Rozdział 13

Oum. Prastary Oracz, Pierwsza Włócznia, Najmędrsze Nasiono. Jak każdy plemienny bożek, także ten nosił wiele przydomków, niektóre całkiem idiotyczne. Jego świątynia, jeżeli w ogóle jakąś miał, znajdowała się ponoć w Dolinie Dhawii, ukrytej pośród wiecznie zamglonych wzgórz wyżyny Onloat, zajmującej sporą część zachodniego kawałka wyspy.

To stamtąd Czarne Wiedźmy rozsyłały po wyspie wezwanie do kameluuri, ogłaszały początek i koniec ważniejszych świąt, to tam udawali się wodzowie plemion i klanów po radę, gdy wzajemne waśnie i wendety groziły wymknięciem się z ram zwyczajowej, kontrolowanej rzezi. Seehijczycy postępowali zgodnie ze swoimi obyczajami i własnymi prawami, ale wszystkie je spajała wola zamknięta w na wpół mitycznej Dolinie, strzeżonej przez zastęp potężnych plemiennych wiedźm.

Tak przynajmniej powiadano.

Altsin dość dobrze znał historię religii panujących na kontynencie, bo Cetron posyłał go do szkoły, uznając, że wykształcenie młodego złodzieja powinno obejmować coś więcej niż tylko naukę rzezania mieszków i wślizgiwania się przez uchylone okna. Oum nie należał do panteonu uznawanego przez Meekhan, ale takich bożków było wielu. Każde plemię poza Imperium miało swoich własnych, a w trakcie podbojów Meekhańczycy zazwyczaj stosowali do nich dwa podejścia. Pierwszym z nich było uznanie, że lokalni bogowie wojowników, ognia, plonów czy szczęścia rodzinnego to nikt inny, jak Reagwyr, Agar, Laweira czy Leelian, tylko miejscowi przez wieki wypaczyli ich imiona, ale teraz na szczęście objęła ich łaska Imperium i mogą czcić Nieśmiertelnych jak należy. Zresztą meekhański panteon był szeroki i głęboki, a święte księgi pozwalały na „odkrywanie” zapomnianego Rodzeństwa, jeśli tylko wymagał tego interes Meekhanu. Drugi sposób – gdy lokalne bóstwo było obce, dziwaczne lub dzikie – polegał na ogłoszeniu, że to nikt inny jak fałszywy bóg, pomiot Niechcianych, wysłany na świat, by wabić i pożerać dusze ludzi. Tych, którzy się od niego natychmiast nie odwrócili, uznawano za Pomiotników i wyrzynano.

W takich sprawach Wielki Kodeks bywał bezwzględny.

Ale Oum stanowił niewiadomą. Bożek z odległej wyspy poza zasięgiem Imperium, znany tylko z imienia lub przydomka, był jedną z zagadek Amonerii. Żaden obcy nigdy nie stanął w jego kapliczce, świątyni, chramie czy jak to miejscowi zwali, a Seehijczycy nie rozmawiali o tym, co znajduje się w Dolinie. Nikt w Kamanie nie wiedział, pod jaką postacią przedstawiają oni swojego boga, jakie składają mu ofiary i jakimi słowami do niego się modlą. Oum był zagadką, a jego obecności można się było jedynie domyślać, tak jak obserwując pływaka machającego rękami, krzyczącego i znikającego pod wodą w fontannie krwi, można się domyślać dziesięciołokciowego żarłacza ukrytego pod falami.

Każdy przybysz spoza wyspy, który zabłąkał się w okolice Doliny Dhawii, zostawał zabity. Każdy kapłan, poza tymi należącymi do sług Baelta’Mathran, płacił głową za opuszczenie Kamany. A każdy najeźdźca odkrywał nagle, że te wiecznie wojujące z sobą klany kłaniają się sile, która potrafi zmusić wojownika Ghamlaków do osłaniania własną tarczą łucznika Syvherów.

Uwzględniając ich wzajemną niechęć, rzeczywiście potrzeba było boga, by tego dokonać.

Co nie zmieniało sytuacji, że złodziej miał kłopot.

Aonel wydawała się być poza zasięgiem. Czarne Wiedźmy opuszczały Dolinę dość rzadko, a proszenie kogoś z miejscowych, by przekazał jej wieść, nie miało sensu. Wojownik każdego plemienia wolałby wsadzić mu nóż między żebra, niż kłopotać którąś ze Służek Ouma. Poza tym co Altsin miałby jej przekazać? Witaj, to ja, pamiętasz? Otrułem twoją matkę. Możesz mi poświęcić trochę czasu, bo mam taki mały problem. Przez nią opętał mnie kawałek duszy Reagwyra, więc byłoby miło, gdybyś mi pomogła.

Miejscowy bóg kazał zabijać kapłanów Pana Bitew. Co zrobiłby na wieść, że gości na wyspie jego awenderi? Altsin chciał się spotkać z Aonel i najpierw porozmawiać, a nie wywoływać wojnę.

Myślał o tym przez pół nocy i pierwszy raz od przyjazdu do Kamany czuł desperację. Uciekając z PonkeeLaa, złamał jedną z własnych zasad, która głosiła, by zawsze mieć więcej niż jedną drogę wyjścia z każdej sytuacji. Przypływając tu, postawił wszystko na jeden rzut kością, a teraz słyszał złośliwy chichot Losu.

Miał jeszcze sporo pieniędzy. Mógł wyjechać i poszukać pomocy gdzie indziej, mógł wrócić do PonkeeLaa i wziąć udział w wojnie Grubego, mógł też… zostać w klasztorze, szukając ucieczki w rutynie mnisiego życia. Pielęgnować ogród, doić kozy, sprzątać, gotować, brać udział w modlitwach, zbieraniu datków i opiekowaniu się ubogimi. I robić uniki. Cały czas robić uniki, bić się z myślami, szarpać wędzidło emocji i nastrojów, nie wiedząc, które są jego własne, a które podsuwa mu ten szalony sukinsyn. I po co to robi. To najbardziej doprowadzało go do szału. Nawet koń dźgany ostrogami widzi, dokąd jeździec chce go skierować. Jednak uniki mogły w którymś momencie nie wystarczyć, a raczej spłonie, niż pozwoli się prawdziwie Objąć. Bitewna Pięść Reagwyra nie będzie władać jego ciałem.

Rankiem, dzień po spotkaniu z Rają Altsin obudził się niewyspany, obolały i z bólem głowy. Na myśl o czekających go obowiązkach poczuł mdłości. Świadomość, że tak miałaby teraz wyglądać reszta jego dni, sprawiała, że żołądek zawiązywał mu się w supeł. I nie chodziło o nagłą niechęć do klasztornego życia, które nawet lubił, lecz o poczucie, że może nie mieć wyboru. A gdyby został tu z przymusu, znienawidziłby klasztor w kilka dni.

To nie była dobra droga.

Pobudka, mycie, wspólna modlitwa, śniadanie. Potem praca w ogrodzie, pielenie grządek z cebulą i marchwią, spulchnianie ziemi, wyrywanie ostów i pokrzyw, które szczególnie upodobały sobie tę część ogrodu… Skupienie się na najprostszych czynnościach. Potrzebował tego. Im bardziej ryba szarpie się w tył, tym mocniej haczyk wbija jej się w pysk. Sprawy, nad którymi nie ma się kontroli, potrafią człowieka złamać, zniszczyć, sprawić, że zgnije od wewnątrz.

Taka droga byłaby jeszcze gorsza.

Zgrzytnął zębami, a potem uśmiechnął się pod nosem, walcząc ze szczególnie upartym chwastem. Nie podda się i nie odpuści. Wiedział, gdzie Aonel przebywa. To było coś. W habicie sługi Wielkiej Matki mógł się poruszać prawie po całej wyspie. To też się liczyło. Miał sporo pieniędzy i znał ludzi, którzy za pieniądze zrobią niemal wszystko. Na pewno coś wymyśli.

Jeśli nie dziś, to jutro znajdzie sposób, by spotkać się z tą wiedźmą i zmusić ją do pomocy w pozbyciu się kawałka boskiej duszy z głowy.

Ziemia prawie zadrżała, deptana olbrzymimi stopami. Cokolwiek można by powiedzieć o bracie Domahu, z pewnością nie był mistrzem skradania się.

– Coś się stało? – Altsin wyprostował się na swoje sześć stóp, po czym zadarł głowę, by nie musieć patrzeć na gąszcz brody mnicha. – Czego nic nie… aaaa, ślub milczenia. Więc mam odkryć, co mi chcesz powiedzieć, dzięki nagle objawionemu talentowi magicznemu?

We wzroku Domaha zabłysły iskierki rozbawienia.

– Dobrze, niech pomyślę. Ktoś cię do mnie przysłał z wieścią, a ponieważ wszyscy wiedzą, że nie możesz mówić, ten ktoś założył, że sam się domyślę, gdzie mam iść? Podpowiesz? – Złodziej uniósł dłoń z wyprostowanymi palcami. – Dwa czy trzy słowa?

Zamiast rozbawienia pojawiło się politowanie. Altsin westchnął.

– Dobrze, dobrze, wiem. Gdzie jest przeor? Tylko on ma takie poczucie humoru. Mamy południe? Czyli będzie u siebie.

Olbrzym uśmiechnął się, odwrócił na pięcie i odszedł, a Altsin zebrał narzędzia i ruszył do klasztoru.

Komnata przeora była jasna i przestronna – miała okna na dwóch ścianach – ale pozbawiona wszelkich zbytków. Jeśli pominąć łóżko i, co Altsin odnotował z pewnym rozbawieniem, dodatkowy materac postawiony teraz pod ścianą, to jedynymi sprzętami były dwa taborety i mały stół. Białe ściany sprawiały, że całość wydawała się zimna i ascetyczna, nawet jak na męski klasztor.

Prawie męski. Złodzieja powitało spojrzenie pary najjaśniejszych oczu, jakie widział w życiu. Ledwo wszedł, bladoszare tęczówki niemal przyszpiliły go do ściany.

– Łaska na dobry dzień – rzucił zwyczajowe seehijskie powitanie.

Siedząca na łóżku dziewczyna nie odezwała się, podciągnęła tylko nogi pod brodę, szczelniej okryła się pledem i zmarszczyła brwi. Ale patrzyła przytomnie, uważnie i zaskakująco rozumnie.

– Twój seehijski jest znośny, bracie Altsinie, ale nadal masz mocny północny akcent. To ją zapewne niepokoi.

Altsin od pierwszych dni w klasztorze uczył się kilku miejscowych narzeczy. Mnisi wędrowali po wyspie także w charakterze tłumaczy i z tego, co wiedział, nieźle na tym zarabiali. On też uznał znajomość miejscowego języka za niezbędną.

– Nie wygląda na zaniepokojoną – przeszedł na meekh. – Raczej na taką, co ukrywa nóż pod tym kocem.

– Bo ma. Dwa. Dałem jej, żeby poczuła się bezpieczniej.

Złodziej spojrzał na Enroha ze szczerym zdumieniem, ale napotkał tylko łagodne, irytująco pogodne spojrzenie oczu ukrytych w sieci zmarszczek.

– Nie mówisz poważnie… eee, to znaczy, raczysz żartować, przeorze.

– Nie. Znam zwyczaje. Jeśli nie miałaby broni, mogłaby mnie uważać za swojego strażnika, a siebie za więźnia. A to zrodziłoby krwawe owoce w przyszłości. Nawet sługa Naszej Pani nie byłby bezpieczny przed seehijską rodową zemstą. Dlatego wczoraj wieczorem zostawiłem jej przy łóżku dwa noże. Teraz znikły, więc zapewne ma je przy sobie. Chcesz sprawdzić?

– Nie jestem głupi…

– Niech mówią mową ludzi. – Dziewczyna miała ładny głos, miękki i łagodny. – Albo niech ten młody idzie. Już.

– Ofiaruj wybaczenie ślepcowi. – Altsin wrócił do seehijskiego. – Nie chciałem cię urazić, ale moja znajomość twojego języka jest słaba. To ja znalazłem cię wczoraj w porcie i przyniosłem do klasztoru.

Spojrzenie dziewczyny nie zmiękło, ale jakby lekko się rozluźniła.

– Uciekłam. Z wielkiej łodzi z długimi wiosłami.

– Domyśliliśmy się. Kiedy cię porwali?

Wykonała dziwny ruch głową.

– Kilka dni temu. Zamknęli mnie w skrzyni na dole, było ciemno, nie wiedziałam, czy jest dzień, czy noc. Nie wiem dokładnie. Więcej niż pięć dni. Łowiliśmy ryby daleko od brzegu. Machałam rękami, gdy ich zobaczyliśmy, ale oni nie skręcili. Rozbili naszą łódź, złapali mnie pętlą na drągu, wciągnęli na pokład. Nie wiem, co z moim bratem.

Altsin stwierdził nagle, że w miejscowym języku brakuje mu jednego wyrażenia albo chociaż zamiennika dla „Przykro mi”.

– To smutne.

– Tak. – Nie zmieniła wyrazu twarzy. – Ale Ugii dobrze pływa. Poradzi sobie. Ten statek miał czarnego ptaka na żaglu. A marynarze mówili w takim samym języku, co ty przed chwilą.

– Ci ludzie to nie moja krew – stwierdził szybko, bo to była najrozsądniejsza odpowiedź, jakiej mógł udzielić. – A meekh to język połowy świata. Z jakiego plemienia pochodzisz?

– Uwerunków. Białych – odpowiedział zamiast dziewczyny Enroh.

Ta nazwa niewiele mu mówiła. Spojrzał pytająco na przeora.

– Południowy kraniec wyspy, Półwysep Conhtyjski. Jakieś sto mil w linii prostej od Kamany, za wyżyną Onloat i tamtejszymi lasami. Ona jest z południa, bracie.

Niepotrzebnie to podkreślił, bo Altsin był na wyspie wystarczająco długo, by wiedzieć, co to znaczy. Amoneria miała jedną dużą rzekę, Maluarynę, która wypływała z leżących na wschodzie gór Kawiroh i kierując się na zachód, przez niziny centralnej części wyspy, wygryzała kanion w wyżynie Onloat, by wpaść do oceanu. Rzeka dzieliła wyspę na pół, a jeśli coś potrafiło przerwać wojny między lokalnymi plemionami, to tylko wojna północy z południem.

Północne plemiona były liczniejsze i bogatsze, co zawdzięczały częściowo obecności Kamany, południowe nadrabiały to dzikością i bezwzględnością. Kupcy zajeżdżali i do nich, bo miasto wynegocjowało sobie prawo do handlu z całą wyspą, ale większość towarów i dóbr zostawała na północy. Rodziło to zazdrość i frustrację, a w efekcie prowadziło do niechęci i pogardy, które nie mogąc znaleźć innego ujścia, pchały południowe rody do wojny. Zresztą złodziej podejrzewał, że handel był tylko pretekstem, bo tak naprawdę ludziom wystarczy do nienawiści to, że ktoś mieszka za umowną granicą. Tylko kameluuri było w stanie połączyć na chwilę dwie części wyspy, ale ostatni raz zdarzyło się to dwadzieścia lat temu. A teraz dziewczyna z południowego plemienia znalazła się na północy. Sama, bez pobratymców, mając do obrony tylko dwa kuchenne noże.

Tak to, w dużym uproszczeniu, wyglądało. Altsin poczuł na sobie wzrok przeora.

– Możemy wysłać ją z karawaną, która wybiera się za rzekę – mruknął w meekhu. – Za kilkanaście dni będzie w domu.

– Nie przeżyje dwóch, jeśli Ghamlakowie albo Oomni dowiedzą się o jej obecności. Uwerunkowie wybili im kiedyś wiele osad. Poza tym żaden przewodnik karawany nie weźmie jej na wóz. Za duże ryzyko, że go oskarżą o szmuglowanie szpiega.

– Odpowiednia suma mogłaby go przekonać.

– Może gdybyśmy zapłacili równowartość jej wagi w złocie, a może i to by nie wystarczyło.

– Mówcie mową ludzi – dziewczyna zasyczała gniewnie. – Mową ludzi albo w ogóle.

– Obmyślamy, jak bezpiecznie wysłać cię do domu. – Mnich wykonał uspokajający gest. – Twoi krewni zapewne się martwią.

Otworzyła szerzej oczy.

– Zrobisz to dla nie swojej krwi?

– Już mówiłem, tak. Chcemy, byś wróciła do swoich. Ale droga jest niebezpieczna. Wrogowie twojego klanu ucieszyliby się, gdybyś wpadła im w ręce.

Uśmiechnęła się po raz pierwszy, drapieżnym, prawdziwie seehijskim uśmiechem, w którym fatalizm mieszał się z okrucieństwem.

– Ucieszyliby się – przyznała. – A ich radość trwałaby wiele dni. Tak jak moja śmierć.

Wyglądała młodo, prawie jak dziecko, więc Altsin nie wytrzymał.

– Naprawdę? Ile masz lat?

– Szesnaście. Jestem dość dorosła, by wziąć sobie męża albo kochanka przed jego pierwszą bitwą.

Wlepiła w niego wzrok, jakby spodziewając się, że uraczy ją rumieńcem zakłopotania. A to znaczyło, że… Złodziej uniósł brwi.

– Nie mówiłaś, że nasi bracia dotarli na ziemie twojego ludu.

– Co roku się zjawiają. Jak nie z kupcami, to samotnie. Gościmy ich przez szacunek dla Matki i wolę Ouma, słuchamy, co mówią, i odprawiamy na północ. Jesteście jedynym, co przychodzi zza Maluaryny i nie cuchnie na tysiąc kroków.

– Oprócz broni, narzędzi, tkanin, przypraw, wina i innych cennych rzeczy.

– Nie, te rzeczy też śmierdzą, ale skoro leśne bydlęta je kupują, my też musimy. Nie możemy być gorsi.

– Oczywiście. – Nie uśmiechnął się, choć miał ochotę. – Kto chciałby być gorszy.

Zmrużyła oczy.

– Drwisz ze mnie? Chcesz obrazić? Mój klan też? Pragniesz poznać cenę swojej głupoty? Ceną jest…

– Wystarczy, dziewko!

Altsin podskoczył i prawie stanął na baczność. Głos przeora stracił całą łagodność i spokój, stał się ostry, chrapliwy, a słowa przemaszerowały w powietrzu jak żołnierze walący o bruk podkutymi butami.

– Zapominasz, czym są wasze prawa, także te dane od Ouma. Treiwics. Duma, hart i lojalność wobec klanu i plemienia. Ale też prawość i honor. Jemu – wskazany palcem złodziej znów omal nie wyprężył się z wciągniętym brzuchem – zawdzięczasz życie, bo stawił czoła tym, którzy cię szukali, i przepędził ich, a potem przyniósł cię do klasztoru i zaoferował opiekę. A ty próbujesz mu grozić rodową zemstą. Dusze twoich przodków ze wstydu posypują głowy popiołem.

Dziewczyna zaczerwieniła się i ukryła twarz w dłoniach.

– Nie jesteśmy twoimi wrogami i nigdy nimi nie zostaniemy, ale powinnaś dwa razy pomyśleć, zanim pozwolisz słowom opuścić usta. Bo to, co powiedziane, już padło na świat i odcisnęło się na jego obliczu.

Wskazał Altsinowi drzwi i wyszli. Na korytarzu przeor oparł się o ścianę.

– Ależ jest przerażona – westchnął. – Trzeba nią lekko wstrząsnąć, zanim zrobi jakąś głupotę.

– Na przykład?

– Rzuci klątwę noża na twoją głowę albo coś takiego. Wtedy jej klan będzie zobowiązany do zemsty bez względu na to, czy miała rację, czy nie. Ich bożek twierdzi, że każde słowo ma wagę kamienia i nic nie może go cofnąć, a treiwics to potwierdza. To największe przekleństwo tej wyspy i główny powód, dla którego Seehijczycy wysyłają jako posłów tylko doświadczonych, flegmatycznych i bardzo małomównych wojowników, bo jeden nieprzemyślany żart może rozpocząć trwający pokolenia krwawy taniec.

W miarę jak Enroh mówił, znikał musztrujący rekrutów oficer, a powracał łagodny, miłujący ludzi mnich. Jakby starzec przepoczwarzał się w innego człowieka. Altsin z najwyższym wysiłkiem powstrzymał cisnące się na usta pytania o przeszłość Enroha. Bo cóż to musiała być za opowieść.

– Co teraz?

– Damy jej czas, by ochłonęła i przemyślała swoją sytuację. Nie spodziewam się przeprosin, ale powinna nieco złagodnieć. Musisz zrozumieć, jak bardzo jest przestraszona, wyrwano ją z objęć własnego klanu i rzucono na drugi koniec świata, w sam środek wrogich plemion.

– Drugi koniec świata?

– Dla niej tak. Może nadrabiać miną, ale to przede wszystkim przerażone dziecko.

– Mimo że wyprułaby nam flaki za domniemaną obrazę? I że może sobie wziąć kochanka?

– Nie czerwieniłem się wtedy, więc nie zaczerwienię i teraz. – Enroh spojrzał na niego z politowaniem. – Jak widzisz, sytuacja się skomplikowała.

Przeor ruszył przed siebie korytarzem, a złodziej, chcąc nie chcąc, podreptał za nim.

I bez słowa czekał na wyjaśnienia.

– Gdy Rada dowiedziała się, skąd ona jest, rozłożyła ręce, jakbym próbował im włożyć w nie rozgrzany węgiel. Zdaje się, że zaczynają żałować, iż nie pozwoliliśmy dziewczynie skonać w porcie. Ciało trafiłoby do morza i problem z głowy. – Mnich zamilkł, jakby oczekiwał jakiegoś komentarza, zerknął z ukosa na Altsina, westchnął i kontynuował – pakt między plemionami a Kamaną mówi, że południowe klany nie mogą wysyłać tu swoich ludzi. Nienawiść zbyt dzieli wyspę, więc każdy przemarsz wojowników zza rzeki przypominałby wojenną wyprawę. I nie ma znaczenia, że ona jest tylko młodą dziewczyną i nie trafiła tu z własnej woli. Jest z południa, więc złamano umowę.

Złodziej przystanął i zaczął z uwagą oglądać czubki swoich sandałów. I milczał, bo właśnie zaczynało do niego docierać, dokąd ta rozmowa prowadzi.

– Czy ktoś ci już mówił, że jesteś złośliwy? – Przeor popatrzył na niego z lekką irytacją. Nareszcie.

– Jak ktoś, kto posyła niemowę z wiadomością?

– Na pewno nie jak ktoś, kto nie chce, żeby wszyscy wiedzieli, po co posłałem po jednego z naszych gości. Poza tym ty i Domah doskonale się dogadujecie, wiedziałem, że zrozumiesz go bez słów.

– Aha. Ale ja nie jestem głupcem. Jeśli Rada nie chce tego… gorącego węgla, to znaczy, że my musimy się nim zająć. A ty posyłasz po mnie, przeorze. Dlaczego czuję się jak ktoś, komu wręcza się pudełko z wężem w środku?

Uśmiech przeora był radosny i szczery jak grymas rekina tuż przed atakiem.

– Musimy wysłać ją do swoich i to tak, by umknęło to uwadze naszych sąsiadów. Jeśli Ghamlakowie albo Oomni dowiedzą się o Ynao, bo tak ma na imię, Ynao z klanu Udruich plemienia Białych Uwerunków, zażądają jej wydania. Miasto może odmówić, ale wtedy te dwa wielkie plemiona uznają to za obelgę. A oba kontrolują handel bursztynem i dębem anuhijskim. Straty będą ogromne. – Uśmiech starca zgasł, przeradzając się w pogardliwy grymas. – Powtarzam to, co usłyszałem na spotkaniu z Radą, gdzie wszyscy moi rozmówcy mieli w oczach szalki ważące złoto. Ale gdy zgodzimy się ją wydać, stracimy południe. Klany zza rzeki mogą nienawidzić się równie mocno co nasze, ale jeśli dowiedzą się – a zapewniam cię, że dowiedzą się szybko – że Kamana wydała jedną z ich kobiet północnym plemionom, każdy z nich poczuje się urażony. I nasi kupcy za to zapłacą, bo żadna karawana nie będzie mogła dłużej bezpiecznie handlować z południem. Tamtejsze złoża cyny i agatów zostaną stracone.

– Wygląda na to, że najlepiej by było, gdyby dziewczyna nagle zmarła.

Enroh spojrzał na złodzieja oczyma mrocznymi i zimnymi jak jamy wypełnione lodem.

– A wiesz, że kilku radnych wypytywało mnie usilnie o jej zdrowie? Czy nie jest aby śmiertelnie wycieńczona albo ranna? Wspominali przy tym, że Rada rozważa podarowanie klasztorowi tego kawałka ziemi, który jeszcze niedawno chciała nam sprzedać – starzec nieświadomie zaciskał i prostował pięści – by odpłacić się za łaski Pani spływające na miasto. Zastanawiam się… Nasza Pani powiedziała, że powinniśmy być cierpliwi i wyrozumiali dla ludzkich słabości, ale zastanawiam się czasem, co powinniśmy robić, kiedy słabość zamienia się w podłość i najbardziej parszywe sukinsyństwo. I czy brat Domah nie ma racji, cytując swoją heretycką księgę w chwilach, gdy rozwala komuś głowę.

– W armii jest prościej – zaryzykował złodziej.

– O wiele. Póki nie awansujesz do stopnia, z którego twoi dowódcy przestają być półbogami, a stają się zwykłymi ludźmi, czyli bandą przeklętych głupców, a żołnierze nie stają się jeszcze bezimienną masą, bo większość zdążyłeś przez ten czas poznać, więc ich strata zwyczajnie boli. I nie podchodź mnie tak, synu, bo w klasztorze nie tylko ty masz prawo do własnych sekretów. Niektórzy z radnych pytali mnie też, kto wie o jej obecności u nas. Oprócz mnie, oczywiście.

Altsinowi stanął przed oczyma Raja, przeliczający pilnie pieniądze otrzymane za garść informacji. Ciekawe, ile w tutejszym cenniku kosztowałoby pozbycie się przeora klasztoru i kilku mnichów. A wszystko z powodu dziewczyny, która łowiąc ryby, znalazła się w niewłaściwym czasie i miejscu.

Nie. Z powodu tego, że stała się pyłkiem, mogącym zniszczyć kruchą miejscową równowagę. A to dla niektórych oznaczałoby tysiące, dziesiątki tysięcy cesarskich orgów strat. Znacznie większe koszty niż wynajęcie zabójców.

Gorzka jak żółć ślina napłynęła mu do ust wraz z pogardą wypełniającą umysł. Gdyby w tej chwili stał przed Radą Kamany, trzymając w ręku jeden z alchemicznych wynalazków, których używał w PonkeeLaa… najlepiej taki rozpuszczający ciało i kości…

Unik. Głęboki oddech, rozwarcie zaciśniętych pięści.

Przestań. Natychmiast.

– I co… odpowiedziałeś?

– Nic. Wyszedłem ze spotkania. Jestem za stary, by się przejmować takimi groźbami, i oni chyba też to zrozumieli. A sposób, w jaki odpychasz od siebie dzikie myśli i emocje, jest imponujący, wiesz?

Altsin zamrugał gwałtownie, usiłując skupić wzrok na przeorze.

– Ale to twój sekret, mój synu, prawda? I tak jak ja nie będę dochodził, co za demony – w przenośni, oczywiście, gdybyś był opętany, nasi inkwizytorzy z pewnością by to odkryli – cię tu przygnały, tak ty nie będziesz już rzucał prostackich aluzji do mojej przeszłości. Zapewniam, że jest znacznie banalniejsza, niż ci się wydaje.

Uśmiech Enroha był spokojny, uprzejmy i grzeczny. Ale ucinał dyskusję natychmiast niczym dobra klinga.

– Rozumiem, wasza świątobliwość.

– O. Takim cię lubię, tę mieszaninę kpiarstwa i bezczelności. A teraz pytanie, na które nie mogę się doczekać, a które ty bardzo chcesz mi zadać. No już… pytaj.

Złodziej westchnął.

– Dlaczego ja?

– O… dobrze, że pytasz. – Starzec uniósł w górę palec, jakby przypomniał sobie właśnie coś ważnego. – Musimy jak najszybciej wyprawić stąd naszego gościa. Najlepiej, zanim ktoś w Radzie zdecyduje się popełnić jakąś głupotę, a Sever da się oślepić złotem.

Altsin uznał, że lepiej nie pytać, od jak dawna przeor zna przywódcę złodziei. I czy dobrze się bawił, udając, że nie ma o nim pojęcia.

– Jak już ustaliliśmy, podróż lądem odpada, ale przecież jesteśmy na wyspie. A nasi bracia cały czas podróżują łodziami do jej najbardziej niedostępnych rejonów. Zazwyczaj wynajmujemy jakiegoś miejscowego rybaka, ale tym razem wolałbym tego uniknąć, więc przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Pochodzisz z PonkeeLaa, bywałeś też marynarzem, jak sam raczyłeś mi wyznać. Więc wynajmiemy łódź i popłyniecie z naszym małym problemem dookoła wyspy. Zamiast dwudziestu, podróż powinna wam zabrać cztery–pięć dni, w zależności od wiatrów i fal. Gdy dostarczycie ją do klanu, wrócicie.

– Wrócimy?

– Ty, brat Domah i brat Naywir. W ten sposób Ynao szybko i bezpiecznie wróci do swoich, co może w przyszłości sprawić, że jej rodacy szerzej otworzą serca na słowa Naszej Pani. A jednocześnie wy znikniecie z miasta na czas potrzebny, by wystygły gorące głowy. Wszystko wróci do normalności.

– A klasztor zyska ziemię.

– Nie możemy odmawiać darów przekazywanych Naszej Matce ze szczerego porywu serca. – Przeor pokornie skłonił głowę. – To byłby wyraz pychy.

Przez chwilę milczeli, spacerując korytarzem. Altsin lubił Enroha i większość mnichów, dobrze czuł się w klasztorze, ale…

– A jeśli odmówię? Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia w mieście.

– Ja słyszałem coś innego.

Starzec wyjął z rękawa sakiewkę i demonstracyjnie wysypał na dłoń garść monet. Złodziej rzucił okiem i skrzywił się kwaśno. W tym samym woreczku wręczył wczoraj zapłatę Raji.

– Jak wysoki był ten datek?

– Pięćdziesiąt orgów. Bardzo szczodry jak na miasto, w którym nawet rajcy ledwo sypną garścią miedziaków. A wracając do tematu. – Sakiewka znikła w drugim rękawie. – Mówiłem już, że wśród ludzi, z którymi się spotykałeś, są wierni synowie naszej Pani. Stąd wiem, że twoje poszukiwania zostały zwieńczone sukcesem, choć nie takim, jak byś chciał. Mam wątpliwości, chłopcze, duże wątpliwości, czy naprawdę chodzi ci tylko o okazję do ubicia korzystnego interesu za pośrednictwem seehijskiej wiedźmy. Ale, jak wspomniałem, nasi inkwizytorzy oraz wspierający nas wierni zza murów nic podejrzanego w tobie i wokół ciebie nie znaleźli, więc nie będę dociekał, po co właściwie chcesz się z nią spotkać.

Altsin spojrzał w oczy przeora.

A gdybyś się dowiedział, starcze, to co? Upadłbyś przede mną na kolana, czy wezwał wszystkich swoich przyjaciół, żeby mnie zabili? Jawynder, ten cholerny półbóg rzeki, bał się walki ze mną i zrobił wszystko, by mnie usunąć z miasta. Czy Kamana przetrwałaby, gdyby Bitewna Pięść Reagwyra, szalony fragment jego duszy, chciał lub musiał naprawdę mnie Objąć? Cholera, czy ta wyspa by przetrwała?

– Och. – Przeor pokiwał głową. – Dużo bym dał, by dowiedzieć się, co kryje się za takim spojrzeniem. Patrzyłem w oczy ludzi, którzy szli na śmierć, oglądałem ślepia demonów, płonące w głębi źrenic opętanych nieszczęśników, ale ty… – Westchnął. – Jestem w tym klasztorze od ćwierć wieku i większość czasu poświęciłem na umacnianie naszej pozycji wśród miejscowych. Znam osobiście wodzów wszystkich plemion w promieniu pięćdziesięciu mil od Kamany, z niektórymi nawet się przyjaźnię. Rozmawiałem z większością plemiennych wiedźm i zawarłem z nimi coś w rodzaju rozejmu, to znaczy my nie nawracamy ich zbyt nachalnie, one nie rzucają klątw na nasze głowy. – Mnich posłał mu ironiczny grymas. – I jako jedyny obcy w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat widziałem Dolinę Dhawii.

Altsinowi opadła szczęka.

– Nie byłem w środku, o nie, ale zaprowadzono mnie na jej skraj. Jest długa na kilkaset jardów, szeroka na ponad trzysta, może więcej, i naprawdę wypełnia ją mgła. Nieprzejrzysta jak sen ślepca. – Enroh zdawał się nie zauważać miny złodzieja. – Przeżyłem, bo znam kilka Czarnych Wiedźm i bardzo je prosiłem o ten zaszczyt, a teraz mógłbym poprosić, by umożliwiły ci spotkanie z jedną z nich.

Altsin zamknął usta. Z trudem.

– Co jest w tej Dolinie? – Pytanie wyrwało mu się samo.

– Nie widziałem. Ale czułem. Moc. Nie jakąś tam moc, dziki aspekt czy chaotyczną magię, ale prawdziwą, osobową, że się tak niezgrabnie wyrażę, Moc. Ale nie o tym chciałeś rozmawiać, prawda?

– Nie. Ale muszę zapytać… dlaczego? Dlaczego chcesz mi pomóc?

– Czy to nie oczywiste? Bo Wielka Matka nakazuje nam wspierać się i pomagać, a… oj, to spojrzenie wypala mi dziurę w głowie, chłopcze. – Mnich uśmiechnął się dobrodusznie. – A jeśli ci powiem, że po swojemu interpretuję Jej słowa, jak każdy zresztą, i po prostu staram się pomagać ludziom, których uważam za dobrych? A ty – i, na przykład, brat Sever – jesteście dobrymi ludźmi.

Złodziej zmrużył oczy i przełknął cisnącą się na usta kąśliwą odpowiedź.

– Dlatego chcę ci pomóc. Jesteś tu od kilku miesięcy, więc miałem dość czasu, by ci się przyjrzeć. Chodziłeś nocami po kamańskim porcie ze strawą, a jako gość mogłeś odmówić. Twoja sakiewka zawsze po tych wizytach była wyraźnie chudsza. Stawiałeś czoła złu, gdy bandyci próbowali was ograbić, a potem oddawałeś ich rzeczy nieszczęśnikom w potrzebie.

– Nie były mi potrzebne.

– Och, to zabawne patrzeć, jak się krygujesz niczym stara panna na wydaniu. Wiem, że zabijałeś, takie rzeczy zostawiają w oczach ślad, i wiem też, że nie sprawiało ci to radości. Widzę również, że jeszcze kilka pochwał, a zabrudzisz habit śniadaniem.

– Tak. I wczorajszą kolacją też.

– Ha. No to do rzeczy. – Przeor zatarł ręce. – Ty dostarczysz naszego gościa do domu, bo jesteś jedyną osobą w klasztorze, która pływała po morzu, a po powrocie ja poproszę Czarne Wiedźmy o przysługę.

– Poprosisz? Tylko poprosisz?

– Ja nie kłamię ani nie składam obietnic bez pokrycia, mój chłopcze. Jeśli ta twoja znajoma odmówi spotkania, przeproszę grzecznie za kłopot i będę uważał, że nie mam u ciebie długu. To twoje ryzyko. Zgadzasz się, czy nie?

Altsinowi stanęła przed oczyma twarz Aonel, w chwili gdy podawał truciznę jej matce. Ryzyko? Postawiłby na to spotkanie resztę pieniędzy, jakie ma.

– Dobrze. Popłynę.

Загрузка...