Kolejne trzy tygodnie minęły mi dość podobnie jak pierwszy miesiąc bezrobocia, zaledwie nieco mniej przyjemnie z powodu codziennych telefonów od Willa i rodziców, którzy, jak twierdzili, „tylko sprawdzali, jak sobie radzę”. Wyglądało to mniej więcej tak:
Mama: Cześć, kochanie. Jakieś nowe tropy?
Ja: Cześć, mamo. Biegam po mieście. Masa rzeczy brzmi obiecująco, ale jeszcze nie trafiłam na nic idealnego. A co u ciebie i taty?
Mama: W porządku, kochanie, tylko się o ciebie martwimy. Pamiętasz panią Adelman, prawda? Jej córka jest szefową działu zbierania funduszy w Earth Watch i namawia cię, żebyś do niej zadzwoniła, bo, powiedziała, zawsze przyda im się wsparcie oddanych, wykwalifikowanych ludzi.
Ja: Mmm, wspaniale. Zainteresuję się tym. [Przełączam kanał na CBS, bo zaczyna się Oprah.] Kończę, bo mam do napisania trochę listów motywacyjnych.
Mama: Listy motywacyjne? Och, oczywiście. Nie chcę cię zatrzymywać. Powodzenia, kochanie. Wiem, że niedługo coś znajdziesz.
Oprócz tych bolesnych siedmiu minut, kiedy to codziennie twierdziłam, że wszystko u mnie w porządku, poszukiwania pracy idą świetnie i na pewno niedługo coś znajdą, wszystko naprawdę układało się cudownie. Bob Barker *, Millington, mieszkanie pełne tanich książek w miękkich okładkach i cztery paczki cynamonowych cukierków Red Hots dziennie, żeby dotrzymać mi towarzystwa, kiedy ospale surfowałam po sieci w poszukiwaniu pracy, od czasu do czasu coś drukując i jeszcze bardziej sporadycznie składając gdzieś aplikację. Z całą pewnością nie czułam się przygnębiona, ale trochę trudno to było ocenić, szczególnie że rzadko wychodziłam z domu i myślałam głównie o tym, jak zachować obecny styl życia, nie znajdując kolejnej pracy. Cały czas słyszy się takich, którzy stwierdzają: „Nie miałem pracy tylko przez tydzień i zacząłem wariować! Bo wiesz, należę do tego typu ludzi, którzy muszą być produktywni, muszą mieć obowiązki”. Nie ja. Zagrażała mi oczywiście utrata płynności finansowej, ale uznałam, że w końcu coś się trafi albo zdam się na łaskę Willa i Simona. Niemądrze byłoby marnować czas na zamartwianie się, kiedy mogłam pobierać autentycznie cenne lekcje życia u Doktora Phila **.
Chociaż wiedziałam, że poczta przychodzi codziennie o drugiej, zwykle nie ruszałam się, żeby ją odebrać aż do późnego wieczora, kiedy chwytałam w objęcia rachunki oraz katalogi i wskakiwałam do windy. Trzynaste piętro. Pechowa trzynastka. Kiedy się zawahałam przed obejrzeniem mieszkania, agent uśmiechnął się szyderczo, mówiąc coś w rodzaju „Co, pani też wierzy w astrologię? Chyba pani żartuje, żeby przejmować się czymś tak absurdalnym… nie w sytuacji, kiedy w cenie jest centralna klimatyzacja!”. A ponieważ wyglądało na to, że obelżywe traktowanie przez ludzi, którym płaciłeś za wykonywanie dla ciebie usługi było czysto nowojorskim fenomenem, z miejsca wydusiłam przeprosiny i złożyłam podpis na kropkowanej linii.
Otworzyłam drzwi, obejrzałam uważnie podłogę w poszukiwaniu ewentualnych karaluchów i przygotowałam się na zwykłą histerię Millington. Zawsze wydawała się być przekonana, że tego właśnie dnia porzucę ją na zawsze, i każdy mój powrót do domu witała tak szalonym dyszeniem, prychaniem, wąchaniem, skokami i poddańczym siusianiem, że zastanawiałam się, czy któregoś razu nie umrze z podniecenia.
Pamiętając tych kilka książek o tresurze, które hodowca dorzucił „na wszelki wypadek”, urządziłam wielkie przedstawienie, ignorując ją, niedbale odstawiając torbę oraz rzucając płaszcz i spokojnie idąc w stronę kanapy, gdzie natychmiast wskoczyła mi na kolana i wyciągnęła się w górę, żeby dokonać rytualnego oblizywania mojej twarzy. Mokry języczek przesunął się z mojego czoła aż pod brodę, włączając w to nieudaną próbę dostania się do wnętrza moich ust, kiedy skończyły się pocałunki i zaczęło kichanie. Pierwsze kichnięcie opryskało mi szyję, ale zdołała się przewrócić, zanim nastał prawdziwy atak, i zrobiła mi olbrzymią mokrą plamę na przodzie spódnicy.
– Grzeczna dziewczynka – zamruczałam uspokajająco, czując się nieco winna, że trzymam jej trzęsące się ciałko w powietrzu na odległość wyciągniętych ramion, ale zaczynała się powtórka Nowożeńców *, a kichanie mogło potrwać z dziesięć minut. Ostatnio doszłam do tego, że mogłam patrzeć na Millington i nie myśleć o moim byłym chłopaku Cameronie, co oznaczało zdecydowany i oczekiwany postęp.
Penelope przedstawiła nas sobie na jakimś barbecue, które urządził Avery, kiedy oboje byliśmy dwa lata po ukończeniu szkoły. Nie jestem pewna, czy chodziło o lśniące brązowe włosy, czy o to, jak jego tyłek wyglądał w spodniach khaki od braci Brooks, ale byłam oczarowana do tego stopnia, że nie zauważyłam ciągot Camerona do rzucania nazwiskami znanych osób ani ohydnego zwyczaju dłubania w zębach po każdym posiłku. Przez jakiś czas byłam w nim szaleńczo zakochana. Z czułością opowiadał o obligacjach i sprzedaży, grze w lacrosse w prywatnej szkole średniej i weekendowych wypadach do Hamptons albo Palm Beach. Stanowił dla mnie eksperyment socjologiczny – nie tak rzadko spotykany, ale wciąż obcy okaz – i po prostu nie mogłam się nim nacieszyć. Oczywiście od początku byliśmy skazani na niepowodzenie -jego rodzina miała stałe miejsce w kronikach towarzyskich, moi rodzice, z powodu udziału w rozmaitych protestach, figurowali pewnie na listach niebezpiecznych agitatorów sporządzanych przez FBI. Ale w zestawieniu z pracą w bankowości jego agresywny styl chłopca z prywatnej szkoły dobitnie pokazywał rodzicom, że nie zamierzam poświęcić życia działalności dla Greenpeace. Zamieszkaliśmy razem rok po tym, jak się poznaliśmy, kiedy obojgu nam w tym samym momencie skończyły się umowy najmu. Mieszkaliśmy ze sobą od sześciu miesięcy, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że nie mamy ze sobą nic wspólnego oprócz mieszkania, pracy w finansach i przyjaciół takich jak Avery i Penelope. Więc zrobiliśmy to, co zrobiłaby każda skazana na niepowodzenie para, i natychmiast wyruszyliśmy zakupić coś, co mogłoby nas zbliżyć albo przynajmniej dostarczyć tematu do rozmów innego niż rozważanie, czyja kolej poprosić właściciela o nową deskę sedesową. Zdecydowaliśmy się na czterofiintowego yorka, w cenie osiemset dolarów za funt, jak niejeden raz wyliczał Cameron. Zagroziłam, że go zabiję, jeżeli jeszcze raz oznajmi, że w Peter Luger zdarzało mu się zamawiać dania większe niż ten pies i wielokrotnie przypominałam, że wszystko to było jego pomysłem. Tak, jasne, istniała ta drobna niedogodność, moje uczulenie na wszystko, co miało sierść, żywe czy wypchane, zwierzęta i ubrania, ale on to wszystko przemyślał.
– Cameron, widywałeś mnie już w obecności psów. Nie rozumiem, dlaczego chcesz mnie – czy siebie – ponownie na to narażać. – Myślałam o pierwszym razie, kiedy poznałam jego rodzinę podczas zimowego weekendu w Adirondacks. Stanowili pocztówkowy przykład białych protestantów anglosaskiego pochodzenia – prawdziwy ogień na kominku, żadnych pilotów do sprzętu, żadnych kupionych w sklepie kłód drewna, piżamy od J. Crew w szkocką kratkę, porozstawiane wszędzie ozdobne drewniane kaczki, dość alkoholu, żeby usprawiedliwić wydanie licencji na wyszynk i dwa włóczące się wszędzie wielkie szczeniaki golden retrievery. Kichałam, płakałam i kaszlałam tak bardzo, że jego permanentnie wstawiona matka („Och, kochanie, jeszcze jeden kieliszek sherry powinien to załatwić!”) zaczęła robić pasywno-agresywne żarty, że ich pozarażam, a otwarcie pijany ojciec odstawił swój gin z tomkiem na czas dość długi, by zaproponować odwiezienie mnie na ostry dyżur.
– Bette, o nic się nie martw. Zbadałem sprawę i znalazłem dla nas idealnego psa. – Cameron wydawał się strasznie z siebie zadowolony i w duchu przeliczyłam, ile dni zostało nam do wygaśnięcia umowy. Sto siedemdziesiąt. Od czasu do czasu próbowałam sobie przypomnieć, co takiego nas z początku w sobie pociągało, co istniało przed zimnym napięciem rywalizacji, która stała się znakiem firmowym naszego związku, ale nic szczególnego nie przyszło mi do głowy. Cameron zawsze był nieco pospolity, coś, co wszystkie te prywatne szkoły zdołały zamaskować, ale nie poprawić. Był bezsprzecznie milutki, w stylu gładko wygolonego chłopca z katalogu Abercrombiego *, i wiedział, jak zwiększyć dawkę uroku osobistego, kiedy czegoś potrzebował, ale przede wszystkim pamiętam, jakie to było łatwe: mieliśmy tych samych przyjaciół, to samo upodobanie do narzekania i odpalania jednego papierosa od drugiego oraz prawie identyczne spodnie w kolorze łososiowym. Czy mój związek z Cameronem mógłby stać się modelowym przykładem dobrego romansu? Cóż, nie sądzę, ale jego skromna, rozwodniona wersja koleżeństwa wydawała się w tych dziwnych wczesnopodyplomowych latach idealnie stosowna.
– Nie wątpię, że to wyjątkowy pies, Cameronie – powiedziałam powoli, jakbym zwracała się do trzecioklasisty. – Problem. Polega. Na tym. Że. Jestem. Uczulona. Na. Wszystkie. Psy. Rozumiesz to zdanie, prawda? – Uśmiechnęłam się słodko.
Wyszczerzył zęby, niezniechęcony najbardziej protekcjonalnym tonem podłej suki, na jaki potrafiłam się zdobyć. Myślał o tym poważnie.
– Trochę podzwoniłem, przeprowadziłem badania i znalazłem dla nas – orkiestra, tusz!- hypoalergicznego psa. Możesz powiedzieć „hypoalergiczny”? No proszę, B., powtórz za mną, „hypo…”
– Znalazłeś dla nas hypoalergicznego psa? Co to ma znaczyć, takie je hodują? Ostatnie, czego mi potrzeba, to jakiś genetyczny mutant, który najprawdopodobniej pośle mnie prosto do szpitala. Chyba żartujesz.
– B., nie rozumiesz? To ideał. Hodowca twierdzi, że ponieważ yorki mają prawdziwe włosy, nie sierść, nie można się na nie uczulić. Nawet ty. Umówiłem nas w sobotę na spotkanie, żebyśmy mogli sobie jednego wybrać. Są w Darien, zaraz obok mojego biura, i obiecali zarezerwować dla nas przynajmniej jednego chłopca i jedną dziewczynkę, żebyśmy mieli wybór.
– Muszę pracować – stwierdziłam apatycznie, już w tamtej chwili boleśnie świadoma, że dodawanie obciążeń będzie miało na ten konkretny związek wpływ destrukcyjny. Być może powinniśmy byli to wtedy zakończyć, ale w grudniu tak trudno jest znaleźć mieszkanie, a nasze było naprawdę przyzwoitej wielkości – i, cóż, psy są urocze i stanowią rozrywkę… więc się zgodziłam. – W porządku, niech będzie sobota. Pójdę do biura w niedzielę, żebyśmy mogli wybrać naszego hypoalergicznego psa.
Zamknął mnie w niedźwiedzim uścisku i opowiedział o swoich planach, żeby wynająć samochód i może odwiedzić kilka pobliskich sklepów z antykami (i to mówił chłopak, który kłócił się niestrudzenie, żeby zatrzymać swój fotel wypełniony fasolą, kiedy kompletowaliśmy umeblowanie) i zaczęłam się zastanawiać, czy może, ale tylko może, ten genetyczny psi mutancik jest odpowiedzią na wszystkie nasze problemy.
Myliłam się.
Tak bardzo, bardzo się myliłam.
Cóż, nie wyrażam się jasno. Pies z całą pewnością niczego między nami nie naprawił (cóż za zaskoczenie), ale Cameron miał w tym przypadku rację: Millington okazała się rzeczywiście hypoalergiczna. Mogłam ją trzymać, przytulać się do niej, pocierać jej futrzastymi wąsikami o twarz i nic mnie nie swędziało. Problem polegał na tym, że sam pies był uczulony na wszystko. Wszystko. Jakimś sposobem jej cieniutkie szczenięce kichnięcia wydawały się takie milutkie, kiedy siedziała upchnięta między resztą szczeniaków w kuchni hodowcy. Takie urocze… jedyna suczka troszkę się przeziębiła, a my mieliśmy ją pielęgnować i doprowadzić do idealnego szczenięcego zdrowia. Tylko że przeziębienie nie chciało ustąpić, mała Millington nie przestawała kichać. Po trzech tygodniach ciągłej opieki i pielęgnacji – Cameron miał w to odpowiedni wkład, to mu muszę przyznać – nasza kuleczka radości nie miała się lepiej i to mimo tysiąca dwustu dolarów wydanych na konsultacje u weterynarza, antybiotyki, specjalny pokarm i dwie wizyty na ostrym dyżurze w środku nocy, kiedy rzężenie i odgłosy duszenia stały się szczególnie przerażające. Opuszczaliśmy dni w pracy, wrzeszczeliśmy na siebie i kończyły się nam pieniądze – moja bankowa i jego maklerska pensja ledwie wystarczały na pokrycie psich wydatków. Ostatecznie diagnoza brzmiała: „W wysokim stopniu reaktywna na większość alergenów gospodarstwa domowego, w tym kurz, piasek, pyłki, płyny czyszczące, detergenty, wybielacze, perfumy, sierść innych zwierząt i inne”.
Nie umknęła mi ironia sytuacji: ja, najbardziej alergiczna osoba na świecie, jakimś sposobem stałam się teraz właścicielką psa, który był uczulony na absolutnie wszystko. Prawdopodobnie byłoby to zabawne, gdybyśmy Cameron, Millington i ja spali więcej niż cztery godziny z rzędu przez trzy tygodnie, ale nie spaliśmy i nie było zabawnie. Co większość ludzi zrobiłaby w takiej sytuacji? Pamiętam, że zadałam sobie to pytanie, kiedy leżałam obudzona o pierwszej w nocy czwartego bezsennego tygodnia. Zdrowa psychicznie para, pozostająca w działającym związku, po prostu odesłałaby psa do hodowcy i zrobiła sobie wakacje w jakimś ciepłym miejscu, po czym śmiała się z czegoś, co z pewnością awansowałoby na ulubione wspomnienie i stało się zabawną opowiastką na przyjęciach. Więc co zrobiłam? Zatrudniłam przemysłową firmę sprzątającą, żeby usunęła każdy kawałek włosa, każdą cząstkę brudu, każdą smugę z każdej powierzchni, żeby pies mógł oddychać, i poprosiłam Camerona, żeby raz na zawsze się wyprowadził, co też zrobił. Penelope powiedziała mi sześć miesięcy później – nieco bardziej podniecona, niż wymagało tego całe wydarzenie – że zaręczył się ze swoją nową dziewczyną ubrany w kilt, podczas wyprawy na golfa do Szkocji, i przeprowadzali się na Florydę, gdzie jej rodzina posiadała niedużą wyspę. To kończyło wszystko: stało się dokładnie tak, jak miało się stać. Dwa lata później pies nauczył się tolerować zapach płynu do prania Wisk, Cameron zgodnie z rodzinną tradycją uczcił fakt zostania ojcem mocnym ginem z tonikiem, a ja miałam kogoś, kto tak się podniecał, że wracam co wieczór do domu, że z tej okazji siusiał. Wszyscy wygraliśmy.
Millington przestała wreszcie kichać i zapadła w narkoleptyczną drzemkę, jej ciałko leżało przyciśnięte do mojej nogi, unosząc się i opadając w rytmicznym oddechu, zgranym z telewizorem, który był zawsze włączony, żebym miała jakiś dźwięk w tle. Po Nowożeńcach trafiłam na maraton Queer Eye *. Carson, za pomocą szczypców, przeglądał garderobę jakiegoś heteroseksualnego faceta, opisując znalezione przedmioty jako „strasznie w stylu GAP, rocznik '87”, i zdałam sobie sprawę, że sprawdzając moją szafę, prawdopodobnie byliby równie przerażeni – po kobiecie spodziewano się chyba czegoś nieco lepszego niż garnitury „z haka” od Ann Tylor, jednej pary znoszonych dżinsów i bawełnianych topów, które pełniły rolę moich „strojów wyjściowych”.
Telefon zadzwonił trochę po jedenastej wieczorem. Trzymałam go w ręku i wpatrywałam się w wyświetlacz, cierpliwie czekając, żeby identyfikacja numeru rozpoznała rozmówcę. Wujek Will: odebrać czy nie odebrać? Zawsze dzwonił o dziwnych porach w wieczory, kiedy musiał oddać tekst, ale po całym dniu nicnierobienia byłam zbyt wyczerpana, żeby się z nim użerać. Wpatrywałam się w wyświetlacz jeszcze przez chwilę, nie mogąc podjąć decyzji, i włączyła się sekretarka.
– Och, Bette, odbierz ten cholerny telefon – powiedział Will. – Uważam, że cała ta usługa ujawniania rozmówcy jest wysoce obraźliwa. Miej przynajmniej tyle taktu, żeby pozbyć się mnie w środku rozmowy – każdy może spojrzeć na ten malutki komputerowy ekranik i zdecydować, że nie odbiera; imponującym osiągnięciem jest wyplątać się z trwającej już rozmowy z daną osobą. – Westchnął. Ja się roześmiałam.
– Przepraszam, przepraszam, byłam pod prysznicem – skłamałam.
– Ależ oczywiście, kochanie. Pod prysznicem o jedenastej wieczorem, przygotowując się do wieczornego wyjścia, hę? – zakpił.
– Tak trudno byłoby w to uwierzyć? Przedwczoraj wychodziłam, pamiętasz? Przyjęcie Penelope? Bungalow Osiem? Jedyna osoba na półkuli północnej, która nie wiedziała, gdzie to jest. Z czymś ci się to kojarzy? – Ugryzłam kolejny kawałek slim jima, którego to zwyczaju nabrałam, kiedy odkryłam, jak bardzo przeraził moich rodziców.
– Bette to było tak dawno temu, że ledwie pamiętam – zauważył spokojnie. – Słuchaj kochanie, nie zadzwoniłem, żeby znowu gderać, chociaż nie umiem znaleźć powodu, dla którego atrakcyjna dziewczyna w twoim wieku miałaby siedzieć sama w domu o jedenastej w czwartkowy wieczór, żując imitację kawałków mięsa i rozmawiając z pięciofuntowym psem, ale to nieistotne. Właśnie wpadłem na szczególnie błyskotliwy pomysł. Masz minutkę?
Oboje prychnęliśmy. Zdecydowanie miałam.
– Wszystko się panu pomyliło, panie Wybitny Publicysto. Rozmawiam z czterofuntowym psem.
– Bette, posłuchaj. Nie wiem, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem, zachowałem się idiotycznie, nie dostrzegając tej możliwości, ale powiedz mi, kochanie, co myślisz o Kelly?
– Kelly? Jakiej Kelly?
– Dziewczyna, obok której siedziałaś na przyjęciu Charliego w Elaine's. Więc co uważasz?
– Nie wiem, robiła naprawdę miłe wrażenie. A co?
– Co? Kochanie, ostatnio cierpisz na prawdziwą martwicę mózgu. Co myślisz o pracy dla Kelly?
– Hę? Kto pracuje dla Kelly? Zgubiłam się.
– W porządku, Bette, powiedzmy to powoli. Biorąc pod uwagę, że jesteś obecnie bez pracy i wydaje się, że trochę za dobrze się z tym czujesz, pomyślałem, że może chciałabyś pracować dla Kelly.
– Planować przyjęcia?
– Kochanie, Kelly robi o wiele więcej niż planowanie przyjęć. Gawędzi z właścicielami klubów i sprzedaje publicystom plotki o klientach innych firm, żeby pisali dobre rzeczy o jej własnych klientach, wysyła znanym osobom prezenty, żeby przekonać je do uczestnictwa w jej imprezach, żeby zjawiła się na nich także prasa – a przy tym wszystkim ślicznie wygląda, bo wychodzi co wieczór. Tak, im więcej o tym myślę, tym bardziej chciałbym cię widzieć w planowaniu imprez. Jak to brzmi?
– Nie wiem. Myślałam, że może dobrze byłoby robić coś, ee, no wiesz, coś jakby…
– Znaczącego? – podpowiedział, wymawiając to słowo w taki sposób, w jaki ktoś inny mógłby powiedzieć „morderczego”.
– Cóż, tak. To znaczy nie tak, nie jak rodzice – mamrotałam. – Ale mam jutro spotkanie w głównej siedzibie Świadomego Rodzicielstwa. To tylko zmiana tempa, wiesz?
Przez chwilą milczał i wiedziałam, że starannie waży słowa.
– Kochanie, oczywiście brzmi to uroczo. Zawsze miło jest ulepszać świat. Jednakże zaniedbałbym swoje obowiązki, gdybym nie przypomniał ci, że taka zmiana kierunku twojej kariery naraża cię na ryzyko ponownego wejścia na Szlak Patchouli. Pamiętasz, jak to wyglądało, prawda kochanie?
Westchnęłam.
– Wiem, wiem. Po prostu zapowiadało się to dość interesująco.
– Cóż, nie mogę stwierdzić z całą pewnością, że planowanie imprez byłoby równie interesujące jak walka o prawa do reprodukcji, ale na pewno o wiele zabawniejsze. A to żadna zbrodnia, kochanie. Firma Kelly jest nowa, ale z pewnością jedna z najlepszych – ekskluzywna, z listą klientów, która robi wrażenie. Wspaniałe miejsce, żeby poznać wszelkiego rodzaju płytkich i zapatrzonych w siebie ludzi i wydostać się z tej dziury, w której się ostatnio ukryłaś. Czy jesteś zainteresowana?
– Sama nie wiem. Mogę to przemyśleć?
– Oczywiście, że możesz, kochanie. Dam ci następnych trzydzieści minut na rozważenie wszystkich za i przeciw przyjęcia pracy, która pozwoli ci imprezować za pieniądze. Spodziewam się, że podejmiesz właściwą decyzję. – Zanim zdążyłam powiedzieć choć słowo więcej, stuknęła odkładana słuchawka.
Tej nocy poszłam spać późno i cały następny dzień spędziłam na odwlekaniu podjęcia decyzji. Pobawiłam się ze szczeniakami w sklepie ze zwierzętami na rogu, zrobiłam przerwę na złapanie oddechu w Dylan's Candy Bar * i poukładałam w porządku alfabetycznym książki w miękkich okładkach, które leżały na widoku. Trzeba przyznać, że byłam ciekawa, czego wymaga ta praca. Część z tego wydawała się naprawdę pociągająca, szansa na nawiązywanie nowych znajomości bez konieczności siedzenia cały dzień za biurkiem. Lata pracy w bankowości nauczyły mnie troski o detale, a dekady wymuszonego przez Willa udziału w życiu towarzyskim dawały pewność, że potrafię rozmawiać z każdym na dowolny temat – i sprawiać wrażenie zaciekawionej, nawet jeśli w głębi ducha płakałam z nudów. Zawsze czułam się niezręcznie, trochę nie na miejscu, ale potrafiłam sprawiać wrażenie osoby, której nie zamykają się usta, co w znacznym stopniu przyczyniło się do wywołania w ludziach wrażenia, że posiadam talenta towarzyskie. No i oczywiście sama myśl o drukowaniu kolejnych życiorysów i staraniu się o rozmowy wstępne była znacząco bardziej bolesna niż organizowanie przyjęć. Wszystko to w połączeniu z faktem, że stan mojego konta opadł znacznie poniżej wymaganej kwoty minimalnej, sprawiło że praca w PR wydawała się wymarzona.
Zadzwoniłam do Willa.
– W porządku. Napiszę do Kelly i poproszę o informacje, jakie ma wymagania. Możesz mi podać jej adres mailowy?
Will prychnął.
– Jej co? – Odmówił zakupienia nawet automatycznej sekretarki, więc komputer zdecydowanie nie wchodził w grę. Wszystkie felietony pisał na rozklekotanej maszynie do pisania, a któraś z jego asystentek wprowadzała tekst do Worda. Kiedy przychodził moment redakcji. Will stawał za jej plecami, przyciskał palec do ekranu i polecał usunąć, dodać albo uzupełnić tekst.
– Specjalny komputerowy adres, dzięki któremu mogę napisać do niej elektroniczny list – powiedziałam powoli.
– Jesteś rozkoszna, naprawdę, Bette. Czemu miałabyś tego potrzebować? Poproszę, żeby do ciebie zadzwoniła z informacją, kiedy zaczynasz.
– Nie uważasz, że trochę uprzedzamy fakty? Może byłoby lepiej, gdybym najpierw wysłała jej swój życiorys, a potem, jeśli się spodobam, moglibyśmy wykonać kolejny krok. Zwykle tak to działa, wiesz?
– Tak, słyszałem – powiedział głosem zdradzającym coraz większe znudzenie. – W najlepszym razie strata czasu. Idealnie nadajesz się do tej pracy, ponieważ doprowadziłaś do perfekcji wszystkie te bankowe umiejętności – skupienie na szczegółach, pedanterię, dotrzymywanie terminów. A ja wiem, że Kelly to wspaniała dziewczyna, ponieważ była kiedyś moją asystentką. Po prostu do niej zadzwonię i wyjaśnię, jakie ma szczęście, że będziesz dla niej pracowała. Nie masz się czym martwić, kochanie.
– Nie wiedziałam, że była twoją asystentką! – w myślach starałam się obliczyć wiek Kelly.
– W rzeczy samej. Świeżo po college'u. Zatrudniłem ją w ramach przysługi dla jej ojca. Najlepsza asystentka, jaką miałem – inteligentna i miała motywację, zorganizowała mi pracę, a ja w zamian wyszkoliłem ją od zera. Potem poszła pracować w „People”, następnie przerzuciła się na PR. Z radością powita cię na pokładzie, możesz mi wierzyć.
– Dobrze. Skoro twierdzisz…
– Ja to wiem, kochanie. Uważaj sprawę za załatwioną. Poproszę, żeby do ciebie zadzwoniła, by omówić szczegóły, ale nie spodziewam się żadnych problemów. Jeśli tylko przejrzysz swoją garderobę i usuniesz z niej wszystkie garsonki – i to, co mogłoby przypominać garsonkę – wszystko uda się znakomicie.