ROZDZIAŁ 7

W foyer domu Philipa Bancrofta Jonathan Sommers zatrzymał się niezręcznie, rozglądając się w tłumie ludzi, którzy przyszli zgodnie ze zwyczajem złożyć kondolencje w dniu pogrzebu Cirila Bancrofta. Zatrzymał kelnera niosącego tacę drinków, przygotowanych już dla innych gości i poczęstował się dwoma. Po wypiciu do dna wódki z tonikiem wstawił pustą szklankę do dużej donicy z paprocią, po czym upił trochę szkockiej z drugiej szklanki i skrzywił się, bo nie był to jego ulubiony gatunek. Połączenie wódki z wypitym w samochodzie ginem sprawiło, że poczuł się lepiej przygotowany, aby stawić czoło przyjemnościom pogrzebowym. Stojąca za nim starsza kobieta z laską obserwowała go ze zdziwieniem. Ponieważ dobre maniery wymagały, żeby powiedział coś do niej, postarał się wyszukać jakąś grzeczną, odpowiednią na taką okazję formułkę:

– Nienawidzę pogrzebów, a pani? – zapytał.

– Ja je raczej lubię – odparła z zadowoleniem. – W moim wieku uważam każdy pogrzeb, w którym uczestniczę, za mój osobisty triumf, ponieważ to nie ja jestem honorowana tymi uroczystościami.

Jonathan zdusił wybuch śmiechu, bo głośny śmiech na tym poważnym zgromadzeniu byłby zdecydowanie złamaniem zasad wpajanej mu etykiety. Przepraszając, postawił nie dokończoną szkocką na małym stoliku nieopodal i ruszył na poszukiwania lepszego napitku. Za jego plecami starsza dama podniosła tę szklankę i ostrożnie spróbowała:

– Tania szkocka! – rzuciła z niesmakiem i odstawiła szklankę tam, gdzie ją zostawił.

W kilka minut później Jon zauważył Parkera Reynoldsa stojącego w wykuszu pokoju z dwoma kobietami i mężczyzną. Zatrzymał się przy stole, zaopatrując się w następnego drinka i dołączył do przyjaciół.

– Wspaniałe przyjęcie! – zauważył z sarkastycznym uśmiechem.

– Sądziłem, że nie cierpisz pogrzebów i nigdy w nich nie uczestniczysz – powiedział Parker, kiedy umilkły chóralne powitania.

– Rzeczywiście, nienawidzę ich. Przyszedłem tutaj nie po to, żeby opłakiwać Cirila Bancrofta, ale po to, żeby bronić mojego spadku. – Jon przełknął porcję swojego drinka. – Ojciec znowu straszy, że mnie wydziedziczy, tylko boję się, że stary drań tym razem mówi serio.

Leigh Ackerman, piękna brunetka o świetnej figurze, spojrzała na niego z niedowierzaniem i rozbawieniem.

– Ojciec cię wydziedziczy, jeżeli nie będziesz brał udziału w pogrzebach?

– Nie, skarbie, ojciec grozi, że mnie wydziedziczy, jeśli natychmiast nie „doprowadzę się do porządku” i „nie zrobię czegoś ze sobą”. W tłumaczeniu to znaczy, że mam uczestniczyć w pogrzebach starych przyjaciół rodziny, takich jak ten, i w najnowszych przedsięwzięciach rodzinnych. W przeciwnym razie zostanę odcięty od tych wszystkich cudownych pieniążków, które ma moja rodzina.

– To brzmi okropnie – powiedział Parker z mało współczującym uśmieszkiem. – Do jakiego nowego przedsięwzięcia zostałeś przydzielony?

– Szyby naftowe. Jeszcze więcej szybów naftowych. Tym razem mój staruszek wykroił umowę z rządem wenezuelskim na prowadzenie poszukiwań na tamtym terenie.

Shelly Filmore spojrzała w małe lustro w pozłacanych ramach wiszące za plecami Jona. Dotknęła opuszką palca kącika ust, usuwając z nich nadmiar cynobrowej szminki.

– Chyba nie chcesz powiedzieć, że wysyła cię do Ameryki Południowej?

– Nic aż tak konkretnego – odparł Jon z goryczą. – Ojciec robi ze mnie chwalebnego selekcjonera personelu. Uczynił mnie odpowiedzialnym za zatrudnienie załogi na ten wyjazd, i wiecie, co drań zrobił potem?

Wszyscy byli przyzwyczajeni zarówno do tyrad Jona na temat ojca, jak i do jego pijaństwa. Tak czy inaczej byli gotowi do wysłuchania jego kolejnych skarg.

– Co zrobił? – zapytał Doug Chalfont.

– Sprawdził mnie. Po tym, jak wybrałem pierwszych piętnastu sprawnych, doświadczonych mężczyzn, mój staruszek zażądał osobistego spotkania ze wszystkimi, których przesłuchałem, żeby ocenić mój wybór pracowników. Odrzucił połowę z nich. Jedynym, który mu się naprawdę podobał, był facet o nazwisku Farrell, który jest hutnikiem i którego tak naprawdę nie miałem zamiaru zatrudnić. Dwa lata temu pracował na kilku małych polach naftowych w jakiejś cholernej kukurydzy w Indianie i to było jego jedynym kontaktem z tego rodzaju pracą. Nigdy nie był nawet w pobliżu takiej dużej instalacji, jaką będziemy mieć w Ameryce Południowej. Co więcej, tego Farrella nic nie obchodzi wiercenie ropy. Dla niego ważny jest tylko bonus: sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów, które dostanie, jeśli wytrzyma tam przez dwa lata. Powiedział to mojemu staremu prosto w oczy.

– To dlaczego ojciec go przyjął?

– Twierdzi, że podoba mu się styl Farrella – odparł z drwiną w głosie Jon, wychylając do dna swojego drinka. – Podoba mu się to, co Farrell ma zamiar zrobić z tym bonusem, jeśli go dostanie. Cholera, prawie myślałem, że ojciec zmieni zdanie i zamiast wysłać Farrella do Wenezueli zaproponuje mu w zamian moje stanowisko tutaj. A na razie rozkazano mi, żebym w przyszłym miesiącu wprowadził Farrella we wszystko, zapoznał go z naszą działalnością i przedstawił go ludziom.

– Jon – powiedziała spokojnie Leigh – jesteś coraz bardziej pijany i coraz głośniej mówisz.

– Przepraszam, ale przez cholerne dwa dni musiałem wysłuchiwać hymnów pochwalnych ojca o tym facecie. Mówię wam, Farrell to arogancki, ambitny sukinsyn. Nie ma klasy, pieniędzy ani niczego.

– To brzmi bosko – zażartowała Leigh. Pozostała trójka milczała i Jon zaczął się bronić.

– Jeśli myślicie, że przesadzam, to przyprowadzę go na tańce do klubu czwartego lipca i sami się przekonacie, jakim człowiekiem powinienem zostać zdaniem mojego ojca.

– Nie bądź idiotą – ostrzegła go Shelly. – On mu się podoba jako pracownik, ale ojciec wykastruje cię, jeśli przyprowadzisz do Glenmoor kogoś takiego.

– Wiem – Jon uśmiechnął się przez zaciśnięte usta – ale gra będzie warta świeczki.

– Tylko nie wpakuj go nam, jeśli go tam przyprowadzisz – ostrzegła, wymieniając z Leigh znaczące spojrzenia. – Nie mamy zamiaru spędzić wieczoru na prowadzeniu wymuszonych rozmów z jakimś hutnikiem tylko po to, żebyś ty mógł dokuczyć ojcu.

– Nie ma problemu. Zostawię Farrella i pozwolę mu pogrążyć się zupełnie na oczach mojego ojca, kiedy będzie próbował zorientować się, którego widelca do czego użyć. Mój stary nie będzie mógł mi powiedzieć słowa. W końcu to on kazał mi „wtajemniczyć” Farrella i „zająć się nim”.

Parker zaśmiał się, widząc dziki wyraz twarzy Jona.

– Na pewno jest jakiś prostszy sposób rozwiązania twojego problemu.

– O tak, jest taki sposób – powiedział Jon. – Muszę sobie znaleźć bogatą żonę, która będzie mogła zapewnić mi poziom życia, do jakiego przywykłem. Wtedy mogę powiedzieć mojemu staruszkowi, żeby się odpieprzył.

Rozejrzał się i skinął na śliczną kelnerkę krążącą z tacą pełną drinków. Podeszła szybko. Uśmiechnął się do niej.

– Jesteś nie tylko śliczna – powiedział, stawiając na jej tacy pustą szklankę i biorąc nową – ale jeszcze ratujesz mi życie!

Z tego, jak się uśmiechnęła i zarumieniła, wynikało jasno, że metr osiemdziesiąt jego muskularnego ciała i atrakcyjne rysy twarzy nie były jej obojętne. Zauważył to i Jon, i wszyscy pozostali. Przysuwając się do niej blisko, Jon scenicznym szeptem zapytał:

– Czy to możliwe, że pracujesz tu tylko dla żartu, a tak naprawdę twój ojciec jest właścicielem banku lub rekinem giełdowym?

– Co takiego? To znaczy, nie – odparła uroczo podniecona. Uśmiech Jona stał się prowokujący.

– To nie rekin giełdowy? A może ma fabryki albo szyby naftowe?

– On jest… hydraulikiem – wyrzuciła z siebie. Jego uśmiech zbladł i z westchnieniem powiedział:

– W takim razie małżeństwo nie wchodzi w grę. Są pewne ścisłe finansowe i towarzyskie wymagania, jakim musiałaby sprostać zwycięska kandydatka na moją żonę. Aczkolwiek ciągle jeszcze możemy mieć romans. Spotkajmy się za pół godziny w moim samochodzie. To czerwone ferrari przed wejściem. Dziewczyna odeszła zarumieniona i zaintrygowana.

– To było wstrętne – powiedziała z niesmakiem Shelly. Doug Chalfont klepnął go i zaśmiał się.

– Stawiam pięćdziesiąt paczek, że dziewczyna będzie czekała na ciebie.

Jon odwrócił głowę i już chciał odpowiedzieć, kiedy jego uwagę przykuła zapierająca dech w piersiach blondynka w czarnej, zapiętej pod szyję sukni z krótkimi rękawami. Schodziła schodami do salonu. Patrzył ha nią z otwartymi ustami. Widział, jak zatrzymała się, żeby porozmawiać ze starszą panią, a kiedy grupa ludzi przesunęła się i stracił ją z oczu, odchylał się na boki, starając się ją dojrzeć.

– Na kogo patrzysz? – zapytał Doug, podążając za jego wzrokiem.

– Nie wiem, kim ona jest, ale chciałbym się dowiedzieć.

– Gdzie ona jest? – zapytała Shelly i wszyscy zwrócili się w stronę, w którą patrzył.

– O, tam! – powiedział Jon, wskazując ją swoją szklanką, kiedy tłum wokół blondynki przesunął się i zobaczył ją znowu.

Parker rozpoznał ją i uśmiechnął się.

– Wszyscy znacie ją od lat, po prostu nie widzieliście jej przez jakiś czas. – Cztery zakłopotane twarze zwróciły się ku niemu. Uśmiechnął się szerzej. – To, moi drodzy, jest Meredith Bancrof t.

– Postradałeś zmysły! – powiedział Jon. Przyglądał się jej intensywnie. Nie znajdował podobieństwa między niezręczną, raczej nieciekawą dziewczyną, jaką pamiętał, i tą pewną siebie, młodą pięknością, jaką miał przed sobą. Nie było śladu po dziecięcych krągłościach, okularach, aparacie ortodontycznym i spinkach, które zawsze spinały jej włosy. Teraz uczesana była w prosty, jasnozłoty koczek. Drobne loki przy uszach okalały twarz o klasycznie rzeźbionych rysach. W tym momencie podniosła wzrok i spojrzała gdzieś na prawo od grupki Jona, kłaniając się komuś uprzejmie. Wtedy zobaczył jej oczy. Z odległości ponad połowy salonu ujrzał te ogromne oczy w kolorze akwamaryny i nagłe przypomniał sobie te same niezwykłe oczy spoglądające na niego dawno temu.

Meredith stała spokojnie, ale czuła się wyczerpana. Słuchała ludzi, którzy zwracali się do niej, uśmiechała się, kiedy oni się uśmiechali, ale nie mogła przyzwyczaić się do myśli, że jej dziadek nie żyje i że setki ludzi, którzy zdawali się przepływać z jednego pokoju do drugiego, były tu właśnie z tego powodu. To, że nie znała go zbyt dobrze, łagodziło nieco jej żal.

W czasie uroczystości na cmentarzu widziała Parkera, spodziewała się więc, że może być gdzieś w domu. Biorąc jednak pod uwagę smutne okoliczności, szukanie go teraz w nadziei kontynuowania romantycznej znajomości wydało jej się nie na miejscu i byłoby okazaniem braku szacunku dla zmarłego. Poza tym zaczynała czuć się odrobinę zmęczona tym, że to ona zawsze go szukała; miała wrażenie, że teraz nadeszła jego kolej na zrobienie jakiegoś kroku w jej stronę. Tak jakby myślenie o nim nagle przywołało go do niej, usłyszała nagle znajomy głos szepczący jej do ucha:

– W tym wykuszu jest człowiek, który nastaje na moje życie, jeśli nie przyprowadzę cię i nie poznam z nim. – Uśmiechając się, natychmiast się odwróciła, kładąc dłonie w jego wyciągnięte ręce. Poczuła drżenie kolan, kiedy przyciągnął ją do siebie i pocałował w policzek. – Wyglądasz pięknie… ale chyba jesteś trochę zmęczona – dodał. – Może poszlibyśmy na spacer jak za dawnych lat, kiedy już będziemy mieli za sobą przyjemności towarzyskie?

– Chętnie – powiedziała, stwierdzając ze zdziwieniem i ulgą, że jej głos brzmi pewnie.

Kiedy dotarli do wykuszu, znalazła się w absurdalnej sytuacji osoby przedstawianej czwórce ludzi, których już znała. Byli to ludzie, którzy zachowywali się, jakby była niewidzialna, kiedy spotkała ich ostatnio przed kilkoma laty. Teraz zdawali się żądni zaprzyjaźnienia się z nią i włączenia jej w krąg swych działań. Shelly zaprosiła ją na przyjęcie w przyszłym tygodniu, Leigh nalegała, żeby siedziała z nimi przy stoliku w czasie tańców w Glenmoor czwartego lipca. Parker celowo na koniec zostawił „przedstawienie” jej Jonowi.

– Nie mogę uwierzyć, że to ty – powiedział ten ostatni. Alkohol sprawiał, że jego słowa zlewały się ze sobą. – Panno Bancroft – kontynuował ze zwycięskim uśmiechem na ustach. – Właśnie wyjaśniałem tym ludziom, że jestem w gwałtownej potrzebie znalezienia odpowiednio bogatej i olśniewającej żony. Czy wyjdzie pani za mnie w przyszłą sobotę?

Ojciec Meredith wspominał częste kłótnie między Jonathanem a jego zawiedzionymi rodzicami; wywnioskowała, że „gwałtowna potrzeba” ożenienia się z „bogatą” kobietą to prawdopodobnie rezultat jednej z tych sprzeczek. Cała jego poza wydała jej się zabawna. Uśmiechając się promiennie, odparła:

– Przyszły weekend to świetny termin, obawiam się jednak, że ojciec wydziedziczy mnie, jeśli wyjdę za mąż przed ukończeniem studiów, więc będziemy musieli mieszkać z twoimi rodzicami.

– Boże uchowaj! – krzyknął Jonathan drżącym głosem i wszyscy, łącznie z nim, zaczęli się śmiać.

Przed dalszymi nonsensownymi rozmowami uratował ją Parker, biorąc ją pod rękę ze słowami:

– Meredith musi zaczerpnąć świeżego powietrza. Idziemy na spacer.

Na zewnątrz przeszli przez frontowy trawnik i ruszyli wzdłuż drogi dojazdowej.

– Jak to wszystko znosisz? – zapytał.

– Jest w porządku, naprawdę. Może jestem trochę zmęczona. – W przedłużającej się ciszy myślała o powiedzeniu czegoś dowcipnego i zajmującego, ale zdecydowała się na prostotę i szczere zainteresowanie: – Wiele musiało się zdarzyć u ciebie w czasie ostatniego roku…

Skinął głową i powiedział jedną z ostatnich rzeczy, jaką chciała usłyszeć:

– Będziesz jedną z pierwszych, którzy się o tym dowiedzą. Sarah Ross i ja pobieramy się. Mamy zamiar na sobotnim przyjęciu oficjalnie ogłosić nasze zaręczyny.

Świat zawirował wokół niej. Sarah Ross! Meredith znała Sarah i nie lubiła jej. Chociaż niesamowicie piękna i pełna życia, Sarah była płytka i próżna.

– Mam nadzieję, że będziecie bardzo szczęśliwi - powiedziała ostrożnie, starając się ukryć swoje wątpliwości i rozczarowanie.

– Ja też tak myślę.

Przez pół godziny spacerowali, rozmawiając o jego planach na przyszłość, a potem też o jej zamierzeniach. Jak wspaniale się z nim rozmawiało, myślała Meredith z uczuciem bolesnej straty. Parker umiał podtrzymać ją na duchu, był pełen zrozumienia i całkowicie popierał jej pragnienie pójścia do Northwestern zamiast do Maryville.

Skierowali się już ku domowi, kiedy na podjeździe zatrzymała się limuzyna. Wysiadła z niej uderzająco piękna brunetka. Towarzyszyło jej dwóch dwudziestokilkuletnich młodzieńców.

– Widzę, że nieutulona w smutku wdowa zdecydowała się pojawić – powiedział Parker z niezwykłym dla siebie sarkazmem, patrząc na Charlotte Bancroft. Duże diamentowe kolczyki błyszczały w jej uszach. Pomimo szarego prostego kostiumu, który miała na sobie, wyglądała ponętnie i zgrabnie. – Zauważyłaś, że nie uroniła nawet jednej łzy w czasie pogrzebu? W tej kobiecie jest coś, co przypomina mi Lukrecję Borgię.

W głębi serca Meredith zgadzała się z tym porównaniem.

– Nie przyjechała tutaj po to, żeby przyjmować kondolencje. Chce, żeby jeszcze dzisiejszego popołudnia, jak tylko goście wyjdą, został odczytany testament. Wieczorem wraca do Palm Beach.

– A propos wychodzenia – powiedział Parker, spoglądając na zegarek. – Za pół godziny mam spotkanie. – Nachylając się, pocałował ją po bratersku w policzek. – Pożegnaj ode mnie ojca.

Meredith patrzyła, jak odchodzi, zabierając ze sobą wszystkie jej romantyczne dziewczęce marzenia. Letni wiatr rozwiewał jego rozjaśnione słońcem włosy. Szedł długim, zdecydowanym krokiem. Otworzył drzwiczki samochodu, zdjął swoją ciemną marynarkę i położył ją na oparciu drugiego siedzenia, po czym spojrzał w jej stronę i pomachał na pożegnanie.

Desperacko starając się nie rozpamiętywać swojego żalu, ruszyła, żeby przywitać Charlotte. W czasie pogrzebu Charlotta ani razu nie odezwała się ani do Meredith, ani do jej ojca. Stała po prostu pomiędzy swoimi synami z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

– Jak się pani czuje?

– Czuję się… zniecierpliwiona. Chciałabym już wracać do domu – odpowiedziała lodowatym tonem kobieta. – Kiedy możemy przystąpić do załatwienia sprawy?

– Dom jest ciągle pełen ludzi – powiedziała Meredith, otrząsając się wewnętrznie z wrażenia, jakie zrobiła na niej Charlotta. – Będzie pani musiała zapytać o to ojca.

Charoltta, już na schodach, odwróciła się. Jej twarz wyglądała jak wykuta w lodzie.

– Nie rozmawiałam z twoim ojcem od tamtego dnia w Palm Beach. Następnym razem będę z nim mówić, kiedy to ja będę miała w ręku wszystkie atuty, a on będzie mnie błagał o rozmowę. Do tego czasu ty, Meredith, musisz przejąć na siebie rolę pośrednika między nami. – Weszła do domu z synami, niczym strażą honorową po obu jej bokach.

Meredith, patrząc na jej plecy, czuła emanującą z niej nienawiść. Pamiętała wyraźnie ten dzień w Palm Beach, o którym wspomniała Charlotta. Przed siedmioma laty pojechali z ojcem na Florydę zaproszeni przez dziadka, który po zawale przeprowadził się tam. Po przyjeździe na miejsce okazało się, że zostali zaproszeni nie na święta wielkanocne, jak sądzili, ale na ślub. Ślub Cirila Bancrofta z Charlotta, która od dwóch dziesięcioleci była jego sekretarką. Miała wtedy trzydzieści osiem lat i była o trzydzieści lat młodsza od niego. Była wdową i miała dwóch synów tylko o kilka łat starszych od Meredith.

Meredith nigdy się nie dowiedziała, dlaczego Philip i Charlotta czuli do siebie aż taką niechęć. Z tego, co usłyszała w efekcie potężnej kłótni między jej dziadkiem i ojcem tego dnia, zorientowała się, że animozja między nimi miała początek dużo wcześniej, jeszcze kiedy Ciril mieszkał w Chicago. Charlotta była w zasięgu ich głosów, kiedy Philip nazwał ją podstępnym ambitnym śmieciem, a swojego ojca niemądrym, starzejącym się głupcem wmanewrowanym w poślubienie jej po to, żeby jej synowie mogli dostać część jego pieniędzy.

Wtedy w Palm Beach Meredith po raz ostatni widziała dziadka. Od tamtej pory Ciril w dalszym ciągu kontrolował swoje inwestycje, ale prowadzenie Bancroft i S – ka zostawił ojcu Meredith. Chociaż dom handlowy stanowił tylko trochę mniej niż czwartą część majątku rodzinnego, to z racji swojej specyfiki pochłaniał całą uwagę jej ojca. „Bancroft”, zupełnie inaczej niż pozostałe olbrzymie, posiadane przez rodzinę aktywa, był czymś więcej niż tylko pakietem akcji przynoszących dywidendy. Tu właśnie były korzenie dobrobytu rodziny i ich wielkiej dumy.

– Oto ostatnia wola i testament Cirila Bancrofta – zaczął czytać adwokat, zwracając się do zgromadzonych w bibliotece; Meredith, Philipa, Charlotty i jej synów. Pierwsze zapisy opiewały na duże sumy ofiarowane na różnorodne cele charytatywne, cztery następne, każdy po piętnaście tysięcy dolarów, przeznaczone były dla służby Cirila Bancrofta: jego szofera, gospodyni, ogrodnika i pielęgniarza.

Meredith, ponieważ adwokat wyraźnie życzył sobie jej obecności, przypuszczała, że będzie obdarowana jakimś skromnym zapisem. Mimo to aż podskoczyła, kiedy Wilson Riley wymówił jej imię:

– Mojej wnuczce, Meredith Bancroft, zapisuję kwotę czterech milionów dolarów.

Meredith była zszokowana i zdziwiona ogromną wysokością kwoty. Musiała się skoncentrować, żeby wysłuchać ciągu dalszego:

– Aczkolwiek dzieląca nas odległość i zaistniała sytuacja uniemożliwiły mi lepsze poznanie Meredith, było dla mnie jasne, kiedy ją ostatnio widziałem, że jest ciepłą, inteligentną osobą i wykorzysta te pieniądze z rozwagą. Żeby się upewnić, że tak się stanie, robię ten zapis z zastrzeżeniem, że suma ta zostanie ujęta w fundusz powierniczy dla niej, łącznie z odsetkami, dywidendami itd., aż do ukończenia przez nią trzydziestu lat. Niniejszym czynię mego syna Philipa Edwarda Bancrofta osobą zarządzającą i sprawującą pieczę nad całym tym funduszem.

Riley odchrząknął, spojrzał na Philipa, potem na Charlotte i jej synów, Jasona i Joela, po czym zaczął czytać ciąg dalszy testamentu Cirila Bancrofta.

– Żeby nie skrzywdzić nikogo, podzieliłem pozostałe moje dobra tak sprawiedliwie, jak to tylko możliwe pomiędzy moich pozostałych spadkobierców. Mojemu synowi, Philipowi Bancroftowi, zapisuję wszystkie moje akcje i cały mój udział w firmie „Bancroft i S – ka”, domu handlowym, którego wartość stanowi w przybliżeniu jedną czwartą wartości wszystkich moich dóbr.

Meredith usłyszała to wszystko, ale nie mogła tego pojąć. „Żeby nie skrzywdzić nikogo”, zostawia swojemu jedynemu dziecku jedną czwartą swoich dóbr? Z pewnością, jeśli chciał podzielić równo, jego żonie należała się połowa, a nie trzy czwarte całości. Wtedy jakby z oddali usłyszała słowa adwokata:

– Mojej żonie Charlotcie i moim prawnie zaadoptowanym synom Jasonowi i Joelowi, pozostawiam równe części pozostałych trzech czwartych mojego majątku. Następnie ustanawiam Charlotte Bancroft powiernikiem nad przypadającymi Jasonowi i Joelowi częściami, aż do czasu ukończenia przez nich lat trzydziestu.

Słowa „prawnie zaadoptowanym” rozdarły serce Meredith, kiedy dostrzegła poczucie zdrady malujące się na pobladłej twarzy ojca. Powoli odwrócił głowę i spojrzał na Charlotte; odwzajemniła to spojrzenie, nie drgnąwszy nawet. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, złośliwy i pełen triumfu.

– Ty zakłamana suko! – powiedział przez zaciśnięte usta. – Powiedziałaś, że doprowadzisz do tego, żeby ich zaadoptował, i zrobiłaś to.

– Ostrzegałam cię przed laty, że to zrobię. Teraz ostrzegam cię, że nasze porachunki nie są jeszcze zakończone. – Z szerokim uśmiechem, jakby igrając z jego furią, dodała: – Miej to na uwadze, Philipie. Nie śpij po nocach, zastanawiając się, jaki będzie mój następny krok, co ci zabiorę tym razem. Nie śpij, zastanawiaj się i bój się, tak jak ja przed osiemnastu laty.

Rysy jego twarzy wyostrzyły się, kiedy zacisnął szczęki, żeby powstrzymać się od odpowiedzi. Meredith oderwała wzrok od nich dwojga i spojrzała na synów Charlotty. Twarz Jasona była repliką twarzy jego matki: zwycięska i złośliwa. Joel chmurnie wpatrywał się w swoje buty. Joel jest miękki, powiedział przed laty ojciec Meredith. Charlotta i Jason są jak nienasycone barakudy, ale przynajmniej wiadomo, czego się po nich spodziewać. Przy młodszym, Joelu, czuję się nieswojo, skóra mi cierpnie. Jest w nim coś dziwnego.

Joel podniósł głowę, wyczuwając, że Meredith patrzy na niego. Jego twarz wyrażała ostrożną rezerwę. Zdaniem Meredith nie było w nim nic dziwnego lub wywołującego obawę. Właściwie, kiedy widziała go ostatnio na ślubie, specjalnie starał się być miły dla niej. Wtedy było jej żal Joela. Jego matka otwarcie faworyzowała Jasona, a Jason, o dwa lata starszy, zdawał się czuć do brata tylko pogardę.

Meredith poczuła nagle, że nie wytrzyma dłużej ciężkiej atmosfery pokoju.

– Jeśli można – powiedziała do prawnika, który rozkładał na biurku jakieś dokumenty – poczekam na zewnątrz.

– Będzie pani musiała, panno Bancroft, podpisać te dokumenty.

– Podpiszę je przed pana wyjazdem, kiedy mój ojciec już je przeczyta.

Zdecydowała, że wyjdzie na zewnątrz, zamiast iść na górę. Ściemniało się już. Zaczęła schodzić po schodach, pozwalając, by wieczorny wiatr chłodził jej twarz. Frontowe drzwi za jej plecami otworzyły się. Odwróciła się, myśląc, że to adwokat wzywa ją do środka. W drzwiach stał Joel. Zatrzymał się w pół kroku, tak samo jak ona zaskoczony ich spotkaniem. Stał niezdecydowany, jakby chciał zostać, ale nie wiedział, czy będzie to mile widziane.

Miała zakodowane, że zawsze należy być uprzejmym dla kogoś, kto jest gościem, i dlatego spróbowała się uśmiechnąć.

– Przyjemnie tutaj, prawda?

Joel skinął głową, akceptując nie wypowiedziane głośno zaproszenie do pozostania, jeśli chce. Zszedł po schodach. Miał dwadzieścia trzy lata, był niższy od brata i nie tak przystojny jak on. Stał, patrząc na nią tak, jakby nie wiedział, co powiedzieć.

– Zmieniłaś się – usłyszała w końcu.

– Chyba tak. Miałam jedenaście lat, kiedy widzieliśmy się ostatnio.

– Po tym, co się tam przed chwilą stało, pewnie wolałabyś nie spotkać nigdy nikogo z nas.

Była ciągle oszołomiona treścią testamentu dziadka i nie potrafiła przewidzieć, co on spowoduje w przyszłości. Wzruszyła ramionami.

– Może jutro poczuję coś takiego. Teraz czuję po prostu odrętwienie.

– Chciałbym, żebyś wiedziała, że nie spiskowałem, żeby wkraść się w łaski twojego dziadka czy zabrać jego pieniądze twojemu ojcu.

Nie mogła ani go nienawidzić, ani przebaczyć pozbawienia jej ojca należnego mu dziedzictwa. Westchnęła i spojrzała w niebo.

– Co miała na myśli twoja matka, mówiąc o wyrównaniu rachunków z moim ojcem?

– Wiem tylko, że zawsze, odkąd pamiętam, nienawidzili się. Nie mam pojęcia, jak to się zaczęło, ale wiem, że moja matka nie zapomni o tym, dopóki nie odegra się na nim.

– Boże, ale bagno. Zupełnie poważnie powiedział:

– Obawiam się, że to dopiero początek.

Meredith poczuła ciarki na plecach, słysząc to proroctwo. Spojrzała na niego, ale on tylko uniósł brwi, nie chcąc wdawać się w szczegóły.

Загрузка...