby ostatnie zdanie nie ociekało tak goryczą.
Jakoś to na nią nie podziałało.
– Wyjdź.
Skinął głową, podniósł się powoli i ruszył do wyjścia. Deana leżała z zamkniętymi oczami, póki nie zaszeleściła poła namiotu i dziewczyna uzyskała pewność, że Omenara już w nim nie ma.
Drań.
*
Następne dwa dni były długie, monotonne i jednakowe jak bliźnięta.
Leżała i myślała o swoim ocaleniu. Nie teraz, tylko tym wcześniejszym, gdy istota, która kiedyś była jej bratem, rozcięła jej więzy i zabiła bandytów. Próbowała się modlić, szukać odpowiedzi w kendet’h, lecz tym razem Droga nie rozwiewała jej niepokoju. Yatech żył. Mogła temu zaprzeczać, mogła twierdzić, że nigdy nie miała brata o tym imieniu, lecz takie kłamstwa byłyby ucieczką przed odpowiedzialnością. Yatech żył i… służył? związał się z kimś? Z jakąś siłą, istotą, demonicznym bytem. Nie potrafiła przypomnieć sobie wszystkich jego słów, pamiętała tylko niejasne wrażenie rozpaczy i rozdarcie w jego głosie. Były w nim ból i cierpienie.
Z opowieści, które do niej dotarły, wywnioskowała, że nie znaleziono miejsca rzezi, którą urządził bandytom, zresztą po ocaleniu księcia opuszczono Palec Trupa najszybciej, jak się da, sprawy związane z sukcesją nie mogły czekać. To dobrze. Nie potrafiłaby im tego wyjaśnić, ta sprawa należała do Issaram. Po powrocie w rodzinne strony będzie musiała porozmawiać z kilkoma Wiedzącymi. Ciało jej brata musi zostać uwolnione, a ten, kto je ze sobą związał, musi za to zapłacić. Jej lud nie lekceważył takich spraw. Nigdy.
Jedno było pewne. Jeśli kiedykolwiek znów się spotkają, zabije go, jeśli tylko zdoła. Tyle była mu winna.
Kilka razy pojawił się Suchi, raz odziany w czerwień, raz w ognistą zieleń złamaną wściekłą żółcią, raz w inny bijący w oczy zestaw barw. Zawsze najpierw zatrzymywał się przed namiotem i pytał głośno, czy może wejść. Przynosił jej leki, cuchnące maści, którymi smarowała sobie później żebra, i równie paskudne wywary, odmierzane po kropli, podawane w kubkach a to wody, a to mleka, a to wina. Po maściach piekła ją skóra, po wywarach kręciło się w głowie i miała okropne pragnienie. Truciciel wydawał się zadowolony z tych objawów.
– Dużo wiesz o leczeniu, jak na kogoś zajmującego się swoją profesją – zagadnęła po kolejnej porcji wina z czymś, co wzbogacało jego smak o dyskretne nuty piżma i starych rzemieni.
– Bo to to samo, moja droga. Truciciel to tylko wyższa forma lekarza. Wiem wszystko to, co nadworni medycy, a oni nie mają pojęcia nawet o szczypcie moich sekretów.
– A nie powinno tu być także jakiegoś uzdrowiciela? Takiego władającego Mocą?
– Co? Nudzi cię moje towarzystwo? Książęcej krwi nie ma prawa dotknąć żadna Moc, prócz Mocy Ognia. Dlatego czarownicy specjalizujący się w leczeniu nie są mile widziani na dworze. Najmniejsze podejrzenie o używanie czarów na kimś z rodziny książęcej i trafiają w oczyszczające objęcia Agara.
– Czyli?
– Na stos. Czarowników władających aspektami bitewnymi znajdziesz tu kilku, ale o zdrowie księcia troszczę się ja. Poza tym – mlasnął – potrafię rozpoznać smak każdej znanej człowiekowi trucizny, nawet jeśli tylko jej kropla padłaby na kwartę płynu. Potrafię także rozpoznać objawy podania innych trucizn, takich, które przenikają przez skórę albo są wdychane. I oczywiście wiem, jak im przeciwdziałać. Trucicielstwo to sztuka o starożytnym i wyjątkowo szlachetnym rodowodzie. O wiele subtelniejsza niż prymitywna magia czy alchemiczne sztuczki. Opiera się na zasadach rozumu, doświadczenia i żelaznej konsekwencji.
– Naprawdę? – Dopiła swoje wino i aż się wzdrygnęła. Najintensywniejsze piżmo i rzemień kryły się na dnie kielicha.
Napełnił kubek wodą.
– Wypij. Powoli, ale nie przerywając.
Piła. Woda smakowała… wodą.
– Naprawdę. Truciciel, który nie będzie się opierał na rozumie, doświadczeniu i konsekwencji, umrze szybko i młodo, zabity przez własne trucizny. Ta sztuka nie wybacza błędów. Poza tym – obserwował ją głęboko osadzonymi oczami – my i lekarze właściwie zawsze używamy tych samych składników. Różnica jest tylko w proporcjach. To, co jest lekiem w setnej części uncji, w dziesiątej staje się trucizną. Ba, czasem lek podany rankiem wzmocni cię, a przed snem zabije. Na przykład ten. – Pokazał jej buteleczkę z ciemnozielonego szkła, ozdobioną czarnym, trójdzielnym kwiatem. – To cmanea. Zagęszcza krew, powoduje, że rany zasklepiają się szybciej, a serce bije wolniej. Wzmacnia też żyły. Podaję ci ją, żebyś nie dostała krwotoku w głowie. Ale gdybym ci zaserwował kilka kropel wieczorem, twoje serce, które w czasie snu i tak bije wolniej, mogłoby stanąć, nie dając rady przepchnąć zagęszczonej krwi.
Skończyła wodę, natychmiast nalał jej kolejną porcję.
– Powoli, bez przerywania. W Konoweryn powiadają, że różnica między trucicielem a lekarzem polega na tym, iż ten pierwszy nigdy nie zabija pacjenta przypadkiem.
Wypiła.
– Po co tyle wody?
– Nie zaszkodzi ci, a jak pijesz, to nie gadasz.
Dziabnęła go wyprostowanymi palcami w przeponę, szybko, w wiele szybciej, niż byłaby w stanie to zrobić jeszcze dwa dni temu. Wyszczerzył się od ucha do ucha.
– Prędko odzyskujesz siły. To bardzo dobrze. Wy, Issarowie, jesteście żywotni jak samaje.
– Samaje?
– Takie stworzenia spotykane u nas, na pograniczu lasów, trochę jak skrzyżowanie szczura z łasicą. Widziałem raz, jak jednego stratował słoń, a on po chwili podniósł się, otrzepał i poszedł sobie gdzieś we własnych sprawach. A propos słoni, właśnie przybyły cztery. Chcesz zobaczyć?
Jakby na potwierdzenie jego słów powietrze zadrżało od głębokiego, przenikliwego ryku.
Suchi odwrócił się dyskretnie, gdy się ubierała, i pomógł jej wyjść z namiotu.
Na zewnątrz była oaza. Wszędzie, pod niebem, które wyglądało na bardziej błękitne i jaśniejsze niż w jej rodzinnych stronach, rozstawiono namioty, między którymi kręcili się ludzie. W większości ubrani w bajecznie kolorowe tkaniny i uzbrojeni w szable. Kątem oka zauważyła trzech wojowników w wysokich szyszakach, z zasłonami z kolczej siatki na twarzach i narzuconymi na wierzch pancerza jaskrawożółtymi szatami. Szable mieli niemal proste, przypominające issarskie sanqui, a w rękach trzymali krótkie łuki. Natychmiast zauważyli ją z trucicielem, poczuła trzy promienie podejrzliwych spojrzeń i od razu pożałowała, że nie ma broni. Bezbronny człowiek stojący naprzeciw uzbrojonego jest tylko w połowie wolny i żywy, bo jego wolność i życie tkwią w rękach tego drugiego.
Podeszli do niej szybko, ignorując pierzchających na wszystkie strony ludzi, i najwyższy z nich wywarczał kilka słów w języku, który słyszała pierwszy raz w życiu. Suchi postąpił dwa kroki w przód, wyprostował się, na swoje całe pięć stóp i osiem cali odziane w kłujące oczy barwy, i odpowiedział cicho, dodając do słów wyraźnie lekceważące wzruszenie ramion.
Obserwując całą czwórkę, Deana stwierdziła, że musi zmienić zdanie o trucicielu. Wojownicy mieli łuki ze strzałami nałożonymi na cięciwy, szable, sztylety i kolczugi, ale gdy zrobił krok w ich stronę, cofnęli się nieco, zachowując dystans. Następne zdanie z ust dowódcy padło już cichym, przepraszającym tonem, po czym trzech zbrojnych odwróciło się w jej stronę, ukłoniło nisko i znikło między namiotami.
Truciciel odprowadzał ich wyraźnie rozbawionym spojrzeniem.
– Ptaszęta nasze. Zawiedli na całego, gdy porwano księcia, to teraz stroszą piórka i błyskają pazurkami. – Zerknął na nią, unosząc ironicznie brwi. – Zakład o skarbiec Wendii, że nie wiesz, o czym mówię.
– Wygrałeś. O czym mówisz?
– Po drodze ci wyjaśnię. Nie powinnaś stać w słońcu.
Ruszyli, ona prowadzona pod rękę, mimo że przewyższała go o dobre dwa cale. Zauważyła, że ludzie schodzą im z drogi, czasem bezwiednie, nawet nie patrząc we właściwą stronę. Zupełnie jakby otaczał ich czar odpychający wszystkich wokół. Co najdziwniejsze, to nie ona była jego centrum.
– Boją się ciebie – stwierdziła.
– Boją się? Dlaczegóż to… uważaj, dziura… dlaczegóż mieliby się bać książęcego truciciela? Kogoś, kto może zabić samym dotykiem? Kto nosi ubrania tak przesiąknięte trucizną, że ich zapach odbiera mężczyznom wigor, a na kobiety sprowadza bezpłodność? Kto jest tak uodporniony na wszelkie jady, że jeśli jakiś wąż go ukąsi, to biedny gad zdycha na miejscu? Nie… wcale się nie boją.
Na ich oczach trzech mężczyzn taszczących na ramionach wielką kłodę zawróciło i skierowało się między namioty, nadkładając drogi.
– A mimo to leczysz ich?
– Ludzka natura, moja droga, issarska przyjaciółko. Ludzka natura. Mogą za moimi plecami robić znaki odpędzające zło, unikać dotknięcia mojego cienia, ale gdy zaczyna ich łamać choroba, ukąsi jadowity pająk albo wspomniany już wąż, gdy połamią ręce lub nogi i wyją z bólu, przychodzą po pomoc. Najpierw do lekarza, a gdy on zawiedzie, do kogoś z moimi umiejętnościami. Szukaj logiki w dzikich zwierzętach, bo u ludzi jej nie znajdziesz. Nie idziemy za szybko?
Szli. Słońce paliło bezlitośnie, a jej od pewnego czasu coraz mocniej kręciło się w głowie. Wskazała na cień pod najbliższym namiotem.
– Usiądźmy.
Pomógł jej usadowić się na piasku, sam klapnął ciężko obok.
– Powinnaś się wypocić. Od kilku dni podawałem ci leki na przyspieszone gojenie i na wzmocnienie, ale niektóre z nich zostawiają paskudne osady w ciele. Dlatego kazałem ci wypić tyle wody, razem z potem pozbędziesz się większości z tych resztek. Poza tym najwyższa pora, żebyś zaczęła stawać na nogi. Ruch wzmacnia serce, reguluje trawienie, dodaje sił.
Dwóch tragarzy wyszło zza rogu najbliższego szałasu i drobiąc śmiesznie w miejscu, zawróciło. Omal nie upuścili wielkiego kosza, który nieśli. Suchi zachichotał.
– Będą opowiadać wnukom, że kiedyś spotkali książęcego truciciela i issarską zabójczynię, dwoje najniebezpieczniejszych ludzi na świecie.
– Trzeba by ustawiać jakieś ostrzeżenia w miejscach naszego postoju, inaczej ktoś zrobi sobie jeszcze jakąś krzywdę.
– Nie martw się, za parę chwil cała oaza będzie wiedziała, że tu jesteśmy. Nie wiem, jak to działa, ale wieści rozchodzą się w takich miejscach lotem strzały.
Deana oparła się o pakę leżącą pod ścianą namiotu. Naszła ją myśl, czy później ktoś spali jej zawartość, tak na wszelki wypadek, bo znalazła się w pobliżu truciciela. Odkryła, że lubi tego niskiego, pająkowatego mężczyznę, którego otaczała nieuchwytna aura wiedzy i doświadczenia. Nieważne, że ubierał się fatalnie, nawet jak na mieszkańca Południa.
Zapytała o to.
– To tradycja. – Uśmiechnął się, jakby usłyszał najpiękniejszy komplement. – Książęcy truciciel nosi na sobie kolory niebezpiecznych stworzeń, jadowitych pająków, węży, trujących płazów. To akurat – przejechał dłonią po zielonej kamizelce haftowanej w wielkie, żółte kwiaty – barwy tschaki, małej żabki, której skóra wydziela najsilniejszą truciznę znaną ludziom. Nawet najbardziej głodny wąż nie ośmieli się jej zaatakować. Wiesz, po co to wkładam?
Spojrzała uważniej. Jego ubiór nabrał nagle innego znaczenia, a w oczach mężczyzny zagościło chłodne wyzwanie. Zrozumiałaś, dziewczyno?
Zrozumiała, Issaram też mieli własny język strojów i kolorów.
– Tknij mnie, a umrzesz?
Mrugnął kpiąco.
– Doskonale. Jak tam twoje pocenie się?
Jego kuracja skutkowała. Potrzebowała kąpieli, i to szybko.
– A ci wojownicy? Ci przebrani za kanarki? Miałeś opowiedzieć.
Suchi zerknął na nią z ukosa, a gdzieś w głębi oczu błysnęło zimne światło.
– Nie lekceważ ich. Dom Słowika może i nie jest już tym samym, czym był za Kamerego Saha, może i ich sztuka wojenna nieco podupadła, ale to wciąż najpotężniejszy z Domów Wojny, a jego wychowankowie nie boją się nikogo. Nawet issarskich zabójców. Niejeden z waszych wojowników zapłacił głową za swoją arogancję, nieopatrznie wyzywając któregoś ze Słowików na pojedynek. Sztuka władania mieczem i szablą, umiejętność strzelania z łuku, jazda konna. Tylko najlepsi z Wyniesionych potrafią opanować je w takim stopniu, by przywdziać żółte szaty. A najlepsi z najlepszych trafiają do służby na książęcym dworze.
– I mimo to zawiedli?
Włożyła w to pytanie tyle obojętnej uprzejmości, ile mogła w tej chwili z siebie wykrzesać. Czyli niewiele. Ale mężczyzna nie wydawał się urażony.
– Zawiedli. Nie winię ich, nie przegrali w otwartej walce z ludźmi, tylko zostali pokonani przez podstęp i samą Travahen. – Uniósł garść piasku, zacisnął dłoń, patrząc, jak ziarenka przesypują mu się przez palce. – A z nią nikt jeszcze nie wygrał. Lecz oni winią siebie i zgodnie z tym, co nazywamy ludzką naturą, szukają kogoś, na czyje barki mogliby zwalić ten ciężar. Dlatego wszyscy schodzą im teraz z drogi. Wczoraj zachłostali na śmierć poganiacza wielbłądów, bo jedno ze zwierząt wyrwało się i uciekło poza ogrodzenie.
– Byłeś w tej rozbitej karawanie?
– Tak. Jedno, drugie, trzecie wyschnięte źródło… Kamienie i skały wokół, ludzie i zwierzęta słaniający się ze zmęczenia. Coraz mniej wody, łyk rano, łyk wieczorem. – Brzydka twarz truciciela skrzepła, pokryła się pęknięciami niczym wysychające błoto. – Nasi czarodzieje odebrali z dworu alarmujące wieści. Wracajcie natychmiast, mówiły. Nie wiedzieliśmy wtedy, że chodzi o starszego księcia… Musieliśmy iść na wschód, statki miały czekać na wybrzeżu, ale nie mogły oczekiwać na nas wiecznie. Oko Pani zawiodło, słonie wypiły resztkę wody…
– Trzeba je było zostawić.
– Zostawić słonie? Książęce słonie, potomków Białego Onowe? Pierwszego słonia, na grzbiecie którego Agara Czerwony przegnał demony z naszego świata? Widziałem, jak kornacy zużywali swoje porcje wody, by przemywać słoniom oczy i trąby. Nie, to było niemożliwe. Ale i tak na nic się nie zdało, bo gdy bandyci nas zaatakowali, zabili je jako pierwsze. Podcięli im ścięgna w nogach, przecięli tętnice i zostawili, żeby się wykrwawiły. Uderzyli czarami, a nasi magowie byli zbyt osłabieni pragnieniem, by sięgnąć do własnych Mocy. Rozpędzono te konie, które nam zostały, podpalono namioty, porwano księcia. Dobra robota.
– Bardzo przemyślna. – Deana zerknęła mu w oczy, napotykając w nich szczere rozbawienie.
– Oho, kolejna osoba uraczy mnie teorią na temat, kto stał za porwaniem. To oczywiste, że nie zrobili tego pustynni rabusie. I oczywiste, że zrobił to ktoś, kto ma dużo pieniędzy. Więc może księstewko Wahesi, może ci złodzieje pereł z Południowego Geghii, a może Wielki Książę Saher’len albo Obrar z Kambehii, któremu śni się tytuł Dziecięcia Ognia? Kto wie? Każdy z nich zyskałby wiele na chaosie w Konoweryn. Ale nie, moja droga, na razie nic nie wiemy, choć podobno schwytano kilku ludzi zamieszanych w zabójstwo starszego księcia. Więc jest nadzieja, że się dowiemy. Odpoczęłaś?
Pomógł jej wstać i poprowadził głębiej między namioty. Karawana była olbrzymia, liczyła co najmniej tysiąc ludzi, z czego połowę stanowili wojownicy w żółtych szatach. Najwyraźniej bezpieczeństwo księcia Laweneresa było teraz najważniejsze.
– Ciągle boicie się napaści?
Truciciel wzruszył chudymi ramionami.
– Też. Ale teraz Laweneres jest oficjalnie Dziecięciem Ognia, Wybrańcem Agara. Te tysiąc ludzi to najmniejsza karawana, jaka może mu towarzyszyć. Tu chodzi o prestiż… rozumiesz? Dlatego też przysłano nam słonie, bo książę nie może wjechać do swojego kraju w siodle jak byle pastuch. Ma podążać na grzbiecie słonia niczym Agar przepędzający ciemność. Tradycja, polityka, wyrachowanie. Nie można dać najmniejszych podstaw do podważania jego praw do tronu. Stąd opowieść o rozpaleniu ognia na nagiej skale i złotoczerwony baldachim niesiony przez białego słonia. Lud musi od razu zobaczyć w Laweneresie władcę.
– A gdzie w tym wszystkim miejsce dla dziewczyny z plemienia Issaram?
Suchi spojrzał na nią, mrugając kpiąco jednym okiem.
– A słyszałaś już opowieść o młodym księciu, który jednym słowem okiełznał i oswoił dziką lwicę? Lwicę, która później obroniła go przed rabusiami?
Deana zamrugała, szczerze zaskoczona. Więc taką rolę przeznaczono jej w przedstawieniu, jakie najwyraźniej ma się rozegrać w trakcie powrotu młodziutkiego książątka do domu.
– Dostanę wysadzaną diamentami obrożę i własną klatkę? – wycedziła.
– Uch, moja droga, ileż jadu i złości w tych kilku słowach. Gdybym miał jakąś pustą buteleczkę pod ręką, zaraz bym ją napełnił. – Truciciel śmiał się z niej otwarcie, lecz, o dziwo, dłonie nie zaswędziały jej do szabel. – Pomogłaś księciu uciec z niewoli, zabiłaś bandytów, którzy ośmielili się podnieść dłoń na jego majestat. Możesz być tylko bohaterką, odzianą w szlachetność niczym dziewica w złoty jedwab. Ale jesteś też issarską kobietą, a wszyscy wiedzą, że Issarowie lubują się w przelewaniu krwi, nieważne jakiej, i że są barbarzyńcami, których boi się nawet potężne Imperium Meekhańskie. Więc będziesz lwicą oswojoną przez księcia, dzikuską, która poddała się jego boskiemu urokowi. Poza tym wiadomo przecież, że to książę w swej szlachetności najpierw ocalił ci życie, nie pozwalając, by bandyci zhańbili cię i zamordowali. W zamian ty przyrzekłaś mu wierność i służbę aż do śmierci.
Aż przystanęła.
– Co?!
– No, ten ostatni fragment jest jeszcze dyskutowany, Evikiat też jest za tym, by to pominąć. Mogłaś w końcu przyrzec służbę do momentu, kiedy książę powróci do domu. Posłańcy już kursują przez pustynię, nawet czarodziejskimi ścieżkami, a opowieść o waszych przygodach i cudownym ocaleniu krąży wśród ludzi. Tędy. – Skręcił za największy namiot. – Pomyśl, intrygi, napaści, porwania, książę w niewoli, walka, ucieczka, ocalenie dzięki mocy Pana Ognia… Cóż to będzie za opowieść!
Jęknęła cicho.
– Chyba mi niedobrze.
– To normalne po cmanei. O, już jesteśmy.
Gdy wyszli zza olbrzymiego namiotu, powitało ich grzmiące trąbienie. Deana patrzyła na stojące kilkanaście kroków od niej zwierzę, nie bardzo wiedząc, co właściwie widzi. Cztery pnie drzew podpierające olbrzymi głaz, do którego przymocowano mniejszy kamień z doczepionym, grubym jak męska noga wężem, dwoma olbrzymimi kłami sterczącymi w przód i uszami wielkości pawęży. Całość była… miała… człowiek dopiero po chwili uświadamiał sobie, że widzi jedno żywe stworzenie, a nie coś, co pijany Nieśmiertelny poskładał ze śmieci znalezionych w kącie swojego boskiego warsztatu. Ci, którzy twierdzili, że widoku słonia nigdy się nie zapomina, mieli rację.
– Jest… jest…
– He, he, he, szczerze żałuję, że nie mogę zobaczyć twojej twarzy, dziewczyno. Tak, jest piękny. Ponad wszelkie wyobrażenie piękny. To Maahir, prawnuk Mamy Bo. Ma zaszczyt być osobistym słoniem Laweneresa. Albo, jak utrzymują kornacy, książę ma zaszczyt jeździć na grzbiecie Maahira. W każdym razie nieźle się rozumieją, znają od lat, i tak dalej.
Spomiędzy kolumnowych nóg wyszła drobna, odziana w szarą szatę postać. Młody książę uśmiechnął się łobuzersko i pomachał im ręką. Wyglądał na absolutnie szczęśliwego.
– Właśnie widzę. Nie boicie się, że go rozdepcze?
– Kogo? Samiyego? Matka urodziła go, leżąc między słoniowymi nogami, wyrósł, huśtając się na trąbie, a Mama Bo uważa go najwyraźniej za własne potomstwo, bo pozwala wdrapywać się na grzbiet. Wierz mi, ten łobuz jest tu bezpieczniejszy niż dziecko w kołysce.
Deana poczuła, jak ziemia drży jej pod stopami, a w głowie coś pęka i wiruje.
– K…kim on jest?
– Samiy. Osobisty kornak i sługa księcia, właściwie sługa to nie najlepsze określenie. Kornak to ktoś, od kogo zależy życie wszystkich na grzbiecie słonia, więc Samiy jest trochę sługą, trochę błaznem, a trochę zaufanym księcia, no i oczywiście jego oczami. Może mu mówić po imieniu, pyskować i w ogóle, ale za to co on potrafi robić ze słoniami… Hej, dobrze się czujesz? Dziewczyno… Samiy, biegnij po…