Matt schodził pospiesznie po schodach, zapinając guziki koszuli. Meredith odwróciła się gwałtownie, kiedy mijał w pędzie drzwi do kuchni. Wkładał po drodze skórzaną kurtkę i kierował się ku drzwiom frontowym.
– Dokąd idziesz?
– Wychodzę, żeby znaleźć twoje kluczyki. Pamiętasz, gdzie upadły?
Aż otworzyła usta ze zdziwienia, widząc niewzruszoną determinację malującą się w rysach jego twarzy, zaciśnięte szczęki.
– One… upadły mi, kiedy obchodziłam samochód od przodu, ale nie ma powodu, żebyś wychodził na dwór teraz…
– Jest powód – powiedział lakonicznie – to udawanie trwa już zbyt długo. Nie bądź taka zaskoczona. – Jesteś równie zaskoczona tą małżeńską sielanką jak ja. – Poczuła się, jakby właśnie ją spoliczkował, a on dodał lodowato: – Podziwiam twoją wytrwałość, Meredith. Chcesz dostać ziemię w Houston za dwadzieścia milionów i chcesz szybkiego, bezproblemowego rozwodu. Spędziłaś dwa dni, opiekując się mną, żebym zgodził się na jedno i drugie. Próbowałaś tego dokonać i nie udało ci się. Teraz wracaj do miasta i zachowuj się, jak przystoi odpowiedzialnemu dyrektorowi, jakim jesteś. Pozwij mnie do sądu w sprawie ziemi w Houston, złóż pozew o rozwód, ale przerwij tę żałosną farsę! Rola kochającej żony nie pasuje do ciebie i musisz mieć jej już dosyć tak samo jak ja.
Odwrócił się na pięcie i wypadł na zewnątrz. Meredith wpatrywała się w miejsce, w którym stał jeszcze przed chwilą. Czuła panikę, rozczarowanie i upokorzenie. Nagle zdecydował, że te dwa dni były nudnym udawaniem.
Zamrugała powiekami, żeby usunąć łzy frustracji, które napłynęły jej do oczu, przygryzła dolną wargę i odwróciła się do kuchenki. Najwyraźniej przegapiła najodpowiedniejszy moment, żeby powiedzieć mu, że nie usunęła ciąży. Nie miała najmniejszego pojęcia, dlaczego nagle wpadł w tak agresywny nastrój. Nie cierpiała tej agresywnej, trudnej do przewidzenia strony Matta. Zawsze był taki. Nigdy nie można było przewidzieć, co myśli ani jak się zachowa. Zanim opuści ten dom, powie mu prawdę o tym, co się stało jedenaście łat temu. Teraz jednak nie była pewna, czy w ogóle będzie go to obchodzić, nawet jeśli jej uwierzy. Wzięła do ręki jajko i rozbiła je o brzeg patelni tak energicznie, że wyciekło na zewnątrz.
Matt przeczesywał śnieg wokół przedniego koła BMW, bezowocnie próbując znaleźć kluczyki Meredith. Kopał i przesypywał śnieg, aż rękawiczki przemiękły mu zupełnie, a ręce niemal zamarzły. W końcu zaniechał tych działań i sprawdził system alarmowy samochodu, zaglądając do środka przez boczną szybę. Nie było widać stacyjki, co prawdopodobnie znaczyło, że była unieruchomiona jej kluczykami. Nawet jeśli sforsowałby zamek w drzwiczkach, system alarmowy tego typu unieruchamiał samochód tak, żeby nie można go było prowadzić po uruchomieniu silnika poza stacyjką.
– Śniadanie jest gotowe – powiedziała Meredith, wchodząc do pokoju w chwilę po tym, jak usłyszała trzaśniecie frontowych drzwi. – Znalazłeś kluczyki?
– Nie – powiedział, usiłując trzymać w ryzach nerwy. – W mieście jest zakład ślusarski, ale w niedziele jest zamknięty.
Meredith nałożyła jajecznicę i usiadła naprzeciwko niego. Próbując za wszelką cenę odnaleźć chociaż cień porozumienia, jakie było między nimi wczoraj, zapytała spokojnym, rzeczowym tonem:
– Może mógłbyś mi powiedzieć, dlaczego nagle zdecydowałeś, że cały ten weekend był uknutą przeze mnie, nudną intrygą?
– Ustalmy po prostu, że sprawność mojego umysłu powróciła do normy razem z moim zdrowiem – powiedział zwięźle.
Przez pięć minut, kiedy jedli, Meredith próbowała nawiązać z nim rozmowę, ale jej wysiłki doczekały się z jego strony tylko krótkich, skąpych odpowiedzi. Z chwilą, kiedy skończył jedzenie, wstał mówiąc, że zacznie pakowanie rzeczy w salonie.
Meredith z ciężkim sercem patrzyła, jak odchodzi, po czym odruchowo zaczęła porządkować kuchnię. Kiedy wszystkie naczynia były już umyte i odstawione na miejsce, poszła do salonu.
– Masz dużo pakowania – powiedziała zdeterminowana; żeby w jakiś sposób dotrzeć do niego. – Co mogę zrobić, żeby ci pomóc?
Matt wychwycił łagodną prośbę w jej głosie i jego ciało zareagowało natychmiast nowym przypływem pożądania. Wyprostował się i spojrzał na nią. Mogłabyś pójść ze mną na górę i zaoferować mi to swoje wspaniałe ciało.
– Rób to, na co masz ochotę.
Dlaczego, zastanawiała się, on musi być teraz tak cholernie nieprzystępny i dlaczego nagle uznał ją za nudną i irytującą? Jego ojciec mówił, że Matt szalał z żalu po rzekomej aborcji ich dziecka, a kiedy potem odmówiła zobaczenia się z nim, niemal go to zabiło. Pomyślała, że Patrick musiał potężnie wyolbrzymić uczucia Matta do niej. Teraz była tego pewna i ta świadomość sprawiła, że poczuła się dziwnie, niewytłumaczalnie przygnębiona. Nie było to jednak dla niej zaskoczeniem. Matt zawsze był zdolny do brania na swoje barki wielkiej odpowiedzialności, ale nie sposób było wiedzieć, co naprawdę myślał albo czuł. Miała mimo wszystko nadzieję, że humor mu się poprawi, o ile pozostawi go samemu sobie. Poszła na górę. Spędziła ranek na pakowaniu serwet, pościeli i zawartości szaf, co jak powiedział przy śniadaniu, miało być w większości przekazane dla biednych. Tylko pamiątki rodzinne miały zostać zachowane. Sortowała z uwagą szafę jego rodziców, żeby mieć pewność, że nic, co mogło mieć jakąś wartość sentymentalną, nie znalazło się w pudełkach przeznaczonych do oddania. W czasie przerwy w tych czynnościach usiadła na łóżku i zaczęła przeglądać album z fotografiami, który najwyraźniej należał do matki Matta. Był wypełniony tak starymi zdjęciami, że większość z nich była już wyblakła. Przedstawiały one głównie krewnych ze starego kraju; dziewczęta o cukierkowych twarzyczkach, długich włosach i czepkach na głowach, poważni mężczyźni o irlandzkich nazwiskach takich jak Lanigan, O'Malley czy Collier. Pod każdym z nich widniała data zrobienia zdjęcia i nazwisko osoby sfotografowanej. Ostatnie zdjęcie było najbardziej aktualne. Było to zdjęcie ślubne rodziców Matta. Widniała pod nim data 24 kwietnia 1949 napisana schludnym charakterem pisma. Różnorodność nazwisk pojawiających się w tym albumie pozwalała przypuszczać, że Elizabeth Farrell miała w starym kraju wielu kuzynów, ciotek i wujów. Meredith uśmiechała się łagodnie z tęsknotą i zastanawiała się, jak by to było, gdyby ona sama pochodziła z dużej rodziny.
W południe zeszła na dół. Na lunch zjedli kanapki i chociaż Matt nie był przyjazny, to przynajmniej z pełną wyższości uprzejmością odpowiadał na jej pytania i komentarze. Uznała to za podtrzymujący na duchu znak, że nastrój mu się poprawia. Kiedy skończyła sprzątanie po lunchu, spojrzała na błyszczącą czystością kuchnię i przeszła do salonu, gdzie Matt metodycznie pakował do pudeł książki i bibeloty. Zatrzymała się w drzwiach, patrząc, jak irchowa koszula napina się na jego ramionach i wraca do poprzedniego kształtu w chwili, kiedy podnosi ręce. Nie miał już na sobie dżinsów, które przemoczył, szukając jej kluczyków, zamiast nich włożył szare spodnie miękko przylegające do jego bioder i długich umięśnionych nóg. Przez jedną szaloną chwilę miała ochotę stanąć tuż za nim, opleść ramionami jego talię i przytulić policzek do tych mocnych pleców. Zastanawiała się, co by wtedy zrobił. Najpewniej odepchnąłby ją, zdecydowała chmurnie.
Przygotowała się psychicznie na starcie z nim i podeszła bliżej. Jej nerwy były napięte do granic wytrzymałości po znoszeniu przez pół dnia jego nieprzewidywalnych nastrojów. Obserwowała, jak zalepia! ostatnie pudła z książkami, i zapytała:
– Mogę ci w czymś pomóc?
– Raczej nie, już właściwie skończyłem – powiedział, nie racząc nawet się odwrócić.
Zesztywniała. Policzki zaróżowiły jej się. Ostatnim wysiłkiem starała się być grzeczna i powiedziała:
– Idę do pokoju Julie spakować jej drobiazgi. Chcesz, żebym przedtem zrobiła ci kawę?
– Nie – rzucił.
– Może podać ci coś innego?
– Na miłość boską! – eksplodował, odwracając się gwałtownie ku niej. – Przestań zachowywać się jak cierpliwa, świętsza niż święta małżonka i wyjdź stąd.
Wściekłość zabłysnęła w jej oczach, dłonie zacisnęła w pięści. Powstrzymała jednocześnie łzy i chęć wymierzenia mu policzka.
– W porządku – odparła, starając się heroicznie zachować resztki nadszarpniętej dumy. – Możesz sobie zrobić tę cholerną kolację sam i zjeść ją też w samotności.
Odwróciła się na pięcie i zaczęła wchodzić na schody.
– Co to ma znaczyć do diabła? – zapytał agresywnie. Odwróciła się na podeście. Wyglądała jak rozwścieczona, pełna dumy boginka z rozwianymi włosami.
– To znaczy, że uważam cię za beznadziejne towarzystwo! Było to tak delikatne sformułowanie, że Matt roześmiałby się, gdyby nie był tak wściekły na siebie za to, że pragnął jej nawet teraz, kiedy stała tam, rzucając na niego gromy. Patrzył, jak odwróciła się i zniknęła w korytarzu. Podszedł do okna. Oparł dłoń wysoko na framudze i spojrzał na podjazd. Odśnieżony podjazd. Dale O'Donnell musiał się pojawić, kiedy jedli lunch. Przez kilka minut Matt stał przy oknie, zaciskając zęby i starając się opanować impuls, żeby pójść na górę i przekonać się, czy Meredith chce działki w Houston tak bardzo, żeby pójść z nim do łóżka. Istniały gorsze sposoby spędzania zimowych dni… wieczorów, a nie było lepszej metody odwetu, niż pozwolić jej na to, a potem odesłać z niczym. Wahał się jednak powstrzymywany przez trudne do zdefiniowania skrupuły… lub instynkt samoobrony. Odszedł od okna, wziął kurtkę i wyszedł na dwór zdecydowany, żeby tym razem odnaleźć jej kluczyki. Znalazł je zaledwie centymetry od miejsca, w którym poprzednio zaniechał poszukiwań.
– Podjazd jest odśnieżony – oświadczył, wchodząc do pokoju Julie, gdzie Meredith wkładała do pudełka stare zeszyty z wycinkami. – Spakuj swoje rzeczy.
Meredith odwróciła się zaskoczona jego lodowatym tonem. W tym momencie straciła nadzieję na odroczenie konfrontacji, na powrót do wczorajszego nastroju. Zbierając odwagę, zapakowała ostatni zeszyt. Teraz, kiedy nadszedł czas na wyjawienie mu prawdy o poronieniu, bardzo prawdopodobna wydawała się jego reakcja typu: „Doprawdy moja droga, nic mnie to nie obchodzi”. Na samą myśl o tym wrzała gniewem. Przez pół dnia znosiła jego sarkazm i mrożącą ciszę. Była na skraju wytrzymałości nerwowej. Pieczołowicie włożyła pakowany właśnie zeszyt do pudła, wyprostowała się i spojrzała na niego.
– Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć, zanim wyjadę.
– Nie jestem tym zainteresowany – wyrzucił z siebie, przesuwając się do przodu. – Zbieraj się.
– Nie ruszę się stąd, dopóki nie powiem tego. Po to tu przyjechałam!
Krzyknęła przerażona, kiedy chwycił ją za ramię.
– Meredith – warknął. – Daruj to sobie i ruszaj.
– Nie mogę! – wybuchnęła wyrywając mu się. – Ja… nie mam kluczyków.
Wtedy zobaczył małą walizeczkę leżącą obok łóżka. Słabo pamiętał wieczór, kiedy przyjechała, ale był pewny, że zauważyłby, jeśli miałaby walizkę, wysiadając z auta. Zapamiętałby na pewno wrażenie, jakie to by na nim zrobiło. Jej samochód miał być jakoby zamknięty, ale walizkę jakimś cudem udało jej się z niego wydostać! Obrócił się na pięcie, chwycił z toaletki jej torebkę i bezceremonialnie wyrzucił jej zawartość. Komplet kluczyków samochodowych wylądował na wierzchu, na portfelu i kosmetyczce.
– Więc to tak – powiedział jedwabistym głosem – nie masz kluczyków?
W panice i desperacji odruchowo położyła dłoń na jego piersi.
– Matt, proszę, posłuchaj mnie…
Zobaczyła, że przeniósł wzrok na tę dłoń, a potem wolno na jej twarz. Kiedy spojrzał jej w oczy, zaszła w nim wyraźna zmiana. Nie była świadoma tego, że spowodowała ją intymność jej gestu. Napięcie zniknęło z jego twarzy, odprężył się: oczy nie były już twarde i obojętne. Nawet głos miał inny: gładki, delikatny jak satyna pokrywająca stalowe ostrze.
– Mów dalej, kochanie, wsłuchuję się w każde twoje słowo. Kiedy spojrzała w te pełne magnetyzmu, szare oczy, w jej umyśle zabrzmiały ostrzegawcze dzwonki. Była zbyt zdesperowana, żeby odezwać się, zwrócić uwagę na to ostrzeżenie czy zauważyć, że jego ręce powoli przesuwały się w górę, i w dół po jej ramionach. Odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić, i rozpoczęła przemowę, którą przygotowała sobie rano.
– W piątek wieczorem pojechałam do twojego mieszkania, żeby cię przekonać…
– O tym już wiem – przerwał jej.
– Ale nie wiesz o tym, że twój ojciec i ja pokłóciliśmy się bardzo gwałtownie.
– Jestem pewien, kochanie, że ty nie kłóciłaś się z nim – powiedział, nie starając się ukryć sarkazmu. – Kobieta tak dobrze wychowana jak ty nie zniżyłaby się do tego.
– Cóż, tak się jednak stało – powiedziała poruszona jego zachowaniem, ale zdecydowana przeć dalej. – Twój ojciec powiedział mi, żebym trzymała się z daleka od ciebie. Oskarżył, mnie o zgładzenie naszego dziecka i o to, że niemal zniszczyłam ci życie. Ja… najpierw nie wiedziałam, o czym on mówi.
– Jestem przekonany, że to jego wina, że nie wyraził się dosyć jasno…
– Przestań mówić do mnie tym protekcjonalnym tonem – zagroziła Meredith z mieszaniną paniki i desperacji. – Próbuję ci wytłumaczyć!
– Przepraszam. Co takiego powinienem zrozumieć?
– Ja nie usunęłam ciąży, Matt. Ja poroniłam. To było poronienie – powtórzyła, szukając w jego nieruchomej twarzy oznak jakiejś reakcji.
– Ach tak, poronienie – utkwił wzrok w jej ustach i przesunął dłoń z jej ramienia. Objął nią jej kark. – Taka piękna… – szepnął. – Zawsze byłaś tak cholernie piękna…
Zamarła, słysząc te słowa i namiętne brzmienie jego głosu. Patrzyła na niego niepewna, co myśli. Nie mogła uwierzyć, że zaakceptował jej wyjaśnienia tak łatwo i spokojnie.
– Taka piękna – powtórzył obejmując mocniej jej kark. – I tak kłamie!
Zanim zdążyła zebrać myśli, jego usta spadły na jej wargi. Zamknął je w pełnym brutalnego uczucia pocałunku, zmusił je do rozchylenia się. Wplótł dłonie w jej włosy i odchylił jej głowę do tyłu, unieruchamiając ją w ten sposób. Jego język z rozmyślną agresywnością wsunął się pomiędzy jej wargi.
Ten pocałunek miał ją ukarać i poniżyć, wiedziała o tym. Zamiast przeciwstawić mu się, jak tego najwyraźniej oczekiwał, oplotła ramionami jego kark i przywarła całym ciałem do niego. Oddała mu pocałunek z miażdżącą czułością i bolesnym żalem w sercu. Próbowała przekonać go w ten sposób, że mówi prawdę. Jej reakcja spowodowała, że zamarł zaskoczony. Spiął się, jakby miał zamiar odepchnąć ją, po czym z cichym jęknięciem wziął ją w ramiona i całował powoli, z rozpalającym pożądaniem. Jej mechanizmy obronne przestały działać, doprowadzał ją do szaleństwa i rozbudzał w niej pożądanie. Pogłębił jeszcze pocałunek, jego usta poruszały się nagląco, przekonywająco.
Całą sobą poczuła twardy nacisk jego podnieconego ciała.
Kiedy w końcu uniósł głowę, była zbyt oszołomiona, żeby od razu zdać sobie sprawę ze znaczenia ostrego pytania, jakie jej zadał:
– Używasz środków antykoncepcyjnych? Zanim pójdziemy do łóżka i zanim pokażesz mi, jak bardzo chcesz tej ziemi w Houston, wolałbym być pewny, że nie będzie z tego następnego dziecka albo kolejnej aborcji.
Odskoczyła do tyłu. Patrzyła na niego zaskoczona i zagniewana.
– Aborcja? – zawołała – Nie słyszałeś tego, co powiedziałam? Ja poroniłam!
– Do diabła, nie kłam!
– Musisz mnie wysłuchać…
– Mam już dosyć rozmów – powiedział niegrzecznie i pocałował ją szorstko.
Była jak oszalała. Chciała go powstrzymać. Chciała, żeby wysłuchał jej, zanim będzie za późno. Walczyła, aż w końcu udało jej się oderwać usta od jego ust.
– Nie! – wykrzyknęła, opierając dłonie o jego pierś, ukrywając twarz w fałdach jego koszuli. Zacisnął dłoń na jej karku, jakby miał zamiar zmusić ją, żeby uniosła głowę. Przeciwstawiała mu się w panice. Odepchnęła jego ręce i wyrwała mu się. – Nie usunęłam ciąży, nie zrobiłam tego! – wykrzyknęła, cofając się.
Pierś jej podnosiła się i opadała w rytm szybkich płytkich oddechów. Wyrzucała z siebie słowa pełne nagromadzonego bólu i wściekłości. Pieczołowicie zaplanowana i przećwiczona mowa poszła w zapomnienie. Zamiast niej wyrzucała z siebie potok pełnych bólu słów.
– Poroniłam i o mały włos nie umarłam. To było poronienie! Nikt nie zgodziłby się na przeprowadzenie aborcji w szóstym miesiącu ciąży…
Jeszcze kilka minut temu jego oczy żarzyły się pożądaniem, teraz patrzył na nią z pogardą.
– Najwyraźniej znajdują się tacy, jeśli jesteś sponsorem całego skrzydła szpitala.
– To nie kwestia legalności, to jest zbyt niebezpieczne!
– Zdaje się, że tak, skoro leżałaś na oddziale prawie dwa tygodnie.
Zorientowała się, że on dawno już doszedł do swoich konkluzji, logicznych, chociaż błędnych, i że nic, co ona teraz powie, nie wpłynie na ich zmianę. Świadomość tego była druzgocąca. Odwróciła twarz i otarła łzy bezsilności. Nie mogła jednak przestać mówić do niego.
– Proszę cię – błagała łamiącym się głosem. – Posłuchaj. Miałam krwotok i straciłam nasze dziecko. Poprosiłam ojca, żeby wysłał do ciebie telegram. Żeby zawiadomił cię o tym, co się stało, i prosił, żebyś przyjechał. Przez myśl mi nie przeszło, że może skłamać albo uniemożliwić ci wejście do szpitala. Twój ojciec jednak mówi, że tak właśnie zrobił… – Powstrzymywane łzy wymknęły jej się spod kontroli, zalały jej oczy. Szlochała, wyrzucając z siebie roztrzęsionym głosem: – Wydawało mi się, że jestem w tobie zakochana! Czekałam, że przyjedziesz do szpitala. Czekałam i czekałam! – wykrzyknęła. – Ale nie pojawiłeś się!
Opuściła głowę, a jej ramionami wstrząsnęła nowa fala łkań. Widział, że płakała, ale nie był zdolny do żadnej reakcji. Był poruszony wspomnieniami, które ostro produkował jego umysł po jej wzmiance o ojcu. Widział Philipa Bancrofta stojącego w swoim gabinecie, pobladłego z wściekłości. Mówił: „Uważasz się, Farrell, za twardziela, ale ty jeszcze nie wiesz, co to znaczy być twardym. Nic mnie nie powstrzyma przed uwolnieniem Meredith od ciebie!” Kiedy już ochłonął po tej tyradzie, poprosił Matta, żeby dla dobra Meredith spróbowali ułożyć jakoś swoje stosunki. Wydawało się, że Bancroft był wtedy szczery, że zaakceptował to małżeństwo, aczkolwiek zrobił to niechętnie. Teraz Matt zastanawiał się, czy tak rzeczywiście się stało. „Nic mnie nie powstrzyma przed uwolnieniem Meredith od ciebie…”
W tym momencie Meredith spojrzała na niego pełnymi bólu niebieskozielonymi oczami. Czuł się jak sparaliżowany. Był niepewny. Spojrzał w jej oczy i to, co zobaczył, rzuciło go niemal na kolana. Były całe we łzach, biła z nich niema prośba. I prawda. Naga, szarpiąca duszę, trudna do zniesienia prawda.
– Matt – szepnęła z bólem – mieliśmy… mieliśmy maleńką dziewczynkę.
– O mój Boże – jęknął i porwał ją w ramiona. – Boże! Meredith przywarła do niego. Mokry policzek przycisnęła do jego koszuli. Teraz, w jego uścisku, nie mogła powstrzymać emanującego z niej smutku i żalu.
– Nazwałam… Nazwałam ją Elizabeth, po twojej matce.
Jej słowa ledwo do niego docierały; widok Meredith leżącej samotnie w szpitalnej sali, czekającej na niego, torturował go.
– Proszę, przestań – błagał, przygarniając ją mocniej do siebie, pocierając pieszczotliwie podbródkiem jej włosy. – Proszę, przestań.
– Nie mogłam być na jej pogrzebie – szepnęła schrypniętym głosem. – Byłam zbyt chora. Ojciec powiedział, że był na nim… Chyba nie myślisz, że skłamał też wtedy?
Matt przeżywał katusze, kiedy wspomniała o pogrzebie i swojej chorobie.
– Chryste! – jęknął i objął ją jeszcze mocniej, głaszcząc dłońmi jej plecy i ramiona, próbując bezsilnie załagodzić ból, jaki lata temu zadał jej nieświadomie. Uniosła zapłakaną twarz, szukając w nim pocieszenia. – Prosiłam, żeby miała mnóstwo kwiatów na pogrzebie. To miały być różowe róże. Nie… nie myślisz, że skłamał, kiedy powiedział, że je załatwił?
– Przesłał je! – zapewnił ją z przekonaniem. – Na pewno.
– Nie… nie zniosłabym myśli o tym, że nie miała kwiatów…
– Proszę cię, kochanie – szeptał łamiącym się głosem. – Proszę, przestań. Już dosyć.
Była oszołomiona żalem i ulgą, jaką poczuła. Wychwyciła jednak i żal przepełniający jego głos, zobaczyła go w wyrazie jego twarzy. Ogarnęła ją wielka czułość dla niego, wypełniła jej serce aż do bólu.
– Nie płacz – szepnęła. Dotknęła palcami jego twardego policzka, a jej własne łzy spływały, wymykając się jej spod kontroli. – To już przeszłość. Twój ojciec powiedział mi, co się stało. To dlatego tu przyjechałam. Musiałam ci powiedzieć co naprawdę się wydarzyło. Musiałam prosić cię, żebyś spróbował mi wybaczyć…
Matt odchylił głowę do tyłu, przymknął oczy, przełknął z trudem.
– Przebaczyć ci? – powtórzył rwącym się szeptem. – Przebaczyć, co?
– To, że nienawidziłam cię przez te wszystkie lata. Zmusił się, żeby otworzyć oczy i spojrzał w jej śliczną twarz.
– Nie mogłaś nienawidzić mnie bardziej niż ja siebie w tej chwili.
Serce Meredith zareagowało nierównomiernym biciem n ten żal malujący się w jego oczach; zawsze uważała go za tak twardego człowieka, nie sądziła, że jest zdolny do głębszych wzruszeń. Może to jej młodość i brak doświadczenia spowodowały taki osąd. W każdym razie, nie myślała teraz o niczym innym jak tylko o tym, żeby go pocieszyć.
– To już minęło. Nie myśl już o tym – powiedziała, przytulając miękkim ruchem twarz do jego mocnej piersi. Była to sugestia, mająca niewielkie szanse powodzenia. W ciszy, jaka zaległa, zanim on znowu się odezwał, było to jedyne, o czym obydwoje myśleli.
– Czy to bardzo bolało? – zapytał w końcu. Już chciała znowu prosić go, żeby o tym nie myślał, kiedy coś podszepnęło jej, że zadając to pytanie, chciał dzielić z nią przynajmniej wspomnienie tego, co wtedy miał prawo przeżywać razem z nią. Jednocześnie z opóźnieniem oferował jej wsparcie, jakiego w tamte dni potrzebowała od niego. Powoli zrozumiała, że chce tego. Nawet teraz. Stała w jego objęciach i czuła powolną, łagodną pieszczotę jego dłoni na karku i ramionach. Nagle nie była dwudziestodziewięciolatką ale znowu miała osiemnaście lat, on miał dwadzieścia sześć, a ona była w nim zakochana. Od niego emanowała siła, bezpieczeństwo i nadzieja.
– Spałam, kiedy to się zaczęło. Coś wyrwało mnie ze snu. Czułam się dziwnie i zapaliłam lampkę. Kiedy spojrzałam w dół, zobaczyłam, że cała pościel zalana była krwią. Zaczęłam krzyczeć. – Przerwała na chwilę, po czym zmusiła się, żeby ciągnąć dalej. – Właśnie tego dnia pani Ellis wróciła z Florydy. Usłyszała mnie i zawołała ojca. Ktoś wezwał karetkę. Rozpoczęły się bóle porodowe. Błagałam ojca, żeby próbował zadzwonić do ciebie. Nadjechała karetka. Pamiętam, jak wynosili mnie z domu na noszach. Biegli z nimi. Pamiętam też przeraźliwy dźwięk syreny. Próbowałam zakryć uszy, żeby tego nie słyszeć, ale dali mi zastrzyk i przytrzymali ręce – wzięła drżący oddech niepewna, czy uda jej się mówić dalej i nie płakać. Poczuła dłoń Matta przesuwającą się wzdłuż jej kręgosłupa, przyciskającą ją do jego mocnego ciała. Znalazła siłę, żeby skończyć. – Potem pamiętam dopiero elektroniczne odgłosy pracujących urządzeń. Kiedy otworzyłam oczy, leżałam w szpitalnym łóżku. Miałam podłączone jakieś plastikowej rurki, maszyna monitorowała moje serce. Było już widno. Siedziała przy mnie pielęgniarka i kiedy próbowałam pytać o nasze dziecko, pogłaskała moją dłoń i powiedziała, żebym się nie martwiła. Zapytałam, czy mogę zobaczyć ciebie, ale powiedziała, że jeszcze nie przyjechałeś. Kiedy znowu otworzyłam oczy, była noc. Wokół mojego łóżka stali lekarze i pielęgniarki. Zapytałam o dziecko i powiedzieli mi, że mój lekarz jest już w drodze do szpitala i że wszystko będzie dobrze. Wiedziałam, że kłamią. Wtedy poprosiłam, nie – poprawiła się, patrząc smutno na niego, odchylając głowę lekko do tyłu – rozkazałam im, żeby tobie pozwolili przyjść do mnie. Wiedziałam, że tobie nie odważą się skłamać.
Próbował uśmiechnąć się w odpowiedzi, ale tego uśmiechu nie było widać w jego pełnych bólu oczach. Przytuliła policzek do jego piersi.
– Powiedzieli mi, że ciebie nie ma, ale że jest mój ojciec. Kiedy przyjechał lekarz, ojciec wszedł razem z nim, a wszyscy inni wyszli z pokoju…
Przerwała na chwilę, wzdrygając się na wspomnienie tego, co nastąpiło potem. Wyczuwając, co przeżywała, dotknął dłonią jej policzka, przyciskając jej twarz tak, żeby słyszała rytmiczne bicie jego serca.
– Mów dalej – szepnął głosem przepełnionym czułością i żalem. – Jestem przy tobie, tym razem to nie może już tak boleć.
Wierzyła mu na słowo. Jej dłonie powędrowały na jego ramiona, instynktownie uchwyciła się ich, szukając wsparcia. Świeże łzy zalały jej oczy i rwały mówione przez nią słowa.
– Doktor Arledge powiedział mi, że mielibyśmy córeczkę i że zrobiono wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby ją uratować. Nie udało im się to, bo… bo ważyła za mało. – Łzy spływały po jej policzkach. – Była za mała! – powtórzyła z rozdzierającym serce łkaniem. – Pomyślałam, że dziewczynki zwykle są małe. „Małe” to takie śliczne słowo, takie właśnie dziewczęce…
Poczuła palce Matta wpijające się jej w plecy. Ta reakcja dodała jej w jakiś sposób sił. Westchnęła głęboko i skończyła:
– Była tak mała, że jej układ oddechowy nie pracował prawidłowo. Doktor Arledge zapytał mnie, co chcę zrobić. Kiedy zorientowałam się, że pyta o to, czy chcę nadać jej imię i urządzić… pogrzeb, zaczęłam błagać, żeby pozwolił mi zobaczyć ciebie. Ojciec był wściekły na niego, że tak mnie zdenerwował, i powiedział, że wysłał do ciebie telegram, ale że nie przyjechałeś. Doktor Arledge oświadczyła że nie mogę zwlekać z podjęciem tych decyzji. I wtedy… wtedy zdecydowałam… Dałam jej na imię Elizabeth. Pomyślałam, że chciałbyś tego. Powiedziałam ojcu, że chcę, żeby miała mnóstwo różowych róż i żeby wszystkie karteczki dołączone do nich były od nas i miały napisy: „Kochaliśmy cię”.
Głos Matta był szorstki.
– Dziękuję – szepnął i nagle zorientowała się, że krople na jej policzkach to nie tylko jej łzy, ale i jego.
– I wtedy zaczęłam czekać – powiedziała mu z pełnym złości spojrzeniem. – Czekałam na ciebie. Myślałam, że jeśli będziesz ze mną, jakimś cudem wszystko zacznie się układać. – W chwili, kiedy skończyła mówić, poczuła ulgę, ogarniający ją spokój.
Kiedy Matt wreszcie się odezwał, on też już odzyskał kontrolę nad swoimi emocjami.
– Telegram twojego ojca dotarł do mnie dopiero w trzy dni po tym, jak go wysłał. Było w nim napisane, że usunęłaś ciążę i że nie chcesz ode mnie nic poza rozwodem, którym już się zajęłaś. Mimo to poleciałem do kraju. Jedna ze służących u ciebie w domu powiedziała mi, gdzie jesteś, ale kiedy dotarłem do szpitala, usłyszałem, że zastrzegłaś, żeby nie wpuszczano mnie do ciebie na górę. Wróciłem tam następnego dnia z częściowo uformowanym planem przedarcia się przez ochroniarzy w skrzydle Bancrofta. Nie udało mi się tam nawet dotrzeć. Przy głównym wejściu czekał na mnie gliniarz. Zaprezentował mi sądowy nakaz, zgodnie z którym moje znalezienie się w pobliżu ciebie stawało się przestępstwem ściganym prawem.
– A ja przez cały ten czas – szepnęła – byłam tam i czekałam na ciebie.
– Wierz mi – powiedział spięty – że gdybym wiedział, że chcesz mnie zobaczyć, to żaden nakaz sądowy, żadna siła na ziemi nie powstrzymałyby mnie przed dotarciem do ciebie!
Próbowała uspokoić go prostą prawdą:
– I tak nie mógłbyś mi pomóc. Wydało jej się, że lekko zesztywniał.
– Nie mógłbym? Potrząsnęła głową.
– Wszystko, co z medycznego punktu widzenia było możliwe, zostało dla mnie zrobione, tak samo jak i dla Elizabeth. Nie mogłeś pomóc w żaden sposób. – Czuła taką ulgę, że w końcu wypowiedziała już całą prawdę, przyznała, że pokonując swoją dumę, zrobiła jeszcze jeden gest w jego stronę. – Widzisz, kazałam napisać tamte słowa na karteczkach dołączonych do róż, bo w głębi serca wiedziałam, co naprawdę czułeś do naszego dziecka… i do mnie.
– Powiedz – rzucił cicho – co to takiego?
Zaskoczona nagłą czułością brzmiącą w jego głosie odchyliła głowę lekko do tyłu. Uśmiechnęła się łagodnie, chcąc podkreślić, że nie krytykuje go, i powiedziała:
– Teraz jest to tak samo oczywiste, jak było wtedy. Byłeś obarczony nami dwiema. Tylko raz przespałeś się z osiemnastoletnią dziewicą, która zrobiła wszystko, żeby cię uwieść, i która była na tyle głupia, że nie użyła środków antykoncepcyjnych i popatrz, co się stało.
– Co się stało? – zapytał agresywnie.
– Co się stało? Wiesz, co się stało. Odszukałam cię, żeby przekazać ci radosną wiadomość, a ty postąpiłeś szlachetnie: poślubiłeś dziewczynę, której nie chciałeś.
– Której nie chciałem? – eksplodował, a jego twardy głos całkowicie kontrastował z poruszającym znaczeniem wypowiadanych przez niego słów: – Pragnąłem cię każdego cholernego dnia mojego życia.
Wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana, niedowierzająca, pełna radości, roztrzęsiona.
– Myliłaś się też co do czegoś jeszcze – powiedział, a jego twarz w tym momencie złagodniała. Ujął między dłonie jej zapłakaną twarz, wycierał palcami jej mokre policzki. – Jeśli dostałbym się do ciebie do szpitala, to mógłbym ci pomóc.
Jej głos stał się drżącym szeptem: – Jak?
– Właśnie tak – powiedział. Nie wypuszczając jej twarzy z dłoni nachylił się i musnął wargami jej wargi. Niezwykła czułość tego pocałunku i pieszczota jego palców na jej twarzy zniweczyły kompletnie jej siły obronne. Myślała, że wypłakała już wszystkie łzy, a w tej chwili poczuła, że napływają one nową falą do jej oczu. – I tak… – Jego usta ześlizgnęły się w kąciki jej oczu. Zcałował jej łzy. – Zabrałbym cię ze szpitala do domu i obejmowałbym cię… właśnie tak… – opowiadał, przytulając każdy skrawek jej ciała do swojego. Tuż przy uchu słyszała jego oddech. Czuła niezwykłe mrowienie wzdłuż całego kręgosłupa. – Kiedy poczułabyś się już lepiej, kochalibyśmy się, a później jeślibyś tego chciała, mielibyśmy znowu dziecko… – Tym razem nie dodał „właśnie tak”, ale wiedziała, że myślał o tym, kiedy położył ją na łóżku i znalazł się tuż obok niej. Była tego tak pewna, jak i tego, że błędem było pozwolić mu zdjąć jej sweter i rozpiąć dżinsy i że niemożliwe było, żeby znowu zaszła w ciążę. Słodko było jednak wyobrazić sobie, tylko ten jeden raz, że wszystko to było rzeczywistością, a przeszłość była tylko snem.
Jej serce chciało tego desperacko, ale jakiś wątły głos rozsądku ostrzegał, że to byłby błąd.
– To nierozsądne… – szepnęła, kiedy nachylił się nad nią. Patrzyła na jego nagą opaloną pierś i ramiona.
– To nie jest nierozsądne – powiedział z mocą. Jego usta spadły na jej wargi, rozchylił je w tak dobrze jej znany, zdecydowany sposób.
Przymknęła oczy. Pozwoliła, żeby sen się ziścił.
Tyle tylko, że w tym śnie nie była biernym obserwatorem, brała w nim czynny udział. Najpierw wahała się, była nieśmiała i zawstydzona, jak zawsze kiedy stawała oko w oko z jego emanującą męskością i bezbłędną maestrią. Jego usta nieprzerwanie niepokoiły i uwodziły jej wargi, podczas kiedy dłonie bezustannie przesuwały się wzdłuż jej nóg, zmierzały ku piersiom, wprowadzając ją w stan emocjonującego transu. Jęknęła. Była to kombinacja budzącej się rozkoszy i powracającej samokontroli. Niepewnie wsunęła dłonie w sprężyste, kręcone włoski na jego klatce piersiowej. Dotykała ich, jego usta stały się jeszcze bardziej wymagające, dłonie znalazły się bardzo blisko jej aż bolących w tej chwili piersi. Nie dotknęły ich jednak. Kiedy już myślała, że nie zniesie dłużej tej niezaspokojonej potrzeby, jego język wślizgnął się mocno do jej ust, a ręce zagarnęły piersi, naciskały, drażniły, pocierały instynktownie twardniejące sutki. Powstrzymywany przez nią krzyk eksplodował. Przestała się kontrolować. Całe jej ciało wygięło się ku niemu, gorączkowo przesuwała dłońmi wzdłuż napiętych mięśni jego ramion, ulegała inwazji jego języka, odwzajemniała się tym samym, obróciła się z nim na bok. Oderwał wargi od jej ust, a ona jęknęła, protestując, po czym zadrżała z rozkoszy, kiedy pocałował jej ucho, przesunął usta w dół po jej szyi, potem na piersi, w końcu objął nimi mocno jej sutki. Była zagubiona w mrocznym, bezgłośnym pragnieniu i nagle poczuła jego dłoń zsuwającą się ku jej łonu. Szukał i odnajdował każdy gorący, wilgotny skrawek jej ciała. Wiła się pod jego dotykiem i pieszczotą.
Matt dokładnie wyczuł moment, kiedy oddała mu całkowicie swoje ciało: wyczuł, jak opada z niej napięcie, poczuł, jak jej nogi odprężają się, a potem rozchylają łagodnie dla niego. Poruszająca słodycz tego dobrze przez niego zapamiętanego poddania spowodowała, że pożądanie zaczęło pulsować w całym jego ciele. Serce waliło głośno, a całe ciało drżało. Kiedy znalazł się tuż nad nią, poczuł drżenie ud. W zapomnienie poszły mgliste obietnice, żeby przedłużyć ten nieprawdopodobny, wyjątkowy moment połączenia z nią; teraz liczyło się tylko to, żeby stać się jej częścią. Żyły na ramionach miał napięte, zacisnął powieki. Zagłębiał się w nią centymetr po centymetrze, zwalczając potężniejące z każdą chwilą pragnienie całkowitego zanurzenia się w tym niesamowitym cieple, pochłonięcia jej swoimi dłońmi i ustami.
Kiedy wygięła biodra, a potem oplotła dłońmi jego ramiona i szeptała jego imię, zaczął tracić nad sobą kontrolę. Otworzyła oczy. Spojrzał na nią i zatracił się zupełnie; to nie był wybryk jego rozgorączkowanej wyobraźni: dziewczyna, którą kochał, była kobietą, którą trzymał w ramionach; śliczna twarz prześladująca go w marzeniach była o centymetry od niego, zaróżowiona pożądaniem. Jej włosy rozrzucone były na jego poduszce. Wtedy w szpitalu czekała na niego; nigdy nie próbowała pozbyć się ani jego dziecka, ani jego samego. Przyszła tu do niego, pomimo emanującej z niego nienawiści, Stawiła czoło jego gniewowi… a potem poprosiła, żeby jej przebaczył. Świadomość tego wzruszyła go do głębi, ale nawet wtedy udałoby mu się w dalszym ciągu poruszać w niej powoli, w stałym rytmie, gdyby nie wybrała tego właśnie momentu na zagłębienie palców w jego włosach na karku, uniesienie bioder i szepnięcie:
– Matt, proszę.
Niesamowita słodycz brzmienia jego imienia w jej ustach i podniecający ruch jej ciała sięgającego do niego wyrwały, z niego jęk. Rzucił się w nią, zagłębiając się znowu i znowu, aż obydwoje stali się szaleni z żądzy, razem sięgnęli po nie -, uniknione… odnaleźli to jednocześnie, eksplodowali w tym samym momencie. Ich biodra splatały się, serca waliły. Obejmował ją i nie przestawał zagłębiać się w nią, przelewając w nią całych jedenaście lat tęsknoty. Meredith przytulała go do siebie, jej ciało zaczynało znowu pulsować, aż jej rytmiczne ruchy wyzuły go ze wszystkiego, poza wszechogarniającym uczuciem radości i spokoju.
Opadł na nią. Skórę miał rozpaloną, oddychał ciężko. Po chwili odwrócił się na bok, żeby uchronić ją przed zgnieceniem. Pociągnął ją za sobą, obejmował ramieniem jej plecy, a palce zanurzył w jej satynowe włosy. W ciszy, ciągle był połączony z nią w najbardziej intymny sposób. Pozwolił, żeby jej dłoń wędrowała z góry na dół wzdłuż jego kręgosłupa. Rozkoszował się wilgotnym ciepłem jej ciała, muśnięciami jej warg na swoim obojczyku.
Zamknął oczy, upajając się tymi odczuciami. Przed jedenastoma laty został pozbawiony czegoś wyjątkowego. W czasie tego weekendu odzyskał to. Zrobiłby wszystko, żeby nie stracić jej ponownie. Wtedy nie miał jej do zaoferowania niczego poza samym sobą. Teraz mógł jej ofiarować cały świat… i siebie. Zaczęła oddychać równomiernie. Zasypiała. Uśmiechnął się do siebie trochę zażenowany swoim brakiem samokontroli, co wyczerpało ich obydwoje tak całkowicie i tak szybko… Zdecydował, że pozwoli jej pospać godzinkę. Sam też zaśnie, a potem obudzi się i będzie się z nią kochał. Tym razem bez pośpiechu, celebrując ten akt. Potem będą rozmawiać. Będą musieli zrobić plany. Wiedział, że ona może się wahać z zerwaniem zaręczyn tylko po jednym popołudniu spędzonym z nim w łóżku, ale wiedział też, że ma szanse, żeby nakłonić ją do tego, używając prostego argumentu: byli dla siebie przeznaczeni. Ich przeznaczeniem było być razem, od zawsze…
Ze snu wyrwał go jakiś dźwięk dobiegający gdzieś z głębi domu. Otworzył oczy i zdezorientowany spojrzał na pustą poduszkę obok siebie. W pokoju było ciemno, odwrócił się na bok i spojrzał na zegarek. Dochodziła szósta. Uniósł się na ramieniu zaskoczony, że spał prawie trzy godziny. Przez kilka chwil leżał w bezruchu, nasłuchując, próbując zorientować się, gdzie była Meredith. Pierwszy odgłos, jaki usłyszał, był tym najmniej przez niego oczekiwanym; dochodził z zewnątrz: był to odgłos uruchamianego samochodu, pracującego silnika.
W stanie szczęśliwości, w jakim był, pomyślał w pierwszym odruchu, że Meredith musiała niepokoić się, że akumulator nie wytrzyma mrozu. Odrzucił nakrycie, przeczesując dłonią włosy wyskoczył z łóżka. Podszedł do okna, zamierzając je otworzyć i powiedzieć jej, że on się tym zajmie. Odsunął zasłony. Jedyne, co zobaczył, to jarzącą się intensywnie parę tylnych czerwonych świateł samochodu. BMW oddalało się ku głównej drodze długą aleją dojazdową. Był tak zaskoczony tym widokiem, że pierwszą jego reakcją była obawa, że jechała o wiele za szybko… dopiero wtedy dotarła do niego prawda. Ona odjeżdżała! Przez ułamek sekundy wydawało się, że jego umysł nie jest w stanie przyswoić sobie tego szokującego faktu. Wyślizgnęła się z łóżka i uciekła w środku nocy. Przeklinając wściekle pod nosem, zapalił lampkę i wciągnął spodnie. Oparł dłonie na biodrach, stał i patrzył na puste łóżko. Był jak sparaliżowany. Nie mógł uwierzyć, że uciekła tak, jakby zrobili coś, czego należało się wstydzić i czemu trudno byłoby stawić czoło w blasku dnia.
Wtedy zauważył kartkę: leżała na nocnej szafce. Była napisana na takim samym żółtym arkuszu papieru, na jakim robiła notatki na zebranie zarządu. Chwycił ją z nadzieją, że może to tylko informacja, że po prostu pojechała po zakupy.
Matt, to, co się stało tego popołudnia, nigdy nie powinno było się zdarzyć. To nie było dobre. Myślę, że można to zrozumieć, ale źle, że to się wydarzyło. Obydwoje mamy życie zaplanowane już w jakiś sposób, są w nim ludzie, których kochamy i którzy ufają nam. Zawiedliśmy to ich zaufanie. Wstyd mi. Mimo to zawsze będę pamiętać ten weekend jako coś pięknego i wyjątkowego. Dziękuję ci za to.
Stał bez ruchu. Wpatrywał się w te słowa ze wściekłym niedowierzaniem. Zupełnie absurdalnie, głupio, czuł się, jakby został zgwałcony czy wykorzystany, jak jakiś płatny ogier, którego ona może wziąć do łóżka, kiedy tylko chce, przeżyć „coś wyjątkowego” a potem pozbyć się jak nic nie znaczącego poddanego, z którym wstydzi się być.
Ani odrobinę się nie zmieniła przez te wszystkie latał W dalszym ciągu była rozpieszczoną egoistką. Była tak przeświadczona o własnej wyższości, że nawet do głowy jej nie przyszło, że ktoś pochodzący z niższej niż ona klasy społecznej mógłby okazać się wart jej zainteresowania. Nie, nie zmieniła się wcale, ciągle była tchórzem, ciągle…
W tym momencie opamiętał się. Nie mógł uwierzyć, że gniew przesłonił mu wspomnienie tego, czego się dowiedział. Przez kilka ostatnich minut osądzał ją na podstawie błędnego przeświadczenia, jakie miał o niej przez ostatnich jedenaście lat. To był stary nawyk nie mający nic wspólnego z rzeczywistością. Rzeczywistością było to, czego dowiedział się o niej w tym pokoju; prawda była jednocześnie bolesna i wspaniała. Meredith nie była tchórzem. Nigdy nie uciekła od niego, od macierzyństwa, ani nawet od swojego ojca tyrana, z którym musiała sobie radzić przez te lata. Była wtedy osiemnastolatką i myślała, że kocha Matta. W jego oczach pojawił się uśmiech na wspomnienie jej niezwykłego wyznania i zniknął, kiedy pomyślał, jak leżała w szpitalnym łóżku, czekając na niego. Przesłała kwiaty dla ich dziecka, nazwała ją Elizabeth po jego matce… A kiedy on nie pojawił się już nigdy więcej, próbowała żyć dalej. Wróciła do szkoły i stawiła czoło temu, co niosła przyszłość. Nawet teraz wzdragał się na wspomnienie tego, co mówił i robił jej w czasie kilku ostatnich tygodni. Chryste, jak ona musiała go nienawidzić!
Groził jej, zastraszał ją… a mimo to, kiedy dowiedziała się od jego ojca, co się wydarzyło, pokonała śnieżycę, żeby dotrzeć do niego i powiedzieć mu prawdę. Zrobiła to, wiedząc, że kiedy przybędzie tu, zetknie się z brutalną wrogością.
Oparł ramię o oparcie łóżka. Z rosnącą dumą zdecydował, że jego żona nie uciekała przed rzeczami, przed którymi większość ludzi zrejterowałaby natychmiast.
Dzisiaj jednak uciekła od niego.
Zastanawiał się, co ją tak bardzo wystraszyło, kiedy teraz, po raz pierwszy w czasie tego weekendu mogła zapanować między nimi absolutna harmonia?
Szukając odpowiedzi, odtwarzał szybko w myślach wydarzenia dwóch minionych dni. Widział, jak sięga po jego dłoń, prosi o zawieszenie broni. Pamiętał, że patrzyła na ich łączące się dłonie w taki sposób, jakby ten moment znaczył dla niej bardzo wiele. Kiedy dotknął jej palców, wyczuł, że drżały. Widział, jak śmiała się do niego tymi błyszczącymi, niebieskozielonymi oczami: „Zdecydowałam, że kiedy dorosnę, będę dokładnie taka jak ty”. Przede wszystkim jednak pamiętał, jak płakała w jego ramionach, opowiadając mu o ich dziecku… jak objęła go, przytuliła do siebie tak samo naturalnie, jak to robiła w tym właśnie łóżku… przypomniał sobie, jak krzyczała z rozkoszy, kiedy nakrywał ją swoim ciałem, jak wpijała paznokcie w jego plecy, jak jej ciało zapraszało go z takim samym niezwykłym, poruszającym żarem, jaki okazała mu, kiedy była osiemnastolatką.
Wyprostował się powoli uderzony najbardziej oczywistą konkluzją. Najwyraźniej Meredith uciekła dzisiaj dlatego, że to, co zaszło między nimi, poruszyło ją równie mocno jak jego. Jeśli tak było, to jej plany na przyszłość z Parkerem i wszystko inne były zagrożone tym, co się stało w tym domu, a mówiąc precyzyjnie: w tym właśnie łóżku.
Nie była tchórzem, ale była osobą bardzo ostrożną. Zauważył to, kiedy rozmawiali o jej pracy. Podejmowała ryzyko, ale tylko wtedy, kiedy zyski były znaczne, a prawdopodobieństwo porażki stosunkowo małe. Sama przyznała się do tego, kiedy byli na dole.
Biorąc to pod uwagę, można było przyjąć za pewnik, że nie będzie chciała ponownie ryzykować swojego zaangażowania emocjonalnego czy całej przyszłości z powodu Matta Farrella, o ile będzie mogła tego uniknąć – Konsekwencje przespania się z nim i jej ponownego zaangażowania się były dla niej zbyt niepokojące, żeby chciała stawić im czoło. Kiedy ostatnio to zrobiła, jej życie stało się piekłem na ziemi. Uzmysłowił sobie, że dla Meredith prawdopodobieństwo porażki w związku z nim było ogromne, zyski były…
Zaśmiał się do siebie łagodnie: zyski przechodziły jej najśmielsze wyobrażenia. Teraz musiał tylko przekonać ją o tym. Potrzebował czasu, żeby to przeprowadzić. Wiedział, że nie będzie chciała mu go dać. Prawdę mówiąc, zważywszy na to, jak dzisiaj uciekła, spodziewał się niemal, że natychmiast poleci do Reno, czy gdziekolwiek indziej, żeby przy pierwszej nadarzającej się okazji zerwać z nim wszelkie więzy. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej prawdopodobne wydawało mu się, że tak właśnie zrobi.
Właściwie były tylko dwie inne rzeczy, których był bardziej pewien: wiedział, że Meredith w dalszym ciągu czuła coś do niego i że będzie jego żoną w każdym znaczeniu tego słowa.
Był teraz gotów poruszyć niebo i ziemię dla osiągnięcia tego celu; był nawet skłonny zapomnieć o satysfakcji, jaką dałoby mu dopadniecie jej potwornego ojca i sprawienie, że stałaby się sierotą. W trakcie tych rozważań uświadomił sobie coś, od czego zesztywniał zaniepokojony: drogi, którymi teraz jechała Meredith, były miejscami oblodzone i niebezpieczne, a nie należało oczekiwać, żeby w takim stanie mogła poświęcić im odpowiednio wiele uwagi.
Odwrócił się i ruszył szybko korytarzem do swojego pokoju. Podszedł do walizeczki, wyjął z niej telefon i zadzwonił do trzech osób. Pierwszą z nich był nowy szef policji w Edmunton. Polecił mu, żeby samochód patrolowy odnalazł na obwodnicy czarne BMW i dyskretnie eskortował go do Chicago, upewniając się, że kierowca dotrze bezpiecznie do domu. Szef policji był absolutnie skłonny zadośćuczynić tej niecodziennej prośbie. Matt Farrell wyłożył pokaźną sumkę na jego kampanię wyborczą.
Następnie zadzwonił na domowy numer Davida Levinsona, głównego współwłaściciela firmy Pearson & Levinson. Poinstruował go, żeby razem z Pearsonem pojawili się w jego biurze punktualnie o ósmej rano następnego dnia. Levinson przystał na to bez oporów. Matthew Farrell płacił im rocznie ćwierć miliona dolarów, żeby służyli mu pomocą prawną w najszerszym wymiarze, nieważne, gdzie i kiedy.
Kolejny telefon był do Joego O'Hary. Miał on natychmiast przyjechać po Matta na farmę. Joe O'Hara miał wątpliwości. Matt Farrell płacił mu dużo, żeby był do dyspozycji w każdej chwili, ale Joe uważał się nie tylko za obrońcę Matta, lecz także za jego przyjaciela. Nie sądził, aby w interesie Matta było umożliwienie mu wyjazdu z farmy, jeśli Meredith chciała, żeby tam został. Nie potwierdził natychmiast gotowości wyjazdu, ale zapytał:
– Czy między tobą i twoją żoną wszystko jest w porządku? Matt skrzywił się, słysząc to bezprecedensowe ociąganie się przed natychmiastowym wykonaniem jego polecenia.
– Niezupełnie – powiedział niecierpliwie.
– Twoja żona ciągle tam jeszcze jest?
– Nie, już wyjechała.
Smutek w głosie O'Hary spowodował, że Matt wybaczył mu to wścibstwo. Zdał sobie sprawę z tego, jak daleko sięgała lojalność kierowcy.
– To co, Matt, pozwoliłeś jej odejść? W głosie Matta brzmiał śmiech.
– Chcę jechać za nią. A teraz, O'Hara, zbieraj się i przyjeżdżaj.
– Już jadę!
Po odłożeniu słuchawki Matt patrzył w okno, planując strategię na następny dzień.