Limuzyna Matta przedzierała się poprzez zwykły dla piątkowego popołudnia tłok, torując sobie drogę ku sześćdziesięciopiętrowemu budynkowi Haskell Electronics. Tam właśnie mieściła się ogólnokrajowa dyrekcja firmy. Siedzący na tylnym siedzeniu Matt uniósł głowę znad sprawozdania właśnie w chwili, kiedy Joe O'Hara manewrował gwałtownie limuzyną wokół taksówki, przejechał na czerwonym świetle i waląc kilkakrotnie w klakson, rozproszył grupę nieustraszonych chicagowskich pieszych. Mniej niż trzy metry przed zjazdem do podziemnego parkingu „Haskella” Joe gwałtownie nacisnął hamulec i limuzyna znalazła się we wjeździe do garażu.
– Przepraszam, Matt – powiedział z krzywym uśmieszkiem, widząc jego grymas we wstecznym lusterku.
– Czy mógłbyś mi wytłumaczyć – zapytał rozdrażniony Matt – dlaczego robisz wszystko, żeby piesi stali się ozdobną miazgą na masce tego samochodu?
Jego głos utonął w ogłuszającym pisku opon, kiedy długi nos samochodu pochylił się ostro do przodu i zaczął zjeżdżać, zataczając ciasne kółka po spiralnym wjeździe prowadzącym na poziom parkingu zarezerwowany dla dyrekcji. Samochód mijał ściany zjazdu ledwie o centymetry. Bez względu na to, jak drogim i eleganckim jechał samochodem, O'Hara prowadził zawsze jak nieustraszony nastolatek siedzący we wbijającym go w dumę starym chevrolecie, z blondynką na kolanach i zapasem piwa tuż obok. Gdyby nie to, że wciąż miał refleks nastolatka, to na pewno już dawno straciłby prawo jazdy i życie też.
Był lojalny i odważny i to te cechy spowodowały, że dziesięć lat temu w Ameryce Południowej zaryzykował życie dla Matta. W ciężarówce, którą prowadził Matt, wysiadły hamulce. Samochód spadł z nasypu i zaczął się palić. Joe O'Hara uratował go, a Matt w zamian obdarował go skrzynką ulubionej whisky i dozgonną wdzięcznością.
Na ramieniu pod marynarką Joego wisiała automatyczna czterdziestka piątka, którą kupił wiele lat temu, kiedy to po raz pierwszy wiózł Matta przez pikietę kierowców ciężarówek z firmy, którą Matt właśnie kupił. W głębi duszy Matt uważał, że broń nie była konieczna. Joe miał niecałe metr osiemdziesiąt wzrostu, ale miał też ponad sto kilogramów solidnych muskułów i wyrażającą wolę walki, wręcz brzydką twarz z miną wyraźnie ostrzegającą przed zagrożeniem. Przypominał bardziej ochroniarza niż kierowcę. Wyglądał jak zapaśnik sumo. Prowadził jak szaleniec.
– Jesteśmy na miejscu – zawołał Joe, dokonując sztuki łagodnego wyhamowania samochodu tuż przy prywatnej windzie w podziemiu budynku. – Nie ma to jak w domu.
– Tylko przez rok albo krócej – powiedział Matt, zamykając aktówkę. Zwykle kiedy kupował firmę, spędzał w niej miesiąc albo dwa, towarzysząc swoim ludziom podczas oceny kierownictwa firmy i opracowywania strategii jej dalszego rozwoju. W przeszłości jednak kupował tylko dobrze zarządzane firmy, których problemem był brak kapitału operacyjnego. Wprowadzał w nich niewielkie zmiany, żeby dostosować ich funkcjonowanie do Intercorpu. Z „Haskellem” sprawa wyglądała inaczej. Stare metody i styl zarządzania powinny zostać zastąpione nowymi; aktywa powinny zostać ponownie oszacowane, system płacowy poddany zmianom, lojalność pracowników zweryfikowana. Należało też wybudować obiekty produkcyjne w podmiejskim Southville, gdzie Matt już kupił tereny. „Haskell” wymagał bardzo poważnych przekształceń. Matt miał zamiar dzielić swój czas pomiędzy firmę okrętową, którą właśnie kupił, a reorganizację „Haskella”. Miał przed sobą bardzo trudne dni, wypełnione pracą, ale taki tryb życia prowadził już od lat. Na początku robił to z desperackiej chęci osiągnięcia sukcesu, udowodnienia, że stać go na to. Nawet teraz, kiedy sukcesy w interesach przewyższały jego najśmielsze marzenia, utrzymywał ciągle intensywny tryb życia, ponieważ weszło mu to w nawyk. Powodem takiej sytuacji było też to, że nic innego nie przynosiło mu już takiej satysfakcji. Pracował ciężko, a kiedy poświęcał czas rozgrywkom, był twardym graczem. Nic z tych rzeczy nie było jednak dla niego szczególnie znaczące czy dające zadowolenie. Modernizowanie „Haskella”, sprawienie, żeby stał się tym, czym powinien być, było wyzwaniem. Może tutaj właśnie tkwi błąd, pomyślał Matt, otwierając swoją prywatną windę prowadzącą na piętro zajmowane przez dyrekcję. Kupował atrakcyjne, dobrze prowadzone firmy, potrzebujące tylko zastrzyku finansowego. Tak stworzył olbrzymi konglomerat. Może powinien był kupić kilka firm, które potrzebowały czegoś więcej. Jego grupa przejmująca działała w „Haskellu” już od dwóch tygodni. Czekali na górze na spotkanie z nim, a on niecierpliwił się, żeby rozpocząć pracę.
Na sześćdziesiątym piętrze recepcjonistka odebrała telefon i wysłuchała informacji od umundurowanego strażnika, który pełnił również funkcję recepcjonisty w hallu głównym „Haskella” na parterze. Valerie odłożyła słuchawkę i podeszła do siedzącej na prawo od niej sekretarki.
– Pete Duncan powiedział, że do garażu właśnie wjechała srebrna limuzyna – szepnęła. – Myśli, że to Farrell.
– Srebrny to widocznie jego ulubiony kolor – odpowiedziała Joanna. Spojrzała znacząco na prawie dwumetrową, kwadratową, srebrną tablicę z insygniami Intercorpu wiszącą za jej plecami na ścianie wyłożonej różanym drewnem.
Dwa tygodnie po przejęciu firmy przez Intercorp pojawiła się grupa stolarzy, nadzorowana przez człowieka, który przedstawił się jako kierownik działu dekoracji wnętrz Intercorpu. Kiedy po dwóch tygodniach opuszczali budynek, wystrój wnętrz recepcji, sali konferencyjnej i przyszłego gabinetu Matta Farrella uległ gruntownej zmianie. Kiedyś podłogi pokrywały wytarte przez lata, brunatne dywany, na których stały delikatne, ale naruszone zębem czasu meble z ciemnego drewna. Teraz każdy centymetr podłogi pokrywały srebrzyste dywany, a wokół małych stolików zgrupowane były nowoczesne, skórzane kanapy w kolorze burgunda. Była to szeroko komentowana przez prasę mania Matta Farrella: wszystkie przejęte przez firmę przedsiębiorstwa miały natychmiast zmieniany wystrój wnętrz, upodabniający je do innych biur Intercorpu.
Valerie, Joanna i kilka innych sekretarek z tego piętra znały już teraz dobrze nie tylko reputację i kaprysy Matta Farrella, ale i jego bezwzględność. W ciągu kilku dni po przejęciu j „Haskella” przez Intercorp jego prezydent, pan Vern Haskell, został zmuszony do przejścia na wcześniejszą emeryturę. To samo spotkało dwóch starszych wiceprezydentów. Jednym z nich był syn Verna Haskella, a drugim jego zięć. Jeden z wiceprezydentów odmówił złożenia rezygnacji, więc został zwolniony. Ich biura zajmowali teraz trzej współpracownicy Matta. Jego pozostali ludzie rozlokowali się gdzie indziej w budynku i jak wieść niosła, szpiegowali, zadawali wścibskie pytania i sporządzali listy zawierające niewątpliwie nazwiska osób; przewidzianych do zwolnienia w następnej kolejności. Jakby tego nie było dość, pracę stracili nie tylko ci z najwyższego, kierownictwa firmy; sekretarka pana Haskella dostała propozycję: miała pracować dla jakiegoś mało liczącego się kierownika albo opuścić firmę razem ze swoim szefem. Okazało się, że Matt Farrell postanowił przysłać tu z Kalifornii swoją własną sekretarkę. Wywołało to nową falę strachu i oburzenia wśród sekretarek dyrekcji, ale było jeszcze niczym w porównaniu z ich odczuciami wobec sekretarki Farrella, kiedy ta pojawiła się w końcu w „Haskellu”. Eleanor Stern była trzymającą się prosto jak patyk, chudą kobietą o szczeciniastych włosach. To był wszechobecny tyran, który krążył nad nimi jak jastrząb i ciągle używał słów typu „impertynencja” czy też. „przyzwoitość”. Zjawiała się w biurze jako pierwsza, opuszczała je jako ostatnia i kiedy drzwi do jej pokoju nie były zamknięte jak teraz, mogła usłyszeć najcichszy nawet śmiech czy plotkarski szept. W takim momencie wstawała zza biurka i pojawiała się w drzwiach pokoju niczym poirytowany sierżant w wojsku. Stała tak, aż wszelkie objawy rozluźnienia nastroju nieuchronnie zamilkły. Z tego to powodu Valerie opanowała chęć zawiadomienia kilku innych sekretarek o przyjeździe Farrella, tak żeby mogły pod jakimś pretekstem pojawić się tam i chociaż zerknąć na niego.
Prasa określała go jako przystojnego światowca spotykającego się z gwiazdami filmowymi i europejskimi arystokratkami. „Wall Street Journal” nazywał go „korporacyjnym geniuszem o midasowym zacięciu”. Pan Haskell w dniu swojego odejścia powiedział, że Matthew Farrell to „arogancki, nieludzki drań o instynkcie rekina i moralności węszącego zdobycz wilka”. Joanna i Valerie czekały na jego pojawienie się doskonale przygotowane, żeby od razu okazać mu swoją pogardę. I tak też zrobiły.
Delikatny dźwięk dzwonka windy rozległ się w recepcji jak uderzenie młotem w gong. Wysiadł z niej Matthew Farrell i naraz wydawało się, że powietrze eksploduje nadmiarem energii wywołanej jego obecnością. Nadchodził w ich kierunku. Był mocno opalony i miał sylwetkę lekkoatlety. Idąc, czytał sprawozdanie. W ręku trzymał teczkę, a szary, kaszmirowy płaszcz niósł przerzucony przez ramię. Valerie wstała niepewnie.
– Dzień dobry, panie Farrell. – W zamian za grzeczność obdarzył ją tylko zniechęcającym, krótkim spojrzeniem szarych oczu i skinieniem głowy. Przeleciał obok nich niczym wicher, potężny, niespokojny i absolutnie obojętny w stosunku do takich zwykłych śmiertelników jak Valerie i Joanna.
Matt był już tutaj wcześniej, żeby wziąć udział w wieczornym zebraniu i teraz z bezbłędną pewnością podążał do zespołu prywatnych pomieszczeń, zajmowanych wcześniej przez prezydenta Haskella i jego sekretarkę. Dopiero kiedy zamknął za sobą drzwi sekretariatu, oderwał się od czytanego sprawozdania i zerknął w stronę sekretarki. Współpracował z nią od blisko dziewięciu lat. Nie przywitali się ani nie wymienili nic nie znaczących zwyczajowych zwrotów; nigdy tego nie robili.
– Jak idzie?
– Całkiem nieźle – odpowiedziała Eleanor Stern.
– Czy program zebrania jest już gotowy? – spytał, kierując się ku dwuskrzydłowym drzwiom z drzewa różanego prowadzącym do jego gabinetu.
– Oczywiście – potwierdziła szybko, dostosowując się idealnie do jego pełnego wigoru stylu bycia. Pasowali do siebie kwietnie, od pierwszego dnia, kiedy to zjawiła się w jego biurze razem z dwudziestoma innymi kobietami, młodymi i atrakcyjnymi, przysłanymi mu przez agencję. Wcześniej tego dnia Matt widział zdjęcie Meredith w piśmie, które ktoś zostawił na kawiarnianym stoliku. Przedstawiało ją leżącą na plaży na Jamajce razem z uniwersyteckim graczem w polo. Artykuł mówił o tym, że spędzała wakacje ze szkolnymi przyjaciółmi. To zdjęcie sprawiło, że rozpoczął przesłuchania kandydatek z jeszcze bardziej gorzką determinacją, żeby osiągnąć sukces. Większość z nich była bezmyślnymi lub otwarcie flirtującymi dziewczynami, a Matt nie był w nastroju, żeby tolerować głupotę lub kobiece wybiegi. Potrzebował kogoś inteligentnego, na kim można polegać i kto dotrzyma mu kroku w jego ponownie wzmożonej chęci wspięcia się na szczyt. Właśnie wrzucił do kosza życiorys ostatniej kandydatki, kiedy zobaczył maszerującą w jego kierunku Eleanor Stern. Była w zwykłej, czarnej garsonce, na nogach miała pantofle na płaskim, szerokim obcasie. Siwe włosy spięła w prosty kok. Podała mu swój życiorys i czekała ze stoickim spokojem, kiedy Matt czytał zawarte w nim fakty, ściśle dotyczące sprawy. Miała pięćdziesiąt lat, była niezamężna, pisała na maszynie z prędkością stu dwudziestu słów na minutę i stenografowała sto sześćdziesiąt słów na minutę. Matt zerknął na nią, chcąc zadać jej pytanie, ale natychmiast usłyszał wypowiedziane lodowatym, defensywnym tonem słowa:
– Zdaję sobie sprawę, że jestem o dwadzieścia lat starsza niż inne siedzące tam kandydatki i dwadzieścia razy mniej atrakcyjna niż one. Nigdy nie byłam piękną kobietą i musiałam rozwinąć inne swoje zalety.
Matt, ujęty tą tyradą, zapytał:
– Co to za zalety?
– Mój umysł i umiejętności – odpowiedziała. – Oprócz maszynopisania i stenografii ukończyłam kursy w zakresie prawa i mam pełne uprawnienia księgowego. Co więcej, potrafię coś, czego już raczej żadna dwudziestolatka teraz nie potrafi…
– Co to takiego?
– Znam świetnie gramatykę i ortografię! – Ta uwaga podobała mu się. Wypowiedziana była z pewną siebie wyższością i zawierała jednocześnie pogardę dla wszystkiego, co nie było perfekcyjne. Emanowała wyraźną, pełną rezerwy dumą i to Matt cenił. Wyczuwał w niej taką samą jak jego, bezwzględną determinację, żeby wykonać zaplanowaną pracę. Instynkt podpowiadał mu, że ona jest odpowiednią osobą. Powiedział więc otwarcie:
– Godziny pracy są długie, a pensja nie jest na razie wysoka. Dopiero zaczynam. Jeśli powiedzie mi się, pociągnę panią za sobą. Pani pensja będzie rosła razem z pani wkładem pracy.
– Akceptuję.
– Będę dużo podróżował. W przyszłości może się zdarzyć, że będzie pani musiała mi towarzyszyć.
Zaskoczona, zmarszczyła brwi.
– Może powinien pan, panie Farrell, dokładniej sprecyzować moje obowiązki. Kobiety niewątpliwie uważają pana za bardzo przystojnego mężczyznę, jednak…
To, co usłyszał, wprawiło go w osłupienie. Najwyraźniej sądziła, że robił jej niedwuznaczną propozycję. Rozgniewał go jej mentorski ton i nieproszone opinie o jego atrakcyjności dla innych kobiet. Odpowiedział tonem nawet chłodniejszym niż jej.
– Pani obowiązki będą obowiązkami czysto sekretarskimi. Niczym więcej. Nie jestem zainteresowany przygodami i flirtami; nie chcę tortów na urodziny, cackania się ze mną ani też nie chcę pani opinii na temat moich prywatnych spraw, które należą tylko do mnie. Wszystko, czego chcę, to pani czas i patii fachowość.
Tym razem zareagował bardziej ostro niż zwykle, a przyczyną tego było raczej zdjęcie Meredith niż zachowanie Eleanor Stern. Ona jednak nie poczuła się tym ani trochę dotknięta. Prawdę mówiąc, preferowała rodzaj współpracy, jaki jej przedstawił.
– To mi absolutnie odpowiada.
– Kiedy może pani zacząć?
– Już teraz.
Nigdy nie żałował tej decyzji. Już po tygodniu zorientował się, że Eleanor Stern może, tak jak on, pracować bez wytchnienia, w morderczym tempie, nie okazując zmęczenia lub znużenia. Im większą ilością pracy ją obarczał, tym efektywniej pracowała. Bariera, jaka powstała między nimi w chwili, kiedy Eleanor Stern okazała zaniepokojenie jego intencjami, nigdy nie zniknęła. Na początku byli zbyt zainteresowani pracą, żeby to zauważać. Potem to już nie było istotne; wpadli w utarty tok współdziałania i to idealnie odpowiadało im obojgu. Matt wspiął się na szczyt, a ona, nie skarżąc się, pracowała dzień i noc u jego boku. Prawdę mówiąc, Eleanor Stern stalli się niemal niezastąpioną częścią jego służbowego życia. Tak jak obiecał, wynagradzał sowicie jej lojalność i wysiłki. Panna Stern zarabiała sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów rocznie; nie zarabiał tyle niejeden z niższych rangą dyrektorów Intercorpu.
Teraz weszła za nim do gabinetu i czekała, aż odłoży teczkę na niedawno dostarczone biurko z różanego drewna. Zwykle wręczał jej co najmniej jedną mikrokasetę wypełnioną poleceniami i tekstami do przepisania na maszynie.
– Nie przygotowałem kasety – wyjaśnił Matt, odpinając teczkę i przekazując jej plik skoroszytów. – I nie przejrzałem w samolocie kontraktu Simpsona. Mój lear miał awarię silnika i musiałem lecieć rejsowym samolotem. Dziecko w rzędzie przede mną miało problemy z uszami i płakało przez cały lot.
Panna Stern czuła się w obowiązku wziąć udział w rozmowie, skoro on ją rozpoczął.
– Ktoś powinien był coś z tym zrobić.
– Człowiek siedzący obok mnie zaoferował, że je uspokoi – powiedział Matt – ale matka dziecka nie zaakceptowała ani jego propozycji, ani mojej. Zaoferowałem porcję wódki z odrobiną brandy. – Zamykając swoją teczkę, zapytał: – Jaki jest tu poziom personelu urzędniczego?
– Niektórzy są bardzo sumienni, ale na przykład Joanna Simons, którą pan minął, idąc tutaj, ledwie się nadaje. Plotka głosi, że dla pana Morrisseya była czymś więcej niż tylko sekretarką. Jestem skłonna w to wierzyć, jako że wiedzę fachową ma żadną. Należy przypuszczać, że wykazywała talenty w jakiejś innej dziedzinie.
Matt odnotował mimochodem jej dezaprobujące sapnięcie, Ruchem głowy wskazując przyległą do jego gabinetu salę konferencyjną, zapytał:
– Wszyscy już tam są?
– Oczywiście.
– W czasie najbliższej godziny spodziewam się telefonu z Brukseli. Tę rozmowę proszę przełączyć do mnie natychmiast, ale żadnych innych.
Sześciu najbardziej utalentowanych wiceprezydentów Intercorpu siedziało na dwóch długich, pikowanych, skórzanych kanapach w kolorze burgunda. Stały one naprzeciwko siebie przedzielone dużym niskim stołem ze szkła i marmuru. Kiedy Matt podszedł do nich, mężczyźni wstali. Wymienili uściski dłoni i każdy z nich wpatrywał się w jego twarz, starając się odgadnąć, jakim wynikiem zakończyła się jego podróż do Grecji.
– Dobrze, że już wróciłeś, Matt – powiedział po powitalnym uścisku ostatni z mężczyzn.
– Nie trzymaj nas dłużej w napięciu – dodał Tom Anderson. – Jak było w Atenach?
– Wyjątkowo miło – odpowiedział Matt. Wszyscy ruszyli do stołu konferencyjnego. – Intercorp stał się właśnie właścicielem floty tankowców.
Triumfalny nastrój ogarnął wszystkich zgromadzonych w pokoju. Podniosły się głosy i zaczęli gremialnie omawiać plany wykorzystania najnowszego nabytku.
Odchylając się lekko w krześle, Matt obserwował swoich najlepszych dyrektorów. Wszyscy oni byli dynamicznymi, oddanymi pracy, doskonale wykształconymi w swoich dziedzinach ludźmi. Pięciu z nich skończyło Harvard, Princeton i Yale; inni mieli za sobą uniwersytet w Los Angeles albo Instytut Technologiczny Massachusetts. Reprezentowali sobą tytuły naukowe obejmujące przekrój dziedzin od międzynarodowego prawa bankowego po marketing. Pięciu z nich miało na sobie szyte na miarę garnitury warte osiemset dolarów każdy, koszule z egipskiej bawełny i świetnie dobrane jedwabne krawaty, Zgrupowani razem, tak jak teraz, wyglądali jak reklama wysokiej klasy magazynu, która mogłaby być opatrzona podpisem: tylko to, co najlepsze jest dla ciebie dobre, kiedy wspiąłeś się już na szczyt. Szósty mężczyzna, Tom Anderson, stanowił kontrast w stosunku do pozostałych. Był postacią pełną dysonansów: miał na sobie marynarkę w zielono – brązową kratę, zielone spodnie i wzorzysty, kolorowy krawat. Zamiłowanie Andersona do krzykliwych strojów budziło rozweselenie wśród pozostałych nienagannie ubranych mężczyzn z grupy przejmującej. Rzadko jednak nagabywali go o to. Powód był prosty: trudno było wchodzić w drogę człowiekowi, który mierzył prawie dwa metry wzrostu i ważył sto dziesięć kilogramów.
Anderson nie miał wyższych studiów i często bywał w agresywny sposób z tego dumny.
– Moje stopnie naukowe zdobyłem w szkole życia – obwieszczał, ilekroć był o to pytany. Anderson był obdarzony niezwykłym talentem, jakiego nie wyniósłby z żadnej uczelni. Miał intuicję i naturalną wrażliwość na niuanse ludzkiej natury. Po kilku minutach rozmowy z obcym człowiekiem wiedział, jakie były motywy jego postępowania, i jego system alarmowy uruchamiał się, jeśli były to próżność, zachłanność czy nadmierna ambicja.
Z pozoru wyglądał na mówiącego bezbarwnie, potężnego misiowatego mężczyznę lubiącego ciężką, fizyczną pracę. Pod tą nieoszlifowaną powierzchownością Toma Andersona krył się dar prowadzenia negocjacji i spryt, dzięki któremu zawsze docierał do sedna problemów. Była to nieoceniona zdolność, szczególnie kiedy miał z ramienia Intercorpu do czynienia ze związkami.
Jednak ze wszystkich jego zalet Matt cenił sobie najbardziej to, że Anderson był lojalny. Prawdę mówiąc, był on jedynym człowiekiem w tym pokoju, którego talenty nie były na sprzedaż dla tego, kto da więcej. Pracował w pierwszej firmie, którą Matt kupił. W chwili kiedy Matt ją sprzedawał, Tom wybrał pracę w Intercorpie, a nie z nowym właścicielem, który oferował mu wspaniałe stanowisko i lepszą pensję.
Pozostałym mężczyznom w grupie Matt płacił wystarczająco dużo, aby być pewnym, że nie zaprzedadzą się konkurencyjnej korporacji; Andersonowi płacił nawet więcej za jego absolutne oddanie sobie i Intercorpowi. Nigdy nie żałował wydawanych na nich pieniędzy, ponieważ jako zespół byli najlepsi. To jednak za sprawą Matta ich energia była ukierunkowywana na odpowiednie przedsięwzięcia. Mistrzowski plan rozwoju Intercorpu był wyłącznie jego dziełem. On też modyfikował go, o ile uznawał to za celowe.
– Panowie – przerwał ich dyskusję o tankowcach. – Tę sprawę omówimy innym razem. Pomówmy teraz o problemach „Haskella”.
Metody, jakie Matt stosował w stosunku do świeżo przejętych firm, były wyjątkowe i efektywne. Nie tracił miesięcy na próby rozpracowania problemów firmy, na znalezienie powodów i cudownych metod naprawy czy też na wyrzucanie dyrektorów, którzy nie odpowiadali standardom Intercorpu. Matt robił coś zupełnie innego. Wysyłał tam grupę zebranych w sali konferencyjnej mężczyzn, żeby pracowali ramię w ramię z wiceprezesami nabytych firm. Każdy z sześciu mężczyzn był ekspertem w konkretnej dziedzinie zarządzania i w ciągu zaledwie kilku tygodni mogli dokładnie zapoznać się z powierzonymi im działami. Oceniali umiejętności wiceprezydentów tych działów i wskazywali na słabości i mocne strony podległych im komórek.
– Elliocie – Matt zwrócił się do Elliota Jamisona – zaczniemy od ciebie. Jak z grubsza rzecz biorąc, wygląda dział marketingu „Haskella”?
– Nie całkiem źle, ale i nie wspaniale. Mają zbyt mało kierowników; tutaj i w biurach regionalnych. Jest też za mało przedstawicieli firmy sprzedających jej produkty. Poświęcają czas obecnym klientom, ale nie mają czasu na werbowanie nowych. Biorąc pod uwagę jakość produktów „Haskella”, powinien on mieć trzy lub cztery razy więcej klientów, niż ma teraz. Na tym etapie sugerowałbym zwiększenie liczby przedstawicieli handlowych firmy do pięćdziesięciu osób. W chwili kiedy będzie wybudowane i rozpocznie działalność Southville, zalecałbym dodanie jeszcze pięćdziesięciu.
Matt zrobił notatkę w bloczku leżącym na stole przed nim i ponownie zwrócił się do Jamisona.
– Co jeszcze?
– Paul Cranshow, wiceprezydent do spraw marketingu, będzie musiał odejść, Matt. Pracuje w „Haskellu” dwadzieścia osiem lat. Jego filozofia marketingu jest przestarzała i niemądra. Nie jest człowiekiem elastycznym i nie chce zmienić sposobów działania.
– Ile ma lat?
– Z jego dokumentów wynika, że pięćdziesiąt sześć.
– Przejdzie na wcześniejszą emeryturę, jeśli mu to zaproponujemy?
– Być może. Sam nie zrezygnuje, to pewne. Jest aroganckim sukinsynem wyraźnie wrogo nastawionym do przejęcia firmy przez Intercorp.
Tom Anderson przerwał podziwianie swojego wzorzystego krawata.
– To nic dziwnego. Jest dalekim kuzynem starego Haskella. Elliot spojrzał na niego zaskoczony.
– Naprawdę? – powiedział, niechętnie doceniając umiejętność Toma wyciągania informacji bez sprawiania chociażby wrażenia, że to robi. – Tego nie było w jego danych personalnych. Jak się o tym dowiedziałeś?
– Odbyłem wspaniałą pogawędkę z uroczą starszą damą w sekcji danych. Pracuje tu dłużej niż ktokolwiek i jest chodzącą skarbnicą wiedzy.
– Nic dziwnego, że Cranshow był tak cholernie irytujący, Zdecydowanie będzie musiał odejść. Poza wszystkim innym stwarza on potężny problem moralny. To tyle, jeśli chodzi o sprawy ogólne, Matt. Spotkamy się w przyszłym tygodniu i omówimy szczegóły.
Matt zwrócił się teraz w stronę Lamberta, który dysponował informacjami na temat finansów firmy.
John Lambert zerknął w swoje notatki i powiedział:
– Ich dochody są dobre, wiedzieliśmy o tym już wcześniej, ale jest wiele możliwości wprowadzenia usprawnień i ograniczenia wydatków. Zrobili fatalną rzecz, jeśli chodzi o ściąganie ich własnych należności. Niemal połowa ich rachunków jest płacona dopiero po sześciu miesiącach. Dzieje się tak dlatego, że agresywne ściąganie należności nie stało się regułą obowiązującą w „Haskellu”.
– Czy w związku z tym będziemy musieli wymienić księgowego?
Lambert zawahał się.
– To trudna sprawa. Księgowy twierdzi, że to sam Haskell nie chciał, żeby ponaglać klientów. Twierdzi, że on sam już od lat próbował wprowadzać bardziej agresywne metody działania, ale stary Haskell nie chciał o tym nawet słyszeć. Jeśli nie będziemy brać tego pod uwagę, to bardzo sprawnie zarządzał swoją działką. Morale w jego dziale jest bardzo wysokie, prowadzi dobrą politykę kadrową. Ma wystarczającą liczbę inspektorów do realizacji zadań i robią to dobrze. Na jego dziale można polegać.
– Jak zareagował na twoją ingerencję w jego królestwo? Sądzisz, że będzie chciał dostosować się do zmian?
– Nie należy do tych, którzy dowodzą, jest raczej z tych, którzy wykonują polecenia, ale jest sumienny i pracowity. Powiedz mu, co ma być zrobione, a będzie to zrobione. Z drugiej strony, jeśli chcesz mieć kogoś wprowadzającego innowacje i nowe, agresywne procedury w księgowości, to on ich sam nie wymyśli.
– Ułagodź go i wprowadź na właściwe tory – powiedział Matt po chwili zastanowienia. – Kiedy powołam już prezydenta, będzie musiał mieć go na oku. Księgowość to duży dział; wydaje się, że jest w niezłej kondycji. Jeśli morale u nich jest wysokie, to chciałbym utrzymać to tak, jak jest.
– Zgadzam się z tobą. W przyszłym tygodniu będę gotowy do przedyskutowania nowego budżetu i struktury cen.
– Świetnie – Matt zwrócił się teraz do niskiego blondyna, specjalizującego się we wszystkim, co dotyczy personelu i polityki personalnej. – David, co powiesz o zasobach ludzkich „Haskella”?
– Są niezłe. Prezentują się wręcz bardzo dobrze. Procent młodych pracowników jest trochę niski, ale nie tak niski, żeby wywoływało to komentarze albo utratę kontraktów rządowych – odpowiedział David Talbot. – Dział personalny wykonał dobrą robotę, jeśli chodzi o wprowadzenie i utrzymanie zdrowej praktyki zatrudnienia, praktyk promocyjnych itd. Lloyd Waldrup, wiceprezydent, który kieruje tym działem, jest bystry i ma dobre kwalifikacje do wykonywania swoich obowiązków.
– On jest nietolerancyjnym świętoszkiem, bigotem – zaoponował Tom Anderson, wychylając się, żeby nalać sobie kawy do filiżanki ze srebrnego serwisu stojącego na środku stołu.
– To śmieszne oskarżenie – powiedział poirytowany Talbot.
– Lloyd Waldrup przekazał mi zestawienie przedstawiające liczbę kobiet i łudzi młodych w różnych kategoriach zatrudnienia. Znaczny procent wśród nich zajmuje stanowiska kierownicze.
– Ja w zestawienia nie wierzę.
– Jezu, Tom, co się z tobą dzieje! – warknął Talbot, odwracając się, żeby spojrzeć w nieporuszoną twarz Toma. – Zawsze kiedy pozyskujemy nową firmę, wsiadasz na szefa działu personalnego. Co konkretnie powoduje, że prawie zawsze ich nie lubisz?
– Myślę, że „prawie zawsze” są to żądni władzy pochlebcy.
– Waldrup też?
– On przede wszystkim.
– I któryż to z twoich nieocenionych instynktów każe ci w to wierzyć?
– Przez dwa dni prawił mi komplementy na temat mojego stroju. Nigdy nie ufam komuś, kto to robi, zwłaszcza gdy on sam nosi szary konserwatywny garnitur.
Tłumione chichoty przerwały napięcie tworzące się w pokoju. Nawet David się odprężył.
– Jest jakiś inny powód, sugerujący, że on kłamie, jeśli chodzi o praktyki dotyczące zatrudnienia i awansów?
– Owszem, jest – powiedział Tom, koncentrując się na tym, żeby nie umoczyć rękawa marynarki w kawie, kiedy sięgał po cukier. – W czasie, kiedy wy byliście zajęci swoją pracą w dziale zasobów ludzkich, ja krążyłem po tym budynku przez klika tygodni i udało mi się zauważyć jedną małą rzecz. – Przerwa, żeby zamieszać kawę, co zniecierpliwiło wszystkich obecnych w pokoju poza Mattem. Matt w dalszym ciągu ze spokojnym zainteresowaniem obserwował go, a Tom odchylił się do tyłu i oparł stopę na kolanie drugiej nogi. W dłoni trzymał filiżankę z kawą.
– Tom! – ponaglił z rozdrażnieniem David. – Przejdź w końcu do rzeczy. Chcemy kontynuować zebranie! Co zaobserwowałeś, krążąc po budynku?
Tom, zupełnie nie poruszony, uniósł krzaczaste brwi i powiedział:
– Zobaczyłem mężczyzn siedzących w swoich gabinetach.
– I co z tego?
– Nie zauważyłem tam żadnej kobiety, wyłączając rachunkowość, gdzie tradycyjnie kierownikami były zwykle kobiety Tylko kilka kobiet, które miały swoje biura, miały też sekretarki siedzące przed tymi biurami. Widząc to, zacząłem się zastanawiać, czy twój kumpel Waldrup nie rozdziela lepszych funkcji kierowniczych, żeby panie były usatysfakcjonowanej a on dobrze wypadał w swoich raportach o zatrudnieniu. Jeśli te kobiety miały naprawdę pracę na kierowniczych stanowiskach, to gdzie podziały się ich sekretarki? Gdzie są ich biura?
– Sprawdzę to – powiedział David z gniewnym sapnięciem. – Odkryłbym to prędzej czy później, ale lepiej wiedzieć to już teraz. – Zwracając się do Matta, ciągnął: – Kiedyś w przyszłości będziemy musieli dostosować politykę urlopową i rozpiętość wynagrodzeń do zasad obowiązujących w Intercorpie, „Haskell” daje swoim ludziom trzy tygodnie urlopu po trzech latach pracy i cztery tygodnie po ośmiu łatach. Te praktyki kosztują firmę fortunę, biorąc pod uwagę stracony czas i ciągłą potrzebę zatrudniania dodatkowych pracowników sezonowych.
– Jak wynika porównanie poziomu ich wynagrodzeń z naszymi?
– Są niższe niż nasze. Dewizą „Haskella” było: dawać pracownikom więcej wolnego, ale płacić mniej. Spotkam się z tobą i przedstawię to bardziej szczegółowo, kiedy będę miał dane liczbowe i zalecenia do dalszego działania.
Przez następną godzinę Matt wysłuchiwał relacji pozostałych mężczyzn z dziedzin, w których się specjalizowali. Omawiał z nimi metody rozwiązywania dostrzeżonych problemów. Po omówieniu spraw „Haskella” Matt zapoznał ich z rozwojem sytuacji w innych rejonach działalności Intercorpu, które mogły dotyczyć ich teraz lub w przyszłości. Problemy te obejmowały m.in. sytuację strajkową w należącej do Intercorpu fabryce włókienniczej w Georgii i zahaczały o kwestie projektowania i zdolności produkcyjnej nowego zespołu obiektów, który zamierzał wybudować dla „Haskella” na dużym terenie kupionym w Southville.
Jedynie jeden z mężczyzn, Peter Vanderwild, pozostawał cichy i zasłuchany, jak świetny, trochę zdziwiony student, który rozumie wszystkie zagadnienia podstawowe, ale niuansów uczy się od grupy ekspertów. Peter miał dwadzieścia osiem lat. Był „cudownym dzieckiem” Harvardu o ilorazie inteligencji właściwym geniuszowi. Specjalizował się w ocenie firm, których pozyskanie rozważał Intercorp. Analizował ich potencjalne możliwości osiągnięcia zysku i przedstawiał Mattowi swoje wnioski i zalecenia. To właśnie Vanderwild wybrał Haskell Electronics i zanosiło się na to, że będzie to jego trzeci z kolei sukces. Matt wysłał go tutaj, do Chicago, z całą resztą Krupy, dlatego że chciał, aby Peter na własne oczy przekonał się, co się dzieje, gdy firma zostaje w końcu zakupiona. Chciał, żeby miał możliwość zaobserwowania tego, czego nie można dojrzeć w zestawieniach finansowych, na których Peter tak bardzo polegał, rekomendując zakup firmy. Czymś takim był na przykład księgowy zbyt opieszale ściągający należności czy dyrektor personalny, który był bigotem.
Matt sprowadził go tu, żeby obserwował i żeby sam też był poddany obserwacji. Zdawał sobie sprawę z tego, że Peter ciągle jeszcze musi się uczyć, pomimo dotychczasowych sukcesów. W zależności od sytuacji Peter był zbyt pewny siebie, nadwrażliwy, impulsywny lub nieśmiały. Matt miał zamiar te jego emocje okiełznać. Niesamowite zdolności Petera wymagały ukierunkowania.
– Peter? – zwrócił się do niego Matt. – Czy u ciebie wydarzyło się coś nowego, o czym powinniśmy usłyszeć?
– Mam na oku kilka firm, które byłyby dla nas świetnym nabytkiem – obwieścił Peter. – Nie są tak duże jak „Haskell”, ale mogą przynosić zysk. Jedna z nich to ładna mała firma komputerowa z Krzemowej Doliny…
– Żadnych firm komputerowych, Peter – powiedział stanowczo Matt.
– Ale JLH to…
– Żadnych firm komputerowych – przerwał mu Matt. – W tej chwili są zbyt ryzykowne. Dostrzegł rumieniec zażenowania pnący się coraz wyżej po karku Vanderwilda i przypomniał sobie, że jego celem było ukierunkowywanie olbrzymiego talentu młodego człowieka, a nie zdeptanie jego entuzjazmu. Powstrzymując zniecierpliwienie, dodał: – To nie twoja wina, Peter. Nigdy nie mówiłem ci, jaki mam stosunek do firm komputerowych. Co jeszcze polecasz?
– Wspominałeś, że chciałbyś powiększyć nasz stan posiadania firm komercyjnych – powiedział z wahaniem Peter. – Jest tego rodzaju firma w Atlancie, inna jeszcze tutaj w Chicago i trzecia w Houston. Wszystkie są do kupienia. Dwie pierwsze mają głównie biurowce, ta trzecia w Houston to przede wszystkim inwestycje w ziemię pod zabudowę. To rodzinna firma. Prowadzą ją od śmierci ojca dwaj bracia Thorp. Zgodnie z doniesieniami nie cierpią się nawzajem. – Peter pospiesznie przedstawił minusy rekomendowanej firmy, ciągle urażony gwałtownym odrzuceniem przez Matta jego poprzedniej propozycji. – Houston było długo w recesji i myślę, że nie ma powodu przypuszczać, że dające się ostatnio zauważyć symptomy poprawy będą się utrzymywać. Istotne jest to, że skoro bracia Thorp nie zgadzają się ze sobą w niczym, to ta transakcja przysporzyłaby nam prawdopodobnie więcej kłopotów, niż to warte…
– Usiłujesz mnie przekonać, że to dobry czy zły pomysł? – zapytał Matt z uśmiechem, który miał zatrzeć jego wcześniejszą stanowczość. – Ty dokonujesz wyborów, bazując na swojej najpełniejszej ocenie sytuacji, a ja ci je ewentualnie zbijam. To moje zadanie, a jeśli ty zaczniesz wykonywać moją pracę plus swoją, nie będę miał nic do roboty i poczuję się niepotrzebny.
Śmiechy skwitowały tę żartobliwą uwagę. Peter, wstając, podał Mattowi teczkę opatrzoną napisem: „Zalecane do zakupu obiekty komercyjne”. Były w niej dane dotyczące trzech firm, o których wspomniał, i kilka innych mniej zachęcających propozycji. Peter, już teraz bardziej zrelaksowany, usiadł na swoim miejscu.
Matt zerknął do teczki. Dane były obszerne i bardzo kompleksowe. Nie chcąc zatrzymywać niepotrzebnie pozostałych mężczyzn, powiedział:
– Panowie, Peter jak zwykle nie pominął niczego i zapoznanie się z zawartością tej teczki zajmie mi sporo czasu. Myślę, że omówiliśmy wszystko, co wymagało przedyskutowania. Spotkam się z każdym z was w przyszłym tygodniu. Zawiadomcie pannę Stern, kiedy będziecie gotowi omówić szczegółowo wasze działy. – Zwrócił się do Petera: – Przejrzyjmy to w moim gabinecie.
Kiedy usiadł już przy swoim biurku, zabrzmiał sygnał intercomu i panna Stern zapowiedziała oczekiwane przez niego połączenie z Brukselą. Matt, trzymając słuchawkę między ramieniem a policzkiem, zaczął przeglądać zestawienia finansowe firmy z Atlanty.
– Matt – rozległ się przebijający się przez zakłócenia na linii, ucieszony głos Josefa Hendriksa – mamy kiepskie połączenie, ale moja wiadomość nie może czekać na lepsze. Moi Indzie w pełni akceptują ubiegłomiesięczną propozycję ograniczonego partnerstwa dla ciebie. Nie wnoszą sprzeciwu co do żadnego z warunków, które przedstawiłeś.
– Miło to słyszeć, Josef – odpowiedział Matt, ale jego entuzjazm był nieco przytłumiony długim lotem, który miał za sobą, i świadomością, że było już o wiele później, niż myślał. Za zajmującymi niemal całą zewnętrzną ścianę jego biura oknami niebo było pogrążone w ciemnościach, a w stojących wokół wieżowcach pobłyskiwały światła. Słyszał, jak daleko w dole na Michigan Avenue trąbiły klaksony uwięzionych w wieczornych korkach aut, starających się utorować sobie drogę do domu. Sięgnął do lampy stojącej na biurku i zapalił ją. Zerknął na Petera, który wstał, i włączył też górne oświetlenie. – Peter, jest później, niż myślałem, a muszę jeszcze zadzwonić do kilku osób. Wezmę tę teczkę do domu i przejrzę ją w czasie weekendu. Omówimy to wszystko w poniedziałek rano, o dziesiątej.