19

Czekając na Sammy'ego w holu budynku Willa, z trudem opanowywałam podniecenie. Cały ten dzień ciągnął się w nieskończoność. I to mimo iż Kelly postawiła śniadanie dla całego biura, by uczcić sukces poprzedniego wieczoru, oraz zaprosiła mnie do swojego tropikalnego matecznika i oznajmiła, jak bardzo jest pod wrażeniem i w związku z tym oficjalnie mianuje mnie „drugą po Bogu” przy imprezie „Playboya”, a podlegać będę bezpośrednio jej. Kiedy zostało to ogłoszone, twarz Elisy stężała – pracowała w firmie o półtora roku dłużej i najwyraźniej oczekiwała, że będzie nadzorowała najważniejszą imprezę sezonu. Jednak po kilku stwierdzeniach, że z przyjemnością da „komuś innemu” szansę organizowania czegoś, co niechybnie skończy się totalnym chaosem, przybrała szczęśliwy wyraz twarzy i zaproponowała drinki, aby to uczcić. Nawet gazety i portale internetowe, które nie były obecne na imprezie, rozpisywały się na temat „tłumów sław i ludzi z towarzystwa”, którzy przyszli fetować „najmodniejszy wielkomiejski gadżet”. Ledwie zauważyłam, kiedy bezpośrednio z biura pana Kronera przyszła paczka zawierająca taką liczbę palmtopów BlackBerry, że można by wyposażyć cały sklep, dołączony liścik napisano zaś w tak entuzjastycznym tonie, że wprawił mnie w zakłopotanie. Prawie nie zauważyłam paru linijek w „Nowojorskiej Bombie” obwieszczających, jak to widziano mnie zapłakaną, kiedy Philip obściskiwał się z urodzoną w Nigerii gwiazdą oper mydlanych, i zupełnie mnie nie obeszło, kiedy Elisa wyznała, że „przypadkiem” została podwieziona przez Philipa vespą, bo „była taka pijana, że ona i Davide się pokłócili, ale że nic – nic, przysięgam na wszystko – nie zaszło”. Nie, żadnego z tych wydarzeń nawet nie zarejestrowałam, ponieważ żadne z nich nie mogło sprawić, by minuty stały się krótsze, ani szybciej umieścić mnie w samochodzie z Sammym. Kiedy wszedł do holu w wytartych dżinsach i obcisłym swetrze, z workiem marynarskim na ramieniu, nie wiedziałam, czy będę w stanie utrzymać wzrok na drodze na tyle długo, żeby dać radę wywieźć nas z miasta.

– Hej – rzucił, kiedy zobaczył mnie na ławce, gdzie udawałam, że przeglądam gazetę. – Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczny.

– Nie żartuj – mruknęłam, stając na palcach, żeby na powitanie pocałować go w policzek. – To ty wyświadczasz mi przysługę. Zaczekaj chwilkę, poproszę wujka, żeby zniósł mi kluczyki.

Will zgodził się pożyczyć mi na weekend swojego lexusa dopiero wtedy, gdy przysięgłam, że będę obstawała przy historyjce, którą wymyślił na usprawiedliwienie swojej nieobecności. Mimo że Sammy miał być tylko podwieziony do domu swoich rodziców, Will nalegał, żeby on również zapoznał się z wymówką.

– Obiecujesz, że nie zapomnisz o wszystkich szczegółach, kochanie? – pytał nerwowo, przekazując mi kluczyki, kiedy staliśmy we troje na podziemnym parkingu.

– Will, przestań naciskać. Obiecuję, że cię nie wydam. Będę znosiła katusze w samotności. To mój prezent dla ciebie.

– Zrób mi tę przyjemność. Powtórzmy wszystko jeszcze raz. Kiedy ona spyta, gdzie jestem, co wtedy mówisz?

– Po prostu wyjaśniam, że ty i Simon nie mogliście znieść myśli o spędzeniu całego weekendu w domu zasilanym energią słoneczną, gdzie nigdy nie ma dość ciepłej wody, pościel z naturalnej bawełny gryzie i nic nie jest naprawdę czyste, ponieważ nie stosuje się chemikaliów, więc zamiast tego postanowiliście podziwiać tegoroczne plony z udostępnionego gratisowo apartamentu w Ocean Key Resort na Key West. Aha, i jeszcze że twoim zdaniem to straszne nudy, kiedy rozmowa przy stole dotyczy wyłącznie polityki ekologicznej. Dobrze zapamiętałam? – Uśmiechnęłam się słodko.

Zerknął bezradnie na Sammy'ego i kaszlnął parę razy.

– Proszę się nie martwić, Bette wszystko zapamiętała – zapewnił go Sammy, sadowiąc się na miejscu pasażera. – Simon został w ostatniej chwili poproszony o zastąpienie jednego z muzyków, a pan uznał, że nie byłoby w porządku zostawić go samego na święta, chociaż bardzo chciał się pan ze wszystkimi spotkać. Zadzwoniłby pan do nich osobiście, ale ma pan bardzo napięte terminy, bo ten sukinsyn, pański wydawca, będzie dzwonił w przyszłym tygodniu. Doszlifuję to z nią w drodze.

Will puścił kluczyki, które spadły prosto na moją otwartą dłoń.

– Sammy, dziękuję. Bette, chciałbym, żebyś uważnie wysłuchała wykładów o niezależności, o tym, jak to kobiety wszystko potrafią. I staraj się nie żałować zbytnio mnie starego, kiedy będę sobie leżał przy basenie z daiquiri i książką.

Chciałam go nienawidzieć, ale wyglądał na tak uszczęśliwionego swoim alibi i chytrymi planami, że nie mogłam zrobić nic innego, jak tylko go uściskać i uruchomić silnik.

– Jesteś mi za to coś winien. Jak zwykle.

Położyłam torbę z Millington na tylnym siedzeniu i wrzuciłam do środka psi smakołyk „Greenie”, żeby nie skomlała i nie piszczała w czasie jazdy.

– Oczywiście, kochanie. Przywiozę ci taki kiczowaty T-shirt z frędzlami albo może świecę z kokosa czy dwie. Umowa stoi? Jedź ostrożnie. Albo nie jedź ostrożnie. Tylko nie dzwoń do mnie, jeżeli coś się stanie, w każdym razie nie przez najbliższe trzy dni. Baw się dobrze! – zawołał, widoczny we wstecznym lusterku, kiedy posyłał całusy.

– Jest świetny – stwierdził Sammy, kiedy przebijaliśmy się z wolna przez korki na West Side Highway. – Jak mały chłopiec, który wymigał się od szkoły, udając, że jest chory.

Wetknęłam Monster Ballads (zamówioną przez telefon w ramach ataku bezsenności o trzeciej nad ranem) do odtwarzacza CD na sześć płyt i omijałam kolejne utwory, aż doszłam do To Be With You Mr. Bigga. – Jest wspaniały, prawda? Naprawdę nie wiem, jak dałabym sobie radę bez niego. Jeżeli jestem teraz normalna, tylko jemu to zawdzięczam.

– A twoi rodzice? W końcu jak dziwni mogą być rodzice?

– Są pozostałością po latach sześćdziesiątych – wyjaśniłam. I traktują to bardzo poważnie. Moja matka płakała, kiedy pierwszy raz ogoliłam nogi w wieku lat trzynastu, bo bała się, że dałam się podporządkować zdominowanym przez mężczyzn oczekiwaniom kulturowym dotyczącym kobiecej urody.

Zaśmiał się i zaczął się wygodnie sadowić, wyciągnął nogi i założył ręce pod głowę.

– Proszą cię, powiedz, że nie odwiodła cię od tego konkretnego zwyczaju.

– Nie, w każdym razie jak dotąd nie… Chociaż następnym razem zrobiłam to dopiero na studiach. Upierali się też na przykład, że jestem osobiście odpowiedzialna za naruszenie równowagi całego ekosystemu, bo raz kupiłam kamizelkę wykończoną futrem. Aha, a potem nie pozwolili mi iść na przyjęcie z noclegiem u koleżanki, bo jej rodzice nie oddawali gazet na makulaturę. Ich zdaniem przebywanie w takim środowisku przez dwadzieścia godzin mogłoby mieć na dziecko niekorzystny wpływ.

– Żartujesz.

– Nie żartuję. To nie znaczy, że nie są naprawdę dobrymi ludźmi, bo są. Po prostu są autentycznie zaangażowani. Czasem chciałabym być taka jak oni.

– Co prawda nie znalem cię dobrze w liceum, ale pamiętam, że byłaś wtedy bardziej w tym stylu niż eee, taka nowojorska jak teraz.

Nie za bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć.

– No nie, nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało – powiedział pospiesznie. – Wiesz, po prostu zawsze robiłaś wrażenie osoby autentycznie zaangażowanej ideowo. Pamiętam, jak napisałaś do szkolnej gazetki artykuł o prawie kobiet do samodzielnych decyzji. Usłyszałem któregoś dnia, jak nauczyciele rozmawiali o nim w czytelni – nie mogli uwierzyć, że jesteś pierwszoklasistką. Kiedy to usłyszałem, przeczytałem artykuł i też nie mogłem uwierzyć.

Poczułam przyjemny dreszcz na myśl, że przeczytał i zapamiętał mój artykuł. Miałam dzięki temu wrażenie, że jest między nami intymna bliskość.

– Tak, cóż, trudno w tym wytrwać. Zwłaszcza jeżeli jest to coś, co ktoś wybrał za ciebie, a nie coś, do czego doszło się samemu.

– To prawda. – Kątem oka widziałam, że skinął głową. – Z tego co słyszę, to ciekawi ludzie.

– Och, nawet nie wiesz jak bardzo. Na szczęście nawet jako hippisi byli wciąż żydowskimi hippisami i niezbyt gorącymi zwolennikami stylu życia opartego na samoumartwieniu. Jak to kiedyś powiedział mój ojciec: „Człowiek żyjący z nędzy nie jest bardziej przekonujący niż ten, który żyje wygodnie – liczą się argumenty, a nie przywileje materialne lub ich brak”.

Przerwał popijanie kawy, odwrócił się i spojrzał na mnie. Czułam jego wzrok na twarzy i wiedziałam, że słucha uważnie.

– Tak, to prawda. Urodziłam się w komunie w Nowym Meksyku, w miejscu, w którego istnienie nie do końca wierzyłam, dopóki w roku dwutysięcznym nie zobaczyłam mapy wyborczej w CNN. Mama uwielbia opowiadać, jak to urodziła mnie w ich „małżeńskim łożu” na oczach wszystkich dzieci żyjących w komunie, które przyprowadzono, aby zobaczyły na własne oczy, jak objawia się cud życia. Bez lekarzy, bez lekarstw, bez sterylnych prześcieradeł – tylko mąż z dyplomem z botaniki, płaczliwa położna, która uczyła technik oddechowych jogi, guru komuny, co chwila coś intonujący, i dwadzieścioro kilkoro dzieci poniżej dwunastego roku życia, które po obejrzeniu tego konkretnego cudu prawdopodobnie zachowały dziewictwo co najmniej do trzydziestki.

Nie wiem, co kazało mi mówić. Lata całe nie opowiadałam nikomu tej historii – ostatnio prawdopodobnie zrobiłam to, kiedy Penelope i ja poznałyśmy się podczas tygodnia integracyjnego w Emory. Paliłyśmy trawkę w krzakach przy kortach tenisowych, ona przyznała, że jej ojciec lepiej znał pracowników w biurze niż własną rodzinę i do piątego roku życia myślała, że jej matką jest czarnoskóra niania. Uznałam, że pocieszę ją, wykazując, jak normalni byli jej rodzice. Śmiałyśmy się tamtej nocy przez całe godziny, rozciągnięte na trawie, upalone i szczęśliwe. Chociaż przedstawiałam rodzicom moich chłopaków, z żadnym z nich nigdy nie rozmawiałam w ten sposób. W Sam-mym było coś takiego, że chciało mu się o wszystkim opowiedzieć.

– To niesamowite. Jak długo tam mieszkaliście? Pamiętasz to?

– Mieszkali tam tylko do czasu, gdy skończyłam dwa lata, mniej więcej, po czym przeprowadzili się do Poughkeepsie, bo dostali pracę w Vassar. Ale to stamtąd wzięło się moje imię. Najpierw chcieli mnie nazwać Soledad, na cześć więzienia w Kalifornii, w którym przetrzymywano demonstrantów z Berkeley, potem ich szaman czy ktoś taki zaproponował imię Bettina, po Bettinie Aptheker, jedynej kobiecie, która była członkiem Komitetu Kierowniczego Ruchu Wolności Słowa z Berkeley. Odmówiłam reagowania na cokolwiek innego niż Bette w wieku dwunastu lat, kiedy The Wind Beneath My Wings było przebojem, a Bette Midler zyskała autentyczną popularność. Kiedy już zdałam sobie sprawę, że przyjęłam imię po rudej wykonawczyni rzewnych przebojów z listy Top Forty, było za późno. Wszyscy się tak do mnie zwracają, oczywiście oprócz rodziców.

– Rany. Brzmi interesująco. Chciałbym ich poznać.

Nie za bardzo wiedziałam, jak na to zareagować – oświadczenie, że to jego przyszli teściowie mogłoby zabrzmieć nieco szokująco – więc spytałam o jego rodziców. Kiedy przywoływałam w myślach Sammy'ego z czasów liceum, nic mi nie przychodziło do głowy i zdałam sobie sprawę, że nie wiem zupełnie nic o jego życiu rodzinnym.

– A u ciebie? Jakieś soczyste szczegóły czy są po prostu normalni?

– Wiesz, powiedzieć, że są normalni, to może pewna przesada. Mama zmarła, kiedy miałem sześć lat. Rak piersi.

Otworzyłam usta, żeby przeprosić, wymamrotać coś bezużytecznego i banalnego, ale mi przerwał.

– Brzmi naprawdę okropnie, ale tak szczerze mówiąc, byłem za mały, żeby to zapamiętać. Dziwnie było dorastać bez mamy, ale na pewno trudniej przyszło to mojej starszej siostrze, poza tym tata był naprawdę świetny.

– Czy teraz wszystko u niego w porządku? Wspominałeś coś, że źle się czuje.

– Nie, jest zdrowy. Myślę, że po prostu samotny. Od lat spotykał się z pewną kobietą i nie do końca wiem, co się właściwie stało, ale ona wyprowadziła się parę miesięcy temu do Karoliny Południowej, a ojciec niezbyt dobrze to zniósł. Pomyślałem, że moja wizyta dobrze mu zrobi.

– A twoja siostra? Co u niej?

– Ma trzydzieści trzy lata. Zamężna, pięcioro dzieci. Pięcioro dzieci – czterech chłopców i dziewczynka – wyobrażasz to sobie? Zaczęła zaraz po liceum. Mieszka w Fishkill, więc mogłaby często widywać ojca, ale jej mąż to trochę kutasina, a ona jest zajęta, bo chodzi do szkoły pielęgniarskiej, więc…

– Utrzymujecie bliski kontakt? – Dziwnie było patrzeć, jak to wszystko nabiera kształtu, cały jego świat, o którego istnieniu nie wiedziałam, którego istnienia nigdy bym się nie domyśliła, patrząc jak co noc w Bungalowie poklepuje po plecach różnych ważniaków i pretendentów do tytułu ważniaka.

Wyglądało na to, że zastanawia się nad czymś przez chwilę, kiedy otwierał puszkę coli, którą wyjął z plecaka. Najpierw zaproponował mi łyk, dopiero potem sam wypił.

– Bliski? Nie wiem, czy tak bym to ujął. Myślę, że ma do mnie żal, bo wyjechałem z domu na studia, kiedy już miała jedno dziecko i spodziewała się drugiego. Często robi uwagi w stylu, jak to stanowię sens życia naszego ojca i przynajmniej jedno z nas ma szansę, żeby ojciec był z niego dumny… Wiesz, tego typu rzeczy. Ale to dobra dziewczyna. Chryste, zacząłem się wywnętrzać, przepraszam.

Zanim zdążyłam coś powiedzieć, zapewnić go, że nie szkodzi, uwielbiam słuchać, jak mówi absolutnie o wszystkim, zaczął się Whitesnake i Sammy znowu się zaśmiał.

– Ty tak na serio z tą muzyką? Jak możesz słuchać takiej chały?

Po tym rozmowa toczyła się lekko – po prostu pogawędka o muzyce, filmach i dziwacznych ludziach, z którymi oboje mieliśmy do czynienia przez całe dnie. Uważał, żeby nie wspomnieć Philipa, a ja odwdzięczyłam się, omijając z daleka jego dziewczynę. Poza tym rozmawialiśmy, jakbyśmy znali się całe wieki. Kiedy zdałam sobie sprawę, że do miasta mamy już tylko pół godziny, zadzwoniłam do rodziców uprzedzić, że tylko kogoś podwiozę i zaraz będę.

– Bettino, nie bądź śmieszna. Oczywiście, że przyprowadzisz go na kolację! – Moja matka niemal wrzasnęła do słuchawki.

– Mamo, jestem pewna, że chce jechać do domu. Przyjechał spotkać się ze swoją rodziną, nie z moją.

– Ale koniecznie przekaż zaproszenie. Nigdy nie poznajemy żadnego z twoich przyjaciół, a to by naprawdę uszczęśliwiło twojego ojca. I, oczywiście, będzie bardzo mile widziany na jutrzejszym przyjęciu. Wszystko już przygotowane i zapięte na ostatni guzik.

Przyrzekłam przekazać tę informację i się rozłączyłam.

– O co chodziło? – zapytał.

– Och, mama chce, żebyś wstąpił na późną kolację, ale powiedziałam, że prawdopodobnie będziesz chciał jechać do domu, do swojego taty. Poza tym to, co podają jako jedzenie, jest naprawdę odrażające.

– Właściwie, jeżeli nie masz nic przeciw temu, byłoby miło. Staruszek i tak spodziewa się mnie dopiero jutro. Poza tym, może mógłbym pomóc w kuchni, nieco uzdatnić wasze tofu do spożycia. – Powiedział to niezobowiązująco, starał się mówić obojętnie, ale wyczułam (modliłam się, miałam nadzieję, pragnęłam), że było w tym coś więcej.

– Hmm, no dobrze – starałam się wypaść neutralnie. – To znaczy, jeżeli chcesz, byłoby wspaniale.

– Na pewno?

– Zdecydowanie. Przyrzekam, nie będę cię tam trzymała dłużej niż to absolutnie konieczne. I tak będzie to czas wystarczająco długi, żeby spróbowali nawrócić cię na wegetarianizm, ale mam nadzieję, że da się to znieść. A potem podwiozę cię do domu. – Niezręczny moment minął. Byłam zachwycona, I trochę przerażona.

– W porządku, brzmi nieźle. Po tych historiach, które mi opowiedziałaś, czuję, że muszę ich zobaczyć.

Kiedy zatrzymaliśmy się na podjeździe dzielącym na pół prawie sześć akrów ziemi, na której mieszkali od ćwierć wieku, mama siedziała na ganku na huśtawce, zawinięta w liczne warstwy wełny. Toyota prius z napędem hybrydowym, którą trzymali na nagłe wypadki (często zastanawiałam się, co by sobie pomyśleli, gdyby wiedzieli, jak wiele hollywoodzkich sław nimi jeździ) stała na podjeździe przykryta brezentem, ponieważ w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach wypadków korzystali z rowerów. Rzuciła książkę, którą trzymała w dłoniach odzianych w jednopalczaste rękawiczki (Technika batiku) i wybiegła nam naprzeciw, zanim jeszcze zdążyłam zaparkować.

– Bettina! – zawołała, otwierając drzwi po stronie kierowcy i klaszcząc z podnieceniem. Złapała mnie za ramię i wyciągnęła wprost w swoje objęcia, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy ktokolwiek oprócz mojej matki albo psa będzie kiedykolwiek tak szczęśliwy, że mnie widzi. Stałyśmy tak przez moment nieco dłuższy niż to konieczne i przez tą sekundę nie pamiętałam, jaką niechęcią napawała mnie ta wizyta.

– Cześć, mamo. Świetnie wyglądasz. – I rzeczywiście świetnie wyglądała. Miałyśmy takie same długie, niemożliwe do rozczesania, gęste włosy, ale u niej nabrały pięknego odcienia szarości i dosłownie mieniły się, spływając na plecy, niezmiennie w ten sam sposób, odkąd była nastolatką. Wysoka, szczupła i delikatna, należała do tego typu kobiet, u których tylko stanowczy wyraz twarzy pozwala się domyślać, że nie są tak kruche, na jakie wyglądają. Jak zwykle nie miała żadnego makijażu, a na szyi tylko turkusowy wisiorek w kształcie słońca na cieniutkim srebrnym łańcuszku. – To mój przyjaciel Sammy. Sammy, moja mama.

– Dzień dobry, pani Robinson. Ha, dziwnie to brzmi, prawda? Chociaż pani pewnie jest do tego przyzwyczajona.

– Jestem, oczywiście. „Jezus bardziej kocha mnie niż myślisz”. Tak czy owak, mów mi Anne.

– Bardzo miło z twojej strony, że mnie zaprosiłaś, Anne. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

– Nonsens, Sammy. Wy dwoje jesteście dla nas główną atrakcją wieczoru. A teraz chodźcie do środka, zanim zamarzniecie.

Ruszyliśmy za nią przez proste sosnowe drzwi, najpierw wyciągając kichającą Millington z torby, i mijając staroświecką kuchnię, weszliśmy do małej oranżerii, którą zainstalowali parę lat wcześniej, by „kontemplować naturę, kiedy pogoda odmawia współpracy”. Oranżeria była jedynym nowoczesnym elementem całego wiejskiego domu i ją uwielbiałam. Zupełnie nie pasowała do reszty wystroju w stylu wiejskiej chaty, miała w sobie coś minimalistycznego, coś zen, pasowałaby klimatem do spa w najnowszym hotelu Schragera. Cala z tafli szkła zbiegających się pod ostrym kątem, obrośnięta czerwonolistnymi klonami oraz wszystkimi gatunkami roślin, krzewów i kwiatów, jakie tylko można sobie wyobrazić rosnące w takiej atmosferze. Było tam oczko wodne, nieco większe niż przeszkoda z piaskiem na polu golfowym, z kilkoma pływającymi po nim liliami wodnymi, oraz kilka tekowych szezlongów, na których można było odpocząć. Widok rozciągał się na ogromne, otoczone drzewami podwórko. Mój ojciec sprawdzał testy przy niskim drewnianym stole, oświetlonym chińską papierową latarnią, i wyglądał w miarę dobrze w dżinsach, sandałach Naot i włochatych skarpetach („Nie ma sensu kupować tych niemieckich birkenstocków, skoro w Izraelu robią równie dobre”, zwykł mawiać). Włosy mu nieco posiwiały, ale na mój widok podskoczył żwawo jak zwykle i zamknął mnie w niedźwiedzim uścisku.

– Bettina, Bettina, wracasz do rodzinnego gniazda – zaśpiewał, robiąc ze mną kilka tanecznych figur. Odsunęłam się, nieco zakłopotana, i pocałowałam go szybko w policzek.

– Cześć, tato, chciałabym, żebyś poznał mojego przyjaciela Sammy'ego. Sammy, to mój tata.

Modliłam się, żeby tata zachował się normalnie. Nigdy nie dało się przewidzieć, co powie albo zrobi, zwłaszcza żeby mnie rozśmieszyć. Kiedy rodzice po raz pierwszy od czasu skończenia przez mnie studiów przyjechali z wizytą do miasta, przyprowadziłam na kolację Penelope. Widziała ich już przedtem na ceremonii rozdania dyplomów i kiedyś raz wcześniej – prawdopodobnie w ogóle tego nie pamiętała – ale mój ojciec rzadko o czymkolwiek zapominał. Gdy ich ponownie przedstawiłam, z galanterią pocałował ją w rękę, i powiedział: „Penelope, moja droga, oczywiście, że pamiętam. Poszliśmy razem na kolację i przyprowadziłaś tego miłego chłopca. Jak miał na imię? Adam? Andrew? Zapamiętałem, że był bardzo bystry i wygadany”. Miał kamienną twarz bez śladu wyczuwalnego sarkazmu.

To właśnie był typowy dla ojca subtelny sposób dowcipkowania, wyłącznie na mój użytek. Avery był w czasie tej kolacji tak upalony, że miał kłopoty z odpowiadaniem na proste pytania o kierunek studiów czy rodzinne miasto. Mimo że nie widział Avery'ego ani Penelope całe lata, ojciec nadal dzwonił do mnie, udając fikcyjnego dilera Avery'ego, i pytał sztucznie niskim głosem, czy nie kupiłabym funta „naprawdę dobrego towaru”. Bawiło nas to do łez i tata wyraźnie nie mógł sobie odmówić drobnej aluzji co jakiś czas. Penelope, przyzwyczajona do rodziców niebywających w domu i niemających o niczym pojęcia, na szczęście niczego nie zauważyła i uśmiechnęła się mile. Szczęśliwie ojciec nic nie wiedział o Sammym, więc uznałam, że jesteśmy bezpieczni.

– Miło mi, Sammy. Chodź, usiądź tu i dotrzymaj towarzystwa staremu człowiekowi. Pochodzisz stąd?

Usiedliśmy i ojciec nalał egipskiej herbaty z lukrecji, którą mama parzyła całymi wiadrami, a Sammy starannie ułożył swoje duże ciało na jednej z wielkich, obszytych koralikami poduch, rozłożonych na podłodze wokół stołu. Klapnęłam między nim i mamą, która skrzyżowała nogi po turecku z takim wdziękiem, że zdawała się być dwadzieścia lat młodsza.

– A zatem, jaki jest plan na weekend? – spytałam wesoło.

– Przede wszystkim nie będzie żadnych gości do jutra po południu, więc do tego czasu jesteś wolna. Może wpadniecie zobaczyć, co się dzieje na uniwersytecie? Na pewno jest jeden czy dwa dobre programy – powiedziała mama.

– Studencki zespół baletowy daje jutro poranek z okazji Święta Dziękczynienia. Mógłbym załatwić bilety, jeśli was to interesuje – zaproponował tata. Wykładał ekologię na uniwersytecie Vassar od tak dawna i był tak ukochanym profesorem, że mógł załatwić właściwie wszystko. Mama pracowała w uniwersyteckiej klinice medycznej w dziale zdrowia emocjonalnego, dzieląc swój czas pomiędzy gorącą linię (gwałty, samobójstwa, ogólna depresja) i propagowanie na uniwersytecie bardziej holistycznego podejścia do studenckich problemów (akupunktura, zioła, joga). Byli ulubioną parą Vassar, tak samo jak z pewnością byli ulubioną parą Berkeley przez długi czas w latach sześćdziesiątych.

– Może tam zajrzę, ale zapominacie, że Sammy przyjechał spotkać się ze swoją rodziną – powiedziałam, mając nadzieję, że przekazuję im sygnał ostrzegawczy, że powinni dać spokój. Nabrałam łyżeczką trochę nierafinowanego brązowego cukru i podałam cukiernicę Sammy'emu.

– A skoro o tym mowa, jak tym razem Will usprawiedliwił swoją nieobecność? – nonszalancko zapytała mama.

Sammy zaczął mówić, zanim zdążyłam mu przeszkodzić, nie zdając sobie sprawy, że rodzice dawno temu przejrzeli żałosne historyjki i kłamstwa Willa, a opowiadanie sobie jego nowych, pomysłowych bajeczek stało się ulubioną rozrywką rodzinną. On i mama byli sobie bliscy mimo tego drobnego szczegółu, że ona pozostała nieznośną liberalną hippiską, która odmawiała popierania jakiejkolwiek partii, a on nieznośnym konserwatywnym republikaninem, który tak właśnie sam siebie określał. Mimo to rozmawiali co tydzień i nawet okazywali sobie wiele czułości, kiedy byli razem, chociaż na mój użytek drwili z siebie bezlitośnie.

Sammy zabrał głos:

– Czy nie chodziło o coś z pracą Simona? – zwrócił się do mnie. – W ostatniej chwili zadzwonili do Simona z filharmonii, żeby zastąpił chorego muzyka. Nie miał właściwie wyboru. Nie mógł odmówić. – Nie dał mi szansy, żebym coś poplątała. Był lojalny, trzeba mu to oddać.

Mama uśmiechnęła się najpierw do mnie, potem do ojca.

– Czyżby? Zdawało mi się, że mówił coś o nagłym spotkaniu ze swoim prawnikiem w jego biurze w New Jersey.

Sammy zaczerwienił się, przekonany, że jednak coś poplątał. Czas na interwencję.

– Oni wiedzą, że Simon nikogo nie zastępuje, Sammy, i wiedzą, że ty to wiesz. Nie przejmuj się, nikogo nie zdradziłeś.

– Nie przejmuj się, Sammy. Po prostu znam mojego kochanego brata zbyt dobrze, żeby wierzyć w te jego bajki. Dokąd się wybierają? Miami? Bahamy?

– Key West – mruknęłam, dolewając wszystkim herbaty.

– Wygrałaś – przyznał ojciec. – Twoja matka przypuszczała, że odwoła w ostatniej chwili i zwali winę na Simona. Szczerze mówiąc, jestem zachwycony, że wzniósł się ponad tę starą wyświechtaną wymówkę o pilnym terminie. – Roześmieli się oboje.

– Dobrze, lepiej zajmę się kolacją – stwierdziła mama. – Pojechałam dziś na rynek i kupiłam wszystkie zimowe specjały.

– Mogę pomóc? – zapytał Sammy. – Przynajmniej tyle mogę zrobić po tym, jak próbowałem was okłamać. Poza tym już dawno nie byłem w domowej kuchni. Będzie to dla mnie prawdziwa przyjemność.

Rodzice spojrzeli na niego zaciekawieni.

– Sammy jest szefem kuchni – wyjaśniłam. – Studiował w Amerykańskim Instytucie Kulinarnym i zamierza w przyszłości otworzyć własną restaurację.

– Naprawdę? To bardzo interesujące. Czy w tej chwili gotujesz gdzieś w mieście? – zainteresował się ojciec.

Sammy uśmiechnął się nieśmiało, spuścił wzrok i powiedział:

– Właśnie parę miesięcy temu zacząłem przygotowywać niedzielny brunch w Gramercy Tavem. Poważna klientela. To ciekawe doświadczenie.

Poczułam dreszcz. Kim ten facet jest?

– W takim razie chodź ze mną. Potrafisz zrobić coś ciekawego z cukinii? – spytała mama, biorąc go pod ramię, kiedy tylko podniósł się z podłogowych poduszek.

W ciągu kilku minut Sammy znalazł się przy kuchence, a mama siedziała cicho przy stole, patrzyła zadziwiona i nie próbowała nawet ukryć zachwytu.

– Co przygotowujesz? – spytałam, kiedy odcedził makaron, po czym skropił go oliwą z oliwek. Wytarł ręce w fartuch, w który zaopatrzyła go mama (z napisem W AKCEPTACJI JEST SPOKÓJ) i spojrzał, oceniając postępy w przygotowaniach.

– No cóż, pomyślałem, że zacznę od sałatki makaronowej z pieczonymi marchewkami, ogórkami i orzeszkami piniowymi, i może przystawki z cukinii. Twoja mama wspominała, że planowała jako danie główne coś zwykłego, więc pomyślałem, żeby przygotować kanapki z ciecierzycą w sosie curry na focaccii, a do tego nadziewane czerwone papryki z ryżem, cskariolą i fasolką garbanzo. Co wszyscy sądzą o pieczonych jabłkach ze świeżo ubitą śmietaną i tym oto sorbetem na deser? Muszę powiedzieć, pani Robinson, że wybrała pani fantastyczne składniki.

– O rany, mamo, co właściwie chciałaś ugotować? – spytałam, delektując się wyrazami twarzy ich obojga.

– Zapiekankę – mruknęła mama, nie odrywając wzroku od Sammy'ego. – Po prostu chciałam wrzucić to wszystko razem i zapiekać przez parę minut.

– To też brzmi świetnie – natychmiast stwierdził Sam-my. – Z przyjemnością to właśnie przygotuję, jeśli tak państwo wolicie.

– Nie! – wykrzyknęliśmy jednocześnie z tatą. – Proszę cię, Sammy, nie przerywaj. To będzie dla nas prawdziwa gratka – oznajmił tata, klepiąc go po ramieniu i próbując pastę z ciecierzycy.

Kolacja była oczywiście niesamowita, tak dobra, że nie zrobiłam żadnej złośliwej uwagi na temat braku mięsa czy nadmiaru organicznej żywności, ale głównie dlatego, że w ogóle niczego nie zauważyłam. Wszystkie moje obawy co do niezręcznej sytuacji, że Sammy siedzi przy stole z moimi rodzicami, ulotniły się, kiedy skończyliśmy sałatkę makaronową, a Sammy dosłownie promieniał od nieustannych pochwał, którymi go obsypywaliśmy, zrobił się taki rozmowny i szczęśliwy. Nigdy go przedtem takim nie widziałam. Zanim się zorientowałam, co się dzieje, już sprzątałam ze stołu, a rodzice zabrali go z powrotem do oranżerii i pokazywali mu moje okropne zdjęcia jako nagiego niemowlęcia w kąpieli oraz wszystkie rzeczy, które jakoby osiągnęłam w życiu, a które kompletnie nie obchodzą nikogo oprócz ludzi, którzy to życie komuś dali. Była już prawie północ, kiedy rodzice w końcu ogłosili, że idą się położyć.

– Wy dwoje jak najbardziej możecie zostać, ale twój ociec i ja musimy już iść spać – obwieściła mama, gasząc ostatni niedopałek goździkowego papierosa, przyjemności, którą sobie fundowali, kiedy byli w świątecznym nastroju. – Jutro wielki dzień. – Wyciągnęła rękę do ojca, który ujął ją z uśmiechem. – Miło było cię poznać, Sammy. Po prostu uwielbiamy poznawać przyjaciół Bette.

Sammy zerwał się z miejsca.

– Mnie również miło było was poznać. Dziękuję za gościnę. I powodzenia na jutrzejszym przyjęciu. Zapowiada się wspaniale.

– Tak, no cóż, to tradycja i mamy nadzieję, że i ciebie tam spotkamy. Dobranoc – powiedział ojciec wesoło, wchodząc w ślad za mamą do domu, ale najpierw nachylając się i szepcząc Sammy'emu gorące podziękowania za zapewnienie mu jadalnego posiłku.

– Są świetni – stwierdził cicho Sammy, kiedy drzwi się zamknęły. – Po tym, jak ich opisałaś, naprawdę spodziewałem się cyrkowych dziwaków. Tymczasem są najnormalniejsi w świecie.

– Tak, no cóż, wszystko chyba zależy od tego, jak zdefiniujemy normalność. Gotowy?

– Tak, oczywiście. Jeżeli ty jesteś gotowa.

– Pewnie chciałbyś pojechać do domu, ale jeżeli masz ochotę, chętnie się jeszcze pokręcę.

Wyglądało na to, że się zastanawia, po czym zapytał:

– Może byśmy wpadli do Starlight?

Sprawa przesądzona: jest idealny.

– Świetny pomysł. To najlepsza knajpka na świecie. Uwielbiasz ją tak samo jak ja?

– Bardziej. Chodziłem tam w liceum, sam, jeśli możesz sobie w ogóle wyobrazić takie upokorzenie. Siadywałem tam po prostu z książką czy czasopismem nad filiżanką kawy. Byłem zdruzgotany, kiedy odeszła stamtąd pierwsza dama z brodawkami.

Starlight stanowiło epicentrum naszego licealnego życia towarzyskiego, było miejscem, w którym jako nastolatka spędzałam większość czasu, przesiadując z przyjaciółkami, które tak jak ja nie były ani dość ładne, ani modne, żeby zaliczać się do osób popularnych, ale nadal z pewnością górowały nad durniami i ofermami (głównie przerażająco aspołecznymi typami matematycznymi i komputerowymi), które to ofiary niechętnie, ale zajmowały szczeble drabiny społecznej pod nami. Hierarchia społeczna była tam ściśle przestrzegana – modna młodzież okupowała część dla palących, poważnie upośledzeni towarzysko grali w gry wideo w dwóch budkach na tyłach, a moje towarzystwo (zbieranina hippisów, alternatywnych punków i osób z ambicjami towarzyskimi, które nie zakwalifikowały się jeszcze do pierwszej ligi) zajmowała kilka stolików i całą przestrzeń w środku. Chłopcy siadywali w jednym boksie, palili i dyskutowali – z dużą swadą i sugerując wielkie znawstwo – czy zrezygnowaliby z miłości francuskiej lub seksu, gdyby ktoś przyłożył im pistolet do głowy, a my, ich lojalne dziewczyny (które nigdy z żadnym z nich nie posunęły się dalej niż do całowania) piłyśmy kawę i analizowałyśmy bardzo szczegółowo, która z dziewczyn w szkole ma najlepsze ubrania, piersi i chłopaka. Starlight stanowiło wersję Central Parku na miarę Poughkeepsie, było tylko trochę bardziej lepkie, ze światłem jarzeniowym, brązowymi winylowymi lożami i obsługą, której każdy pracownik – niewiarygodne! – miał na twarzy brodawkę albo brakowało mu palca. Uwielbiałam to miejsce tak samo, jak czasem ludzie zachowują sentyment do dziecięcego pokoju albo letniska, i wracałam tam jak gołąb pocztowy za każdym razem, gdy byłam w mieście. Kiedy pomyślałam o Sammym siedzącym tam samotnie, zrobiło mi się smutno i nostalgicznie.

Usadowiliśmy się w najmniej lepiącej się loży, jaką udało nam się znaleźć, i udawaliśmy, że czytamy plastikowe menu, które nie zmieniło się od dziesiątków lat. Chociaż byłam najedzona, zastanawiałam się nad tostem cynamonowym albo frytkami i w końcu uznając, że faszerowanie się węglowodanami jest poza Manhattanem dopuszczalne, wzięłam jedno i drugie. Sammy zamówił filiżankę swojej zwykłej kawy. Jedna z moich ulubionych kelnerek, kobieta z najdłuższym włosem wyrastającym z brodawki blisko wargi, parsknęła, kiedy poprosił o odtłuszczone mleko zamiast śmietanki i prowadzili teraz swoisty pojedynek na gniewne spojrzenia przez salę.

Popijaliśmy kawę, rozmawialiśmy i skubaliśmy jedzenie.

– Nigdy nie wspominałeś, że szykujesz brunch w Gramercy Tavem. Chętnie bym tam wpadła.

– Tak, ty też nigdy nie powiedziałaś, że wygłaszałaś mowę pożegnalną w imieniu swojej klasy. Ani że wygrałaś nagrodą imienia Martina Luthera Kinga za międzykulturową pracę społeczną.

Roześmiałam się.

– O rany, niczego nie opuścili, prawda? Myślałam, że skoro skończyłeś liceum trzy lata przede mną, nie będziesz żadnej z tych rzeczy pamiętał, ale się myliłam.

Kelnerka dolała Sammy'emu kawy, celowo trochę rozlewając.

– Są z ciebie dumni, Bette. Myślę, że to bardzo miłe.

– Byli ze mnie dumni. Teraz jest inaczej. Nie sądzę, żeby moja świeżo nabyta umiejętność przyciągania sław do Bungalowu Osiem i opisy w plotkarskiej prasie to było dokładnie to, czego dla mnie chcieli.

Uśmiechnął się smutno.

– Każdy idzie na kompromis, wiesz? To nie znaczy, że jesteś inną osobą, niż byłaś wtedy.

Powiedział to w taki sposób, że zapragnęłam w to uwierzyć.

– Czy możemy już stąd iść? – zapytałam, prosząc gestem o rachunek, który niezależnie od tego, ile osób siedziało przy stoliku i co zostało zamówione, zawsze wynosił dokładnie trzy dolary od osoby. – Chyba muszę zaoszczędzić trochę energii na jutrzejsze uroczystości, do udziału w których mam nadzieję cię namówić…

Zostawił na stoliku dwudziestodolarowy banknot („żeby zadośćuczynić za te wszystkie wieczory, kiedy zostawiałem naprawdę nędzne napiwki, a siedziałem godzinami”) i położył mi dłoń na plecach, prowadząc mnie do wyjścia. Szliśmy na tyle okrężną drogą, że zdążył jeszcze wygrać dla mnie małą wypchaną świnkę z automatu z chwytakiem w foyer – tego, który stał obok obrotowej witryny z ciastami. Przytuliłam świnkę, a on stwierdził, że nigdy w życiu lepiej nie wydał dwóch dolarów w dwudziestopięciocentówkach. Szesnastokilometrowa przejażdżka do domu Sammy'ego upłynęła nam w ciszy i zdałam sobie sprawę, że przez te wszystkie lata, które spędziłam w Poughkeepsie, nigdy nie byłam w tej części miasta. Oboje byliśmy w nastroju kontemplacyjnym, bez pogaduszek, żartów czy zwierzeń, na których upłynęło nam dziewięć spędzonych razem godzin. Dziewięć godzin, które zdawały się pięcioma minutami. Zatrzymałam się na krótkim nieutwardzonym podjeździe przy niedużym schludnym domu w stylu kolonialnym i ustawiłam biegi w położeniu do parkowania.

To był uroczy wieczór. Dzień, wieczór, całe spotkanie. Dziękuję za podwiezienie i za kolację, za wszystko. – Nie wyglądało na to, żeby się specjalnie spieszył z wysiadaniem i w końcu zaczęłam obracać w głowie myśl, że może mnie pocałuje. W każdej powieści Harlequina byłaby teraz wzmianka o tym, jak przeskakują między nami iskry.

– Mówisz serio? To ja powinnam dziękować. Tylko ty uratowałeś nas od całej nocy cierpień z powodu zatrucia pokarmowego – wypaliłam. Potem wetknęłam ręce pod kolana, żeby się nie trzęsły.

A on już wysiadał z samochodu. Tak po prostu. Zwyczajnie otworzył drzwi, wziął z tylnego siedzenia swój worek i pomachał, może coś powiedział, że jutro zadzwoni. Rozczarowanie zapiekło mnie jak uderzenie w twarz, wrzuciłam wsteczny najszybciej, jak tylko potrafiłam. Musiałam odjechać, zanim zacznę płakać. Skąd ci przyszło do głowy, że mógłby być tobą choć odrobinę zainteresowany, zapytałam sama siebie, odtwarzając w myślach wydarzenia wieczoru. Potrzebował podwózki, ty zaproponowałaś, że go podwieziesz i przez cały czas zachowywał się wyłącznie po przyjacielsku. Łudzisz się i musisz to w sobie natychmiast przełamać, zanim zrobisz z siebie kompletną idiotkę. Odwróciłam się, żeby wyjechać tyłem ze żwirowego podjazdu, i zobaczyłam postać zbliżającą się do samochodu.

Mówił coś, ale nie słyszałam go przez zamkniętą szybę. Opuściłam ją i wcisnęłam hamulec.

– Zapomniałeś czegoś? – zapytałam, starając się powstrzymać drżenie głosu.

– Tak.

– Zaczekaj chwilkę. Proszę, tylne drzwi są otwarte, więc…

Nie dane mi było dokończyć. Sięgnął do środka przez otwarte okno kierowcy, nad moimi kolanami, i przez moment poczułam strach, dopóki nie chwycił dźwigni zmiany biegów i nie ustawił jej w pozycji do parkowania. Odpiął mój pas, otworzył drzwi i wyciągnął mnie z samochodu.

– Co? Nie wiem…

Uciszył mnie, ujmując moją twarz w dłonie w dokładnie taki sposób, o jakim marzy każda dziewczyna, i w jaki żaden facet tego nigdy nie robi. Dokładnie tak, jak na okładce Pożądania, o ile dobrze pamiętam tytuł, na ilustracji, która moim zdaniem przedstawiała szczytowe osiągnięcie w zakresie romantycznego pocałunku. Jego dłonie było chłodne i silne, byłam przekonana, że czuje, jak moja twarz płonie, ale nie było czasu, żeby się tym przejmować. Pochylił się i pocałował mnie tak miękko, że ledwie mogłam zareagować, nie miałam wyboru, musiałam tam stać i pozwolić, żeby to się stało, zbyt zszokowana, by oddać pocałunek.

– Następnym razem o tym nie zapomnę, obiecuję – powiedział głosem, który, przysięgłabym, brzmiał dokładnie tak ochryple, jak zdarza się to tylko w kinie. Z galanterią otworzył mi drzwi i gestem dał znak, żebym wsiadła. Szczęśliwa, że nie muszę już polegać na własnych nogach, opadłam niezdarnie na siedzenie i uśmiechałam się szeroko, a on zamknął drzwi i odszedł w stronę domu.

Загрузка...