Zbliżało się południe, kiedy Meredith wyszła spod prysznica. Włożyła sweter i wełniane spodnie w kolorze burgunda. Włosy spięła wysoko w koński ogon. Przeszła do salonu i niechętnie spojrzała na „Sunday Tribune”, którą rzuciła na kanapę, gdy tylko zerknęła w rubrykę Sally Mansfield. Jej pierwszy akapit poświęcony był wydarzeniom ostatniego wieczoru: Kobiety na całym świecie padają ofiarą uroku legendarnego Matthew Farrella, ale nasza Meredith Bancroft jest najwyraźniej na jego wdzięki uodporniona. Na sobotnim balu dobroczynnym w operze potraktowała go w sposób, nazywany w pewnych kręgach krótko i dosadnie „zmieszaniem kogoś z błotem”. Zrobiła to nasza Meredith, która ma reputację osoby z zasady zawsze i w stosunku do wszystkich niezwykle uprzejmej i ujmującej. Tymczasem to ona właśnie odmówiła uściśnięcia dłoni Matthew Farrella. Nic dziwnego, że niektórzy zadają sobie pytanie, jaki był tego powód.
Meredith miała za bardzo napięte nerwy, żeby pracować, była też zbyt zmęczona, żeby gdzieś wyjść. Stała na środku pokoju, patrząc na stylowe meble, tak jakby były zupełnie jej nie znane, w takim samym stopniu, jak obcy był jej naturze wewnętrzny zamęt, który czuła. Pod jej stopami leżał perski dywan w bladozielone i różowe wzory. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak chciała, począwszy od bawełnianych zasłon misternie upiętych na szerokich oknach, a skończywszy na francuskim rzeźbionym biurku znalezionym przez nią na aukcji w Nowym Jorku. To mieszkanie z roztaczającym się z okien pięknym widokiem miasta było jej jedyną prawdziwą ekstrawagancją. To i BMW, które kupiła przed pięcioma laty. Tego dnia pokój wydawał się pełen dysonansów i obcy, dokładnie tak jak jej myśli. Porzuciła przelotny pomysł, żeby przez chwilę zająć się pracą, i przeszła do kuchni. Nalała filiżankę kawy. Oparta o kuchenny blat sączyła ją, czekając, aż minie to uczucie nierealności. Unikała myśli o wczorajszym wieczorze, dopóki jej umysł nie będzie sprawnie funkcjonował. Machinalnie wodziła palcem wzdłuż fug kafelków, którymi wyłożony był blat. Nad kącikiem śniadaniowym wisiały kwiatki, zwykle skąpane w słońcu wpadającym przez okna. Dzisiaj niebo było zachmurzone. Taki też był i jej nastrój. Gorąca, świeża kawa lepiej usuwała odrętwienie jej umysłu niż prysznic i razem z powracającą pełną świadomością ledwo mogła znieść zabarwiony złością wstyd, jaki czuła na wspomnienie swojego zachowania poprzedniego wieczoru. W przeciwieństwie do Parkera i jej ojca nie żałowała tego, co zrobiła z obawy przed ewentualnymi reperkusjami wywołanymi ciętością pióra Sally Mansfield. Nie mogła sobie darować, że straciła panowanie nad sobą, tego, że straciła rozum! Wiele lat temu zmusiła się do zaprzestania oskarżania Matthew Farrella, nie tyle ze względu na niego, co na siebie samą. Wściekłość i ból, jakie czuła po jego zdradzie, to było więcej, niż mogła znieść. W rok po poronieniu zmusiła się do przeanalizowania wszystkiego, co zaszło między nimi; zmagała się ze sobą i starała się o ten obiektywizm, a kiedy go osiągnęła, uchwyciła się go tak bardzo, aż stał się jej częścią. Ten obiektywizm i uczelniany psycholog umożliwił jej zrozumienie, że to, co się im przydarzyło, było nieuniknione. Byli zmuszeni do pobrania się. Poza wspólnie spłodzonym dzieckiem nie mieli nawet jednego powodu, żeby dalej być razem. Nie łączyło ich nic i nic ich nigdy nie mogło łączyć. Zignorował jej prośbę o to, żeby wrócił z Ameryki Południowej, i to świadczyło o jego wielkiej nieczułości. Tę jego cechę potwierdzało jeszcze jego natychmiastowe żądanie rozwodu. Ale pod zewnętrzną powłoką wdzięku zawsze kryła się u niego nieprzejednaność i stanowczość. Jak mógłby być innym człowiekiem, jeśli weźmie się pod uwagę jego pochodzenie? Musiał siłą przepychać się przez życie, radzić sobie z ojcem pijakiem i młodszą siostrą, pracą w stalowni i całą resztą. Nigdy nie wydostałby się stamtąd, gdyby nie był twardy i ogarnięty dążeniem do własnego celu. Kiedy przed jedenastu laty potraktował Meredith z tak bolesną dla niej obojętnością, był po prostu człowiekiem twardym, zimnym i nieustępliwym. Zrobił to, co nakazywał mu obowiązek: poślubił ją, być może po części powodowany chciwością. Szybko zorientował się, że ona nie ma swoich własnych pieniędzy, i kiedy straciła dziecko, nie miał już żadnego powodu, żeby kontynuować ich związek. Nie cenił w życiu tego samego co ona i na pewno złamałby jej serce, gdyby zostali razem. Udało jej się zrozumieć to wszystko, albo przynajmniej wydawało jej się, że tak było. Niestety ostatniego wieczoru straciła na ten okropny, szarpiący nerwy moment i ten obiektywizm, i zdolność panowania nad sobą. To nigdy nie powinno było się stać. Nie stałoby się, gdyby ostrzeżono ją chociaż na kilka minut, zanim stanęła z nim oko w oko, lub gdyby przynajmniej nie uśmiechał się do niej w ten gorący, dobrze jej znany, intymny sposób!
Dłoń ją świerzbiła, żeby uderzeniem zmazać z jego twarzy ten nieszczery uśmiech.
Powiedziała do Stantona to, co czuła, najbardziej jednak martwiła ją gwałtowność jej uczuć, która spowodowała, że powiedziała właśnie to. Bała się, że to może się powtórzyć. Po chwili jednak zrozumiała, że nie było to możliwe. Nie czuła w tej chwili nic poza irytacją, że Matt stał się jeszcze bardziej przystojny i zyskał jeszcze więcej tego powierzchownego uroku, jaki nie należał się człowiekowi z jego kompletnym brakiem skrupułów. Najwyraźniej wybuch emocji, jakiego doświadczyła wczoraj wieczorem, był ostatnim słabym wybuchem gasnącego już wulkanu.
Poczuła się znacznie lepiej po przeanalizowaniu tego wszystkiego. Nalała kolejną filiżankę kawy i zasiadła przy biurku, żeby popracować. Jej śliczne mieszkanko znowu wyglądało jak należy, znajomo i bezpiecznie, tak samo jak jej umysł. Zerknęła na telefon stojący na biurku i przez jakiś absurdalny moment poczuła impuls, żeby zadzwonić do Matta Farrella i zrobić to, co nakazywało dobre wychowanie: przeprosić za urządzenie sceny. Z lekkim wzruszeniem ramion porzuciła ten nonsensowny pomysł, otworzyła swoją teczkę i wyjęła z niej dane finansowe, dotyczące sklepu w Houston. Matthew Farrella nic nie obchodziło, co ona czuła lub co robiła, kiedy byli małżeństwem, na pewno więc było mu też obojętne to, co zrobiła ubiegłego wieczoru. Poza tym, był takim egoistą i człowiekiem tak gruboskórnym, że nic nie mogło go zranić lub urazić.