23

W końcu nadszedł ten dzień: wieczorem mieliśmy wyjechać do Turcji. Zjawiłam się w biurze tylko po to, żeby zabrać parą potrzebnych rzeczy, i od razu znalazłam faks od Willa. Na stronie tytułowej było napisane po prostu „Fuj”, a dołączony do niej został wycinek z „Nowojorskiej Bomby”. Nagłówek brzmiał: CZY ULUBIONY IMPREZOWY CHŁOPAK MANHATTANU TO GEJ, CZY TYLKO ZAGUBIONA DUSZA? Autor: Wtajemniczona Ellie, oczywiście. Wiedząc, kim jest ta suka, czułam się jeszcze gorzej. Tekst rozwijał temat w całkowicie niedwuznaczny sposób:


Philip Weston, dziedzic fortuny Westonów i członek Paczki Brytyjskich Bachorów w Nowym Jorku, wywołał w zeszłym tygodniu konsternacją podczas wizyty w Roxy, znanym ekstrawaganckim klubie nocnym w Chelsea. Jak podają źródła, Westona, którego prasa łączy z różnymi redaktorkami mody z magazynu „ Vogue „, brazylijskimi modelkami i hollywoodzkimi gwiazdkami, widziano w uścisku z bliżej niezidentyfikowanym mężczyzną w klubowej sali dla VIP-ów. Kiedy Weston zorientował się, że był widziany, w pośpiechu odjechał na swojej vespie do mieszkania aktualnej przyjaciółki, Bettiny Robinson, związanej zawodowo z firmą Kelly & Company (więcej - s. 2). Rzecznik prasowy Westona odmówił komentarza.


Więcej – s. 2. Więcej – s. 2. Więcej – s. 2. Przeczytałam te słowa kilkanaście razy, zanim zdobyłam się, żeby spojrzeć na drugą stronę. Faktycznie, było tam moje zdjęcie zrobione w Bungalowie pierwszej nocy, kiedy poznałam Philipa. Tuliłam się do niego sugestywnie, z głową odrzuconą do tyłu w niewątpliwym upojeniu, a w dodatku miało się wrażenie, że dosłownie wlewam sobie szampana do gardła, wyraźnie nieświadoma obecności aparatu fotograficznego oraz faktu, że obie ręce Phillipa spoczywają na moim tyłku. Gdybym oprócz tego, że urwał mi się film, potrzebowała dowodu na to, jak bardzo byłam wtedy pijana, miałam go właśnie przed sobą. Nagłówek: KIM JEST BETTINA ROBINSON? Autor artykułu: Wtajemniczona Ellie. Dalej kolumna na całą długość strony z wypunktowanymi faktami biograficznymi, w tym także datą i miejscem urodzenia (na szczęście napisano tylko „Nowy Meksyk”), szkoły, dyplomy, stanowisko w UBS oraz fakt pokrewieństwa z Wiliam, scharakteryzowanym jako „znany w całym kraju kontrowersyjny publicysta, wśród którego czytelników dominują biali, bogaci i po pięćdziesiątce”. Koszmar, oczywiście, ale do tego miejsca prawda. Dopiero kiedy zmusiłam się do przeczytania drugiej części tekstu, poczułam, że mogłabym zwymiotować. Abby znalazła kogoś, kto stwierdził publicznie, że,jako studentka Emory z pewnością dobrze poznałam łóżka wielu mężczyzn” oraz że „wysuwano oskarżenia co do mojej uczciwości jako studentki, ale nikt niczego nie wiedział na pewno”. Zacytowano też kogoś, kto opisał, jak „snułam intrygi, aby przejąć firmę Kelly & Company”, chociaż nie miałam wcześniej doświadczenia w dziedzinie PR. Kiedy Abby poprosiła o rozwinięcie tematu, „źródło” wyznało tylko, jakoby „wszyscy wiedzieli, że tak naprawdę żadnej ze swoich prac nie napisała sama i znana była z przymilania się do nauczycieli akademickich – mężczyzn – na zajęciach, które sprawiały jej szczególną trudność, co, jeśli mam ocenić, dotyczyło większości przedmiotów”. Ostatnie zdanie tego krótkiego akapitu sugerowało, że agresywnie starałam się zdobyć Philipa od chwili, kiedy go poznałam, chcąc trafić na pierwsze strony gazet i tym samym przyspieszyć karierą.

Moją pierwszą reakcją było oczywiście dopaść Abby i poddać ją wymyślnym torturom prowadzącym do śmierci, ale miałam kłopot z wymyślaniem jakichś szczególnie kreatywnych sposobów przeprowadzenia całej akcji, ponieważ z trudem oddychałam. Przez kilka chwil dość dramatycznie łapałam powietrze. W jakiś dziwaczny sposób doceniłam samoświadomość Abby – gdyby te wszystkie cechy przypisała sobie, przyklasnęłabym jej dokładności i uczciwości. Ale moje rozmyślania trwały krótko i ustały wraz z pojawieniem się w drzwiach pokoju Kelly, która ściskała w ręku egzemplarz gazety, uśmiechając się tak maniakalnie, że odruchowo cofnęłam się na swoim krześle na kółkach.

– Bette! Widziałaś to, prawda? Czytałaś to, tak? – pytała gorączkowo, ruszając w moją stronę z gracją i entuzjazmem futbolisty.

Moją zwolnioną reakcję odczytała jako przeczenie i dosłownie rzuciła mi gazetę na biurko.

– Nie czytałaś nawet „Prania Brudów”?! – wykrzyknęła. – Dziewczyny dziś rano zadzwoniły do mnie do domu, żeby mi o tym powiedzieć.

– Kelly, eee jest mi po prostu niedobrze, kiedy to…

– Ty kokietko! Cały czas myślałam, że jesteś grzeczną pracowitą pszczółką, która haruje w banku, wiodącą nieatrakcyjne życie, a tu się dowiaduję, że skrywasz w sobie imprezowego ducha? Bette, teraz poważnie, nawet nie umiem ci powiedzieć, jaki to szok. Wszyscy już zaszufladkowaliśmy cię jako, no cóż, osobę nieco powściągliwą, powiedzmy – bez obrazy, oczywiście. Po prostu nie sądziłam, że masz w sobie to coś. Bóg jeden wie, gdzieś ty się ukrywała przez parę ostatnich lat. Czy zdajesz sobie sprawę, że zajęłaś całą drugą stronę? Masz, przeczytaj.

– Już czytałam – powiedziałam tępo, otrząsnąwszy się z szoku, że Kelly jest tymi rewelacjami zachwycona, a nie przerażona. – Zdajesz sobie sprawę, że nic z tego nie jest prawdą? Rzecz w tym, że dziewczyna, która to napisała, naprawdę chodziła ze mną do szkoły i…

– Bette, trafiłaś na drugą stronę! Powtarzaj to za mną. Druga strona. W „Nowojorskiej Bombie”! Dali twoje wielkie zdjęcie, wyglądasz jak gwiazda rocka. Sama jesteś gwiazdą, Bette. Gratulacje! Mamy okazję do świętowania!

Kelly wybiegła drobnym kroczkiem, prawdopodobnie po to, by zorganizować poranny toast szampanem, a ja zostałam sam na sam z myślami na temat wyjazdu do Stambułu i pozostania tam na zawsze. W kilka minut rozdzwonił się mój telefon i przeprowadziłam najrozmaitsze nieprzyjemne rozmowy, z których każda była odrażająca na swój własny, szczególny sposób. Ojciec zadzwonił natychmiast, by dać mi znać, że wprawdzie był w domu z uwagi na zimową przerwę semestralną, ale jeden ze studentów przesłał mu Bombę e-mailem. Potem zadzwoniła mama i powiedziała, że słyszała, jak wolontariuszki w jej centrum kryzysowym zastanawiały się, czy kiedykolwiek przyznam, że najwyraźniej chodzę z nienawidzącym Żydów poganiaczem niewolników i czy chciałabym z kimś porozmawiać o gnębiących mnie najwyraźniej problemach „promiskuityzmu powiązanego z niskim poczuciem własnej wartości”? Jakaś kobieta zostawiła wiadomość, oferując swoje usługi jako rzecznika prasowego, uprzejmie nadmieniając, że wszystko to nie miałoby miejsca, gdybym pozostawała pod jej opieką. Kilku dziennikarzy, prowadzących plotkarskie rubryki w prowincjonalnych gazetach w różnych częściach kraju, chciało się dowiedzieć, czy zgodzę się udzielić wywiadu przez telefon, by przedyskutować tak istotne kwestie, jak moja opinia na temat rozpadu małżeństwa Brada i Jen, moje ulubione miejsce na imprezy w Nowym Jorku, moja ocena orientacji seksualnej Philipa. Megu zadzwoniła w imieniu Micheala, mówiąc, że jeśli chciałabym o czymkolwiek porozmawiać, to chcieliby, żebym wiedziała, że mogę na nich liczyć. Elisa zadzwoniła z taksówki w drodze do biura, żeby mi pogratulować statusu „strony drugiej”. Podobnie asystentka Philipa, Marta. Simon zadzwonił, kiedy jechałam samochodem Town Car na lotnisko. Oświadczył, rozkosznie naiwnie w świetle naszych wcześniejszych rozmów, że żaden szanowany człowiek nie czyta „Nowojorskiej Bomby” i że mam się nie martwić, bo na pewno nikt tego nigdy nie zauważy.

Postanowiłam wszystkich zignorować, ale wtedy przypomniałam sobie, że wyjeżdżam z kraju i naprawdę nie mogę uniknąć telefonu do rodziców. Zdecydowałam się na komórkę ojca, licząc, że dzwonek będzie wyłączony i zostawię wiadomość dla nich obojga, życząc im udanego weekendu i obiecując, że zadzwonię po powrocie. Nic z tego.

– Patrzcie, kto dzwoni! Anne, podejdź tu, dzwoni nasza sławna córka. Bettino, twoja matka chce z tobą pomówić.

Usłyszałam jakieś szuranie, kilka piknięć, kiedy przypadkowo naciskali numery na klawiaturze, a potem głos mamy, głośny i wyraźny.

– Bettina? Dlaczego wypisują o tobie takie bzdury? Czy to prawda? Powiedz mi, w czym rzecz, bo nawet nie wiem, co mówić ludziom, kiedy mnie pytają. Z pewnością nigdy w życiu nie uwierzyłabym w ani jedno słowo, ale odkąd usłyszałam o tym Westonie…

– Mamo, nie mogę teraz tego roztrząsać. Właśnie jadę na lotnisko. Oczywiście wszystko to kłamstwa, jak mogłaś pomyśleć inaczej?

Westchnęła i nie wiedziałam, z ulgą czy ze złością.

– Bettino, kochanie, potrafisz chyba zrozumieć, że matka może się zastanawiać, szczególnie kiedy się dowiaduje, że jej córka prowadzi życie dziwne i tajemnicze.

– Może jest dziwne, mamo, ale na pewno nie tajemnicze. Obiecuję. Wytłumaczę wszystko po powrocie, ale teraz muszę się pospieszyć, bo spóźnię się na samolot. Pożegnaj ode mnie tatę. Zadzwonię do was, kiedy wrócę w niedzielę, dobrze? Kocham cię.

Nastąpił moment wahania, kiedy decydowała, czy powinna drążyć temat, po czym znowu westchnęła.

– Dobrze, wtedy porozmawiamy. Zobacz jak najwięcej, kochanie, i uważaj na siebie. I spróbuj trzymać swoje życie prywatne z dala od mediów, dobrze?

W sumie był to naprawdę gówniany poranek, ale na szczęście miałam nowy problem, który odwrócił moją uwagę od „strony drugiej”: Louis Vuitton. W wielkiej ilości. Całe fury Louisa Vuittona, więcej kufrów, waliz na kółkach, neseserów i pokrowców na ubrania oraz toreb i kopertówek z przeplatającymi się literami LV, niż mogłoby się znajdować w głównym sklepie w Mediolanie albo w gigantycznym butiku na Piątej Alei. Wyglądało na to, że wszyscy na pokładzie dostali okólnik informujący, że preferowanym rodzajem bagażu jest ten od Louisa Vuittona. Trzej bagażowi w bordowych uniformach z trudem przenosili walizy z subtelnie nazwanego „Milion Air” terminalu do wnętrza gulfstreama, ale szło im to wolno i z wysiłkiem. Elisa, Davide, Leo i ja przyjechaliśmy limuzyną z miasta do Teterboro z kilkugodzinnym wyprzedzeniem, aby wszystkiego dopilnować i być gotowym na przylot helikoptera, który miał przywieźć na lotnisko Philipa i jego grupę z lądowiska helikopterów na Wall Street.

W tym czasie zostałam wyróżniona stymulującymi, stanowiącymi istotne wyzwanie zadaniami w rodzaju nadzorowania załadunku Louisów Vuittonów i dopilnowania, by na pokładzie znalazł się wystarczający zapas „Rosy do twarzy Evian”, nie miałam więc zbyt wiele czasu, żeby stresować się takim drobiazgiem jak przedstawienie mnie jako kłamliwej prostytutki-oszustki w najmodniejszej, najbardziej poszukiwanej plotkarskiej gazecie, drobną sensacyjką, która dotarła do wszystkich moich przyjaciół, współpracowników i członków rodziny. Zbliżaliśmy się do ustalonego na godzinę piątą planowego wylotu – obecni byli wszyscy oprócz jednej osoby, zaproszonej w ostatniej chwili, bywalczyni salonów, oraz jej „gościa”, którzy zadzwonili, że tkwią w korku w tunelu Lincolna – kiedy nastąpił pierwszy kryzys.

Walizek było tak dużo, że bagażowi nie mogli zmieścić ich wszystkich w samolocie.

– Mamy na dzisiejszy lot komplet pasażerów – powiedział mi jeden z nich. – Można założyć, że gulfstream pięć mieści średnio sześć sztuk średniej wielkości albo cztery sztuki ponadwymiarowe na osobę, ale ta grupa znacznie przekroczyła ten limit.

– Jak znacznie?

– No cóż – mruknął, marszcząc czoło. – Wypada średnio po cztery ponadwymiarowe sztuki na osobę. Jedna dziewczyna ma siedem, w tym kufer tak duży, że musieliśmy wyprowadzić z hangaru dźwig, żeby go wciągnąć na pokład.

– Co pan proponuje? – zapytałam.

– No cóż, proszę pani, najlepszy możliwy scenariusz to wyeliminować kilka sztuk bagażu.

Z pełną świadomością, że będziemy realizowali najgorszy scenariusz z możliwych, uznałam, że wykażę wolę współpracy i sprawdzę, czy ktoś wyrazi chęć rozstania się z częścią dobytku. Wspięłam się na pokład odrzutowca, pożyczyłam od drugiego pilota słuchawkę interkomu i wyjaśniłam naszą sytuację przez głośnik. Jak było do przewidzenia, odezwały się śmiechy i gwizdy.

– Ty chyba, jakby, żartujesz – stwierdził Oliver, śmiejąc się histerycznie. – To, kurwa, prywatny samolot. Powiedz im, że mają coś wymyślić. – Oliver, jako założyciel funduszu hedgingowego, który odnosił takie sukcesy, że „Gotham Magazine” nazwał go Najbardziej Pożądanym Kawalerem Manhattanu Roku 2004, był przyzwyczajony do wydawania podobnych zarządzeń.

– Jeżeli choć przez sekundę myślisz, że pojadę bez butów, to jesteś, niestety, w błędzie – oświadczyła Alessandra. – Skoro pamiętałam, żeby zabrać puste kufry, żebym wracając do domu mogła zapakować to, co kupię, to oni chyba mogą wymyślić, jak je tam dowieźć. – Jej matka była notoryczną zakupoholiczką. Zasłużenie cieszyła się złą sławą, wydając co roku miliony na ubrania, buty i torebki, w stylu Imeldy Marcos. Jak widać, to jabłko padło niedaleko od jabłoni.

– Przestań się tak zamartwiać, kochanie. Chodź tu i weź sobie jakieś małe piciu. Niech załoga się tym zajmie, w końcu za to im płacimy. – To oczywiście Philip, który leżał rozwalony na jednej z pokrytych kremową skórzaną tapicerką kanap w koszuli w kratkę od Armianiego rozpiętej o jeden guzik za daleko. Elisa wydawała się równie mało przejęta, siedziała na kolanach Davide'a, skupiona na podłączaniu swojego iPoda do głośników kabinowego zestawu stereo.

No i dobrze. Jeżeli nikt się tym nie przejmuje, to i ja nie muszę. Poza tym, o ile nie zostawimy mojej usztywnianej, zdecydowanie niemodnej srebrnej walizki Samsonite, stanowiącej cały mój bagaż, to naprawdę nie jest mój problem. Przyjęłam kieliszek szampana od stewardesy, której idealną figurę uwydatniał granatowy uniform, i zaczęłam słuchać jednego z pilotów, też o wyglądzie gwiazdy kina, z kształtną szczęką w stylu Brada i subtelnymi pasemkami, gdy omawiał w skrócie plan lotu. Po oględzinach pasażerów i załogi zdałam sobie sprawę, że wszyscy obecni z wyjątkiem niżej podpisanej, wyglądają, jakby wyszli wprost z odcinka serialu Dynastia, fakt zaledwie lekko deprymujący.

– Czas lotu powinien zamknąć się w dziesięciu godzinach, z minimalnymi turbulencjami przy przelocie nad Atlantykiem – powiedział pilot ze zniewalającym uśmiechem i trudnym do zidentyfikowania europejskim akcentem. Nikt aż tak przystojny nie powinien być odpowiedzialny za nasze życie, pomyślałam. Ktoś nieco brzydszy i mniej modny miałby szansę mniej pić i lepiej się wysypiać.

– Hej, Helmut, a może zboczylibyśmy tym cackiem na Mykonos i tam zostali? – zawołał do pilota Philip.

Rozległ się aplauz.

– Mykonos? – spytała Camilla, dziedziczka fortuny kosmetycznej. – Tam jest, jakby, o tyle atrakcyjniej niż w Bejrucie. Przynajmniej mają cywilizacją. Mają tam Nobu *.

Helmut się roześmiał.

– Powiedzcie tylko słowo, dzieciaki, a zabiorę was, dokąd zechcecie.

Kobiecy głos wzniósł się ponad resztę. Dochodził ze schodów prowadzących z pasa startowego.

– Jedziemy na Mykonos? – Usłyszałam, że pyta kogoś, kogo nie mogliśmy zobaczyć, bo jeszcze nie pojawił się w drzwiach. – Myślałam, że do Stambułu. Chryste panie, mój pieprzony rzecznik prasowy nie jest w stanie niczego dokładnie zrozumieć. A nastawiłam się, że kupię turecki dywan! – zawodziła.

Przyszło mi do głowy, że musi to być Isabelle, nasza brakująca gwiazda towarzystwa, niepracująca, która z całą pewnością mogłaby się obejść bez rzecznika prasowego. Właśnie kiedy pomyślałam, że wie, że Stambuł znajduje się w Turcji, para weszła na pokład i się rozejrzała – para składająca się, jak to para, z dwóch osób. Mój mózg potrzebował sekundy na odnotowanie, że męską połowę tej konkretnej pary stanowi… Sammy. Mój Sammy.

– Isabelle, skarbie, oczywiście jedziemy do Stambułu, tak jak ci powiedziano. Chłopcy po prostu żartują. Wiesz, co się z nimi dzieje, kiedy ktoś wspomni o greckich wyspach! Zostaw rzeczy tam, gdzie jesteś, i choć się napić. – Elisa pospieszyła pocieszyć kobietę, którą natychmiast rozpoznałam jako tę z parku, ale nigdy przedtem nie połączyłam jej z imieniem Isabelle. – I przedstaw nas swojemu wspaniałemu przyjacielowi.

W tym momencie Sammy zamarł. Wyglądał na tak spiętego i zakłopotanego, że zaczęłam się zastanawiać, czy nie zemdleje. Nie widział mnie jeszcze, nie obejrzał całej grupy, ale zdołał coś wymamrotać.

– Jestem Sammy. Z Bungalowu – powiedział dziwnie cienkim głosem.

Elisa patrzyła na niego nierozumiejącym wzrokiem, a Isabelle walczyła z olbrzymią torbą od Louisa Vuittona, starając się wciągnąć ją na pokład. Uderzyła go dłonią w ramię i wskazała głową torbę, którą on podniósł bez wysiłku i umieścił pod jednym ze skórzanych siedzisk.

– Z Bungalowu? Spotkaliśmy się tam kiedyś? – pytała Eliza z wyrazem konsternacji na twarzy. Przypomniało mi się, że kiedy chodziłyśmy tam razem, widziałam, jak flirtuje z Sammym, obejmuje go, jak mu dziękuje i w ogóle traktuje, jak gdyby byli najlepszymi przyjaciółmi. O ile mogłam się zorientować, wcale teraz nie udawała, naprawdę nie miała pojęcia, kim on jest.

Teraz już wszyscy zwrócili uwagę na dziwną scenę, która rozgrywała się na ich oczach, i musieli się zastanawiać, czemu właściwie ten atrakcyjny facet wygląda tak znajomo, skoro nie potrafią go skojarzyć.

– Pracuję tam – powiedział cicho, patrząc jej prosto w twarz.

– W Bungalowie? – Elisa najwyraźniej była jeszcze bardziej zbita z tropu. – Aa, rozumiem! Chcesz powiedzieć, że spędzasz tam tyle czasu, że czujesz się tam zupełnie jak w biurze! Tak, dokładnie cię rozumiem. My też, prawda Bette? – Zachichotała i upiła łyk szampana, czując ulgę, że rozwiązała zagadkę.

Sammy wzdrygnął się na dźwięk mojego imienia, ale nadal patrzył Elisie prosto w twarz, jakby nie mógł odwrócić wzroku. Minęło pełne dziesięć sekund, zanim odwrócił powoli głowę i spojrzał na mnie. Uśmiechnął się, smutny, ale nie zaskoczony.

– Hej – rzucił i zabrzmiało to bardziej jak szept. Isabelle rozsiadła się obok Elisy i wszyscy wrócili do rozmowy, dzięki czemu ta chwila nabrała intymności.

– Cześć – powiedziałam, starając się zachować pozory obojętności, podczas gdy mój umysł rozpaczliwie próbował przeanalizować nową sytuację. Kiedy Kelly dała nam ostateczną listę członków grupy, wspomniała, że Isabelle Vandemark zgodziła się pojechać, o ile będzie jej wolno zabrać asystenta. Kelly zgodziła się, oczywiście. Czy to oznaczało, że Isabelle nie jest dziewczyną Sammy'ego? Musiałam to wiedzieć.

– Tu jest miejsce. Machnęłam gdzieś na lewo. – Jeżeli go szukasz.

Spojrzał na Isabelle, która sprawiała wrażenie zupełnie nie-zainteresowanej miejscem jego pobytu, i zaczął ostrożnie przechodzić nad nogami i torbami, kierując się w moją stronę. Stanowił całkowite przeciwieństwo ekstrawaganckiego Leo czy starannie ubranego Philipa, na swój sposób jednocześnie bardziej męski i bardziej bezbronny. Kiedy opadł na skórzany fotel obok mnie, miałam wrażenie, że z luksusowej kabiny zniknęło całe powietrze.

– Bette… – zaczął, mówił tak cicho, że musiałam pochylić się, by go słyszeć – nie miałem pojęcia, że tu będziesz. Strasznie mi przykro. Naprawdę nie wiedziałem, że to twoja wyprawa.

– Co? Po prostu ci powiedziała, że jedziecie na kilka dni do Stambułu? – zapytałam, powstrzymując łzy.

– Tak, jeżeli możesz w to uwierzyć, tak właśnie było. Wspomniała w zeszłym tygodniu, że chciałaby, żebym pojechał z nią na jakąś wycieczkę fundowaną przez prasę, ale dopiero wczoraj potwierdziła, że jedziemy. O nic nie pytałem. Po prostu spakowałem torbę.

– Tak po prostu jeździsz tam, gdzie ci każe? A co z pracą? Co ze szkołą? Nie rozumiem, jak możesz wszystko rzucić, bo ona tego chce. Tu nikt nie ma stałej pracy, więc nie ma w tym nic dziwnego, że jadą do Stambułu, bo mają na to ochotę. Rzuciłeś pracę?

Początkowo wyglądał na zmieszanego, potem jego twarz stwardniała.

– Nie, w pracy to rozumieją. Czasami coś mi wypada.

– Tak, teraz to ma sens – syknęłam ze złością. – Wytłumaczyłeś wszystko jasno i wyraźnie.

– Bette, przepraszam, po prostu to jest skomplikowane. Ona jest skomplikowana.

Zmiękłam trochę, widząc, jaki jest przygnębiony.

– Słuchaj, Sammy, przepraszam. To nie moja sprawa. Jestem tylko zaskoczona, to wszystko. – Przyszło mi do głowy, że niestety, w ogóle nie musi mi się tłumaczyć. Od czasu Pocałunku widziałam go tylko w Bungalowie. Pewnego wieczoru miał awanturę z grupą ubranych w ciuchy khaki bankierów, którym nie podobało się, że muszą stać na chodniku. Spojrzał tylko na mnie, uśmiechnął się lekko i podniósł sznur, żeby mnie przepuścić.

– Zapomnijmy o tym na razie, dobrze? Miałem koszmarny dzień, starając się ją tu dowieźć – westchnął i zamknął oczy.

Pomyślałam o ostatnich dziesięciu godzinach, o potwornym „Praniu Brudów” i zamiast spierać się z nim, czyj dzień był gorszy, uznałam, że może Sammy jeszcze tego nie widział. Byłoby to pierwsze pozytywne wydarzenie dnia.

Załodze udało się rozwiązać problem z bagażem i po kilku niepokojąco pobieżnych instrukcjach awaryjnych ze strony stewardes wznieśliśmy się w pozbawione księżyca niebo. Nie minęło kilka minut, a Elisa zaczęła dzielić górkę pigułek usypaną przed nią na stoliku i rozpoczęła licytację, jakby prowadziła aukcję w Sotheby's.

– Pobudzacze, spowalniacze, co dla kogo? Chcemy imprezować czy spać? – zapytała grupę, która zaczynała się nudzić. – To oczywiście nieoficjalnie, tak? – zwróciła się do reporterów, którzy po prostu pokiwali apatycznie głowami.

– Spać – jęknęła Isabelle. – Miałam koszmarny dzień i jestem wykończona.

– Zdecydowanie spać – zgodził się Leo, zsuwając tenisówki od Prady i strzelając w powietrzu natalkowanymi palcami u nóg.

Davide kiwał głową i nawet Philip zgodził się, że może rozsądnie byłoby przespać lot, skoro głównym zadaniem na najbliższe cztery dni jest nieustanne imprezowanie.

– Ale z was nudziarze! – powiedziała dziecinnym głosikiem Elisa, kręcąc głową z udawanym rozczarowaniem. – Ale skoro wszyscy tego chcą… czym mogę służyć?

– A co masz? – zapytał Emanuel, argentyński miliarder, nie wykazując specjalnego zainteresowania. Wyglądało na to, że ledwo mógł podnieść twarz znad kieliszka martini wielkości miski, który trzymał obiema rękami.

– Cokolwiek zechcesz. Powiedz mi tylko, czego ci potrzeba. I tak musimy pozbyć się tego przed lądowaniem. Oglądałam „Midnight Express” i nie chcę brać w tym udziału – obwieściła.

– Tak, nie można drażnić Turków narkotykami – zgodził się Philip. – Recepcjonista zajmie się nami, kiedy już dojedziemy, ale nie radziłbym niczego wwozić.

– Poproszę dwa razy valium – oświadczył Leo.

– Xanax dla mnie.

– Masz może ambien? Jeśli wezmę dwa i popiję drinkiem, powinno być dobrze.

– A może percocet? Możesz to znaleźć?

Wszyscy cierpliwie czekali na swoją kolej, a Elisa obchodziła kabinę, dostarczając każdemu to, co zamówił, zawsze znajdując żądaną markę i dawkę. Tylko Sammy i ja niczego nie wzięliśmy, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Zapaliłam papierosa, żeby nie wyglądać zbyt anielsko, ale w tym towarzystwie nie liczyło się to jako udział w libacji. Sammy wymówił się bólem głowy i spytał Philipa, czy może położyć się w sypialni.

– Nie mój samolot, stary, więc proszę bardzo. Tylko się nie obraź, jeżeli wkrótce poproszę cię, żebyś stamtąd wyszedł – powiedział poufale Philip, jednocześnie lubieżnie zerkając w moją stronę.

Wzdrygnęłam się, ale zdołałam podnieść podnóżek i skupić się na kilka minut na Pulp Fiction, które właśnie zaczęto wyświetlać na ekranie plazmowym wielkości ściany. Nawet mnie to wciągnęło i udawało mi się nie myśleć o Sammym przez całe trzydziestosekundowe wycinki czasu, kiedy podbiegła Elisa.

– Dobrze, więc nadal jakby nie mam jasności – powiedziała, rozrywając folię z nowej paczki marlboro lights. – Kim jest ten facet?

– Który facet? Sammy?

– Facet Isabelle. Co ma na myśli, mówiąc, że pracuje w Bungalowie?

– Jest tam bramkarzem, Eliso. Widziałaś go pewnie z tysiąc razy.

– Bramkarzem? Co bramkarz robi na naszej wycieczce? – syknęła. Niemal natychmiast obrzydzenie na jej twarzy zmieniło się w zrozumienie. – Ach, dotarło. Jest jednym z Chłopaków ze Śródmieścia. Tak, teraz to zupełnie zrozumiałe.

– Nie sądzę, żeby mieszkał w śródmieściu – powiedziałam, próbując skojarzyć, czy w ogóle wiem, gdzie Sammy mieszka.

Popatrzyła na mnie ze wzgardą.

– Bette, przecież znasz Chłopaków ze Śródmieścia. To firma, która wynajmuje przystojnych facetów jako barmanów, ochroniarzy i kelnerów na prywatne przyjęcia i imprezy. Ty sama zamawiałaś tych ładnych chłopców do pracy na imprezie BlackBerry, prawda? Więc ci ze Śródmieścia są o wiele bardziej ekskluzywni. I jest tajemnicą poliszynela, że zaspokajają wszelkie potrzeby klientów.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Tylko to, że nie byłabym zdziwiona, gdyby Isabelle trzymała Sammy'ego za jakimś tam wynagrodzeniem, żeby towarzyszył jej na różnych imprezach, pracował na przyjęciach, dotrzymywał towarzystwa. Te rzeczy. Jej męża raczej niespecjalnie obchodzą zobowiązania towarzyskie.

– Jest mężatką? – To była najlepsza wiadomość, jaką usłyszałam tego dnia.

– Mówisz poważnie? – zapytała Elisa, zszokowana. – A myślisz, że jest najczęściej widywaną osobą z towarzystwa na Manhattanie, bo taka z niej czarująca osoba? Jej mąż jest jakimś tam austriackim wicehrabią (chociaż pewnie w ogóle trudno byłoby znaleźć Austriaka, który nie ma jakiegoś szlacheckiego tytułu), wymienianym przez „Forbesa” w gronie najbogatszych co roku od początku lat osiemdziesiątych. Zresztą pewnie od zawsze. Co, myślałaś, że bramkarz to jej chłopak?

Moje milczenie mówiło wszystko.

– Omójboże, naprawdę tak myślałaś. Jakie to urocze, Bette! Naprawdę pomyślałaś, że ktoś taki jak Isabelle Vandemark chodzi z bramkarzem? – Śmiała się tak bardzo, że omal się nie udławiła. – Omójboże, jak to sobie wyobrażę! Może ona się z nim pieprzy, ale z całą pewnością z nim nie chodzi!

Przez chwilę rozważałam, czy nie przypalić jej twarzy papierosem, ale byłam zbyt zachwycona tym, co właśnie usłyszałam, żeby aż tak nienawidzieć Elisy. Po kilku minutach znudziła się i wróciła do Davide'a, żeby się na nim ułożyć, a on z kolei nie mógł oderwać wzroku od piersi Isabelle, która próbowała flirtować z Philipem, który był całkowicie pochłonięty rozmową z Leo, o tym, jakie są korzyści i zagrożenia ścinania podczas pedikiuru martwego naskórka żyletką i czy nie lepiej zetrzeć tylko go pumeksem. Fotografowie i reporterzy trzymali się we własnym gronie, rozgrywając kolejne partyjki pokera przy dużym stole obiadowym na przodzie i wychylając szklanki burbona. Wszyscy inni byli całkiem albo prawie całkiem nieprzytomni i zanim film doszedł do sceny, w której Travolta wbija Umie Thurman igłę w serce, ja też twardo spałam.

Загрузка...