Rozdział 11
Podkradła się do wyjścia z jaskini, która cały dzień i pół nocy udzielała im schronienia. Głosy z zewnątrz rozbrzmiały wyraźniej, po czym znów ucichły. Pięciu, może sześciu ludzi przeszło nie dalej jak dwadzieścia kroków od wejścia. Ale minęli je nie zwracając uwagi na ciemną szczelinę. Znowu.
Deana zacisnęła dłoń na rękojeści szabli, oblizała wargi. W głosach bandytów nie było słychać ani pośpiechu, ani desperacji, a to mogło znaczyć tylko jedno: że znaleźli wodę. Od wielu godzin nie opuszczali też tej okolicy. Wiedzieli już, że ścigani muszą być gdzieś tutaj. Więc spokojnie, bez pośpiechu przeczesywali teren, mając pewność, że jeśli nie cierpliwość tych poszukiwań, to obłęd wywołany pragnieniem wyda w końcu księcia i jego towarzyszy w ich ręce.
Wejście do jaskini miało ledwo stopę szerokości i kryło się za usypiskiem ostrych kamieni, więc jak do tej pory bandyci nie zwrócili na nie uwagi, ale to był już trzeci raz, gdy przechodzili w pobliżu. A gdy nadejdzie dzień, któryś w końcu je zauważy i spróbuje sprawdzić, czy w takie pęknięcie mogła się wślizgnąć kobieta, dziecko i szczupły mężczyzna.
Wcześniejsza nocna wędrówka skończyła się szybciej, niż Deana by sobie tego życzyła, bo księżyc skrył się za chmurami i musieli się zatrzymać. Przy braku srebrnej tarczy na niebie ciemność panująca na pustyni robiła się… lepka. Gęsta jak roztopiona smoła, pochłaniała każdy odblask światła. Gdy wyciągnęło się przed siebie rękę, człowiek ledwo mógł dojrzeć własną dłoń. Zbyt dobrze pamiętała o kilku uskokach i jarach, które minęli po drodze, by ryzykować.
Spędzili większość nocy, leżąc w jakiejś dziurze, przytuleni do siebie we trójkę, usiłując zatrzymać pod kocami tę odrobinę ciepła, która się tam jakimś cudem zalęgła. Noce były zimne, zimniejsze niż w jej rodzinnych stronach, jakby pustynia chciała dodatkowo dręczyć wędrowców nie tylko pragnieniem, lecz także chłodem. Rozpalenie ognia to przywilej, którym żadni uciekinierzy nie mogą się cieszyć.
I wtedy, tuż przed świtem, gdy jak ujął to kiedyś jeden z poetów jej plemienia, niebo zaczęło przywdziewać szaty rodzącego się dnia, młody książę trącił Deanę lekko w bok i wskazał za skały, jakieś pół mili za nimi. Poczuła, jakby legendarny lodowy wąż podpełzł i znienacka ukąsił ją w serce.
Światła.
Na skałach pojawiły się pochodnie. Jedna, dwie, pięć. Poruszały się nie za szybko, lecz pewnie, jakby prowadził je doświadczony przewodnik. Bandyci byli blisko.
Zerwali się i korzystając z jaśniejącego nieba, ruszyli przed siebie, omal nie wpadając w zastawioną pułapkę. To było sprytne, otoczyć jakiś teren i wypłoszyć poszukiwanych, jak płoszy się zwierzynę dla myśliwych. Deana nie wiedziała, co ją ostrzegło, nagły zapach, dźwięk czy wręcz przeciwnie, podejrzana cisza, lecz w ostatniej chwili odepchnęła na bok chłopca, podcięła ślepca i wyszarpując szablę z pochwy, starła się z dwoma bandytami, którzy wyskoczyli na nich z cieni. Trans zapłonął w niej, ledwo przez chwilę, ledwo na kilka parad i kontr, które umalowały skalne ściany czarną w tym świetle krwią, a potem było po wszystkim.
Zostały dwa trupy, podnoszący się z ziemi jej towarzysze i świadomość, że w nocnej ciszy szczęk stali zabrzmiał jak tysiąc dzwonów bijących na alarm. Echo przyniosło gdzieś spomiędzy szczelin dalekie okrzyki, więc miała niewiele czasu, by sprawdzić zwłoki, a potem pobiec przed siebie, w labirynt wąskich przejść i pęknięć w skałach, z Omenarem uczepionym jej ramienia, z oddechem więznącym w gardle i dłonią kurczowo zaciśniętą na manierce zdjętej z zabitego bandyty, w której chlupotała odrobina wody.
Biegli na oślep, byle dalej i szybciej, aż w końcu, chyba tylko dzięki przewrotnemu szczęściu, Deana spostrzegła za niewielkim stosem kamieni szczelinę w skale, za którą czaił się mrok obiecujący kryjówkę. Wpadli, nie, wcisnęli się do środka, i uspokajając rozdygotane serca, nasłuchiwali.
Pogoń minęła ich jaskinię po mniej więcej kwadransie, a potem zaczął się najdłuższy dzień w jej życiu. Bandyci nie potrafili ich znaleźć, lecz wiedzieli już, że łup zaszył się gdzieś w pobliżu. Kilka razy słyszeli odległe nawoływania, krzyki, raz wrzaski zabrzmiały triumfem, które nagle przeszły w pełną rozczarowania ciszę.
Oczywiście następnej nocy księżyc błyszczał na niebie niczym świeżo wybita moneta. Wyjście na zewnątrz byłoby samobójstwem.
Ukrywając się przez wiele godzin, Deana miała wystarczająco dużo czasu, by przemyśleć ostatnie wydarzenia. Była pewna, że dobrze ukrywała ślady, a tych kilka fałszywych tropów powinno pokrzyżować szyki także bandytom, lecz oni szli za nimi jak po sznurku. Ale jeszcze tu nie wpadli, więc potrafili tylko w miarę dokładnie ustalić kierunek i odległość. To by znaczyło, że banda korzystała z pomocy kogoś władającego Mocą, jakiegoś czarownika, może niezbyt potężnego, ale potrafiącego wytropić kogoś, komu towarzyszył wcześniej przez jakiś czas. Takie rzeczy się zdarzały, tego typu aspekt nie czynił z kogoś obdarzonego Talentem wielkiego i bogatego maga, lecz dla tropiciela był bezcenny. Szczerze żałowała, że ten mizerny czarodziej nie był jednym z tych, którzy ich pilnowali. Wykrzywiła się w ciemności. Los splata się jak chce, a życie czarownikatropiciela najwyraźniej należało do kogoś innego, więc teraz nie ma co żałować, że go nie zabiła.
Nie rozpaczaj nad tym, na co i tak nie miałaś wpływu, takie gorzkie myśli zabijają duszę, powtórzyła sobie jedno z ulubionych powiedzonek ciotki Vegreli. To prawda, nie miała wpływu na pojawienie się w afraagrze Lengany h’Lenns, nie miała wpływu na jej dziką nienawiść ani na konsekwencje tej nienawiści. Nie miała wpływu na wyrok starszyzny ani na plany bandytów i szaleństwo ich desperackiej ucieczki przez pustynię.
Usłyszała za sobą szelest. Omenar. Zdołał już poznać każdy zakamarek ich małej kryjówki i poruszał się w środku ze swobodą kogoś, dla kogo ciemność jest bratem i towarzyszem każdej chwili. Podsunął jej zdobyczną manierkę.
– Pij.
– Nie muszę.
– Jeśli zakopałbym cię żywcem w ziemi, twierdziłabyś, że nie musisz oddychać – mruknął. – Nie przeceniaj własnych sił. Pij.
Zachlupotała wodą, przyłożyła usta do naczynia i przechyliła je demonstracyjnie. Usłyszała ciche parsknięcie.
– Nie udawaj. Nie oszukasz ślepca. Twoje są dwa łyki. Jeśli osłabniesz, to nie zdołasz nas obronić.
Pociągnęła dwa małe łyki, niemal nie czując smaku wody, i wcisnęła mu naczynie w dłonie.
– To nie twoja wina, że nas znaleźli. – Ledwo widziała owal jego twarzy, lecz wydawał się wpatrywać w nią intensywnie, a jego białe źrenice wręcz świeciły w ciemności. – Nikt nie może przewidzieć wszystkich ruchów swoich wrogów – dokończył niezgrabnie.
Cofnęli się w głąb jaskini. Sześć stóp wysokości w najwyższym miejscu, jakieś piętnaście szerokości, w środku mrok ledwo złamany za dnia poświatą od strony wejścia, teraz czarny jak sen ślepca. Wzdrygnęła się na to skojarzenie, lecz tłumacz trzymał ją pewnie za rękę i poprowadził na posłanie z kilku koców.
– Książę śpi? – zapytała cicho.
– Jak kamień. W jego wieku istnieją dwa stany: albo energia rozsadza chłopca tak, że biega po ścianach, albo zapada on w podobny do katatonii sen, z którego nawet trzęsienie ziemi by go nie wybudziło.
– To dobrze. – Usiadła, a Omenar bez słowa przykucnął przed nią. – Będzie potrzebował sił.
Nie zapytał do czego, co świadczyło o jego mądrości i takcie. Zamiast tego przysiadł się i narzucił na nich oboje koc.
– Za dzień będziemy słabsi, za dwa jeszcze bardziej, za trzy nie zbierzemy dość sił, by stąd wyjść – zaczął cicho.
– Wiem. – Sięgnęła po ekchaar i zdjęła go z pewną ulgą. W jaskini było duszno, a materiał nie ułatwiał oddychania. Tłumacz musiał dobrze zinterpretować jej ruch, bo po chwili poczuła delikatne dotknięcie z boku głowy.
– Jak rana? Nie otworzyła się?
– Nie. Goi się ładnie.
– To dobrze.
Jego palce musnęły jej szyję, płatek ucha, zamarły, jakby przestraszone. Usłyszała, jak mężczyzna wstrzymuje oddech.
– Ja… – zaczął niepewnie.
Do cholery, dlaczego nie? To może być ostatnia taka noc w jej życiu.
– Ja chciałem…
Przerwała mu lekkim dotknięciem, dłonią położoną na dłoni, oparciem się o jego bok. Nie chciała teraz słuchać mądrych słów, które nadawały kształt jej własnemu poczuciu bezsilności. Odnalazła w ciemności jego usta, pocałowała, potem pozwoliła się pocałować, lekko, trochę nieśmiało. Smakował… pachniał… mężczyzną. Mężczyzną, który był tuż obok, był jej towarzyszem walki, był…
Za dużo myślisz, usłyszała w głowie śmiech ciotki, nie, nie jednej ciotki, lecz całych pokoleń ciotek, kuzynek, przyszywanych sióstr, kobiet Issaram, biorących sprawy w swoje ręce, wybierających sobie mężczyzn i pozwalających im wierzyć, że to oni wybierają. Tu i teraz to ona wybierała, więc pociągnęła go na ziemię, pozwoliła jego dłoniom pobłądzić, delikatnie, miękko, i ten dotyk przegnał złe wspomnienia, bo był dokładnie taki, jak powinien, między nieśmiałością a niemym zapytaniem, więc odpowiedziała na to zapytanie, pozwalając jego dłoniom wślizgnąć się na gołą skórę, musnąć piersi, brzuch, objąć plecy, poczuła jego wargi na oczach, ustach, szyi, zaszeptał coś w swoim języku, ale nie liczyły się słowa, tylko to, co pod nimi, ściśnięte gardło, chrapliwa niecierpliwość, ponagliła go, muskając paznokciami kark, wyprężyła się…
Ciemność pod jej powiekami rozbłysła śmiechem gwiazd.
*
Kitchi od Uśmiechu zaklaskała radośnie i aż podskoczyła na tronie.
Yatech patrzył i słuchał. Taki był rozkaz Kanayoness. Patrz i słuchaj. A jeśli to zasadzka, walcz, najlepiej jak potrafisz. Iavva ci pomoże. Stali teraz pod ścianą za kamiennym siedziskiem ich pani, zająwszy takie pozycje, by mieć widok na obu jej adwersarzy. Mężczyznę w szkarłatnej kolczudze i masce oraz kobietę w ciemnej szacie, z twarzą ukrytą pod welonem. Wyglądało na to, że zasłanianie oblicza było tutaj powszechnym zwyczajem.
Yatech stał, patrzył i słuchał. Od chwili, gdy Mała Kana zabrała go w tamto miejsce, Mrok, jak powiedziała, a – na litość Matki – nie miał powodu, by jej nie wierzyć. Przez te miesiące, które spędzili razem, pokazała mu setki swoich twarzy, ale nigdy nie ujawniła się jako kłamca.
Szumiało mu w głowie za każdym razem, gdy wracał myślami do tego, co się ostatnio wydarzyło.
Tamta dziewczynka w lesie… próbował ją ocalić, a przyniósł śmierć. Gdyby nadal był Issaram, poszedłby z tym ciężarem do kogoś ze starszyzny afraagry, a on, być może wspólnie z Pieśniarzem Pamięci, znalazłby dla niego ścieżkę odkupienia. Serię modłów, postów i zadań do wykonania. Bo tym właśnie jest rozgrzeszenie, nie karą, lecz drogą, na której zdejmujesz z barków kamienie złych uczynków. Ale nie należał już do tego ludu i musiał nieść ten grzech sam. Do końca życia.
I sam Mrok… Zatkał wtedy uszy i kazał jej zamilknąć, ale miało to tyle sensu, co próba postawienia zwalonego muru krzykiem. A jeśli Mrok był czym innym, niż wierzyli Issaram, jeśli wspólna dusza nie istniała, a odkupienie miało nigdy nie nadejść…
Wiara jego, nie, nie jego, wiara ludu, wśród którego się wychował, była nic niewartym stekiem bzdur, przesądów i bajek, powtarzanych tak długo, aż zamieniły się w bezsensowną tradycję i zbiór obyczajów prowadzących donikąd. Byle jeszcze jedno pokolenie przeżyło swoje dni tak, jak jego ojcowie i dziadkowie, zarażając mimochodem własne dzieci.
Harudi okazał się głupcem albo szaleńcem, albo świętym, co na jedno wychodzi. Próbował „ocalić” dla Issaram coś z dawnych, sięgających Wojen Bogów wierzeń, a zakuł ich w kajdany religijnych powinności, relikt przeszłości, który zastygł w czasie niczym owad uwięziony w bursztynie.
Więc teraz zerwanie więzi z tymi, których Yatech uważał za swoich pobratymców, powinno być proste.
A jednak…
Wszystko, co wydawało się takie proste, zmieniło się w jednej chwili, gdy w ogniu płonącym pośrodku kręgu kamiennych siedzisk ujrzał ją.
Deana.
Jak tam trafiłaś? Jaka siła wplątała cię w sam środek tej gierki między Nieśmiertelnymi?
Yatech wiedział już bowiem przynajmniej jedno.
W takim starciu człowiek znaczy mniej niż pyłek między obracającymi się żarnami.