ROZDZIAŁ 8

Meredith wyjęła z szafy sukienkę, którą miała włożyć na przyjęcie czwartego lipca. Rzuciła ją na łóżko i zdjęła szlafrok. Lato rozpoczęło się pogrzebem, a potem przeobraziło się w pięciotygodniową walkę z jej ojcem. Chodziło o to, gdzie ma studiować. Wczoraj ta walka przerodziła się w otwartą wojnę. Dawniej Meredith zawsze wycofywała się, żeby zadowolić ojca. Kiedy był niepotrzebnie surowy, mówiła sobie, że jest taki dlatego, że ją kocha i boi się o nią; kiedy był szorstki, tłumaczyła sobie, że ma obowiązki, którymi jest zmęczony. Ale teraz, kiedy dostrzegła w końcu, że jego plany w stosunku do niej kolidują z jej własnymi, nie miała zamiaru zrezygnować ze swoich marzeń tylko po to, żeby go ułagodzić.

Od czasu, kiedy była małą dziewczynką, wydawało jej się oczywiste, że pewnego dnia będzie jej dane pójść w ślady jej przodków i zająć w Bancroft i S – ka fotel prezesa. Każda kolejna generacja mężczyzn w rodzinie z dumą torowała sobie drogę do prezydentury w firmie. Zaczynali jako szefowie działów i przechodzili kolejne stopnie w hierarchii sklepu, aż do wiceprezydentury i prezydentury. Kiedy w końcu nadchodził moment, że byli gotowi przekazać dyrekcję sklepu swoim synom, obejmowali funkcje szefów zarządu spółki. Postępowano tak już od stu lat. Nigdy też żaden Bancroft nie dał prasie ani pracownikom powodu do zarzucenia mu niekompetencji lub tego, że nie zasługiwał na stanowisko, które piastował. Meredith wierzyła, była przekonana, że ona też by się sprawdziła, gdyby tylko dano jej szansę. Wszystko, czego chciała lub oczekiwała, to mieć tę szansę. A jedynym powodem, dla którego ojciec nie chciał jej tej szansy dać, było to, że nie była na tyle przewidująca, żeby urodzić się jako jego syn, a nie córka!

Sfrustrowana prawie do łez, włożyła sukienkę. Podeszła do toaletki, usiłując zapiąć suwak na plecach i spojrzała w wiszące nad nią lustro. Z zupełnym brakiem zainteresowania zerknęła na koktajlową sukienkę bez ramiączek, którą kilka tygodni temu kupiła na tę okazję. Karczek był skrojony tak, że wielokolorowa tęcza pastelowego szyfonu krzyżowała się na piersiach i obejmowała ściśle talię. Wzięła szczotkę i przeczesała długie jasne włosy. Nie zadając sobie trudu, aby zrobić z nimi coś specjalnego, zaczesała je do tyłu i podpięła w koczek, zostawiając kilka loczków nad uszami. Naszyjnik z różowym topazem byłby do tej sukienki idealny, ale jej ojciec miał też tego wieczoru być w Glenmoor. Nie chciała, żeby zobaczył, że nosi prezent od niego. Włożyła więc złote kolczyki z różowymi kamieniami, które błyszczały i migotały w świetle. Ramiona i szyję zostawiła bez ozdób. Uczesanie sprawiało, że wyglądała doroślej, a opalone na złoty kolor ramiona pięknie kontrastowały ze staniczkiem jej sukni. Meredith było jednak całkowicie obojętne, jak wygląda. Wybierała się tam tylko dlatego, że nie mogła znieść myśli o pozostaniu w domu. Obawiała się, że frustracja doprowadziłaby ją do szaleństwa. Obiecała poza tym Shelly Fillmore i reszcie przyjaciół Jonathana, że dołączy do nich.

Włożyła jedwabne pantofelki na wysokim obcasie, idealnie dobrane do sukienki. Kiedy się wyprostowała, jej wzrok padł na oprawiony w ramki, wiszący na ścianie numer starego wydania „Business Week”. Na okładce tego pisma było zdjęcie okazałego, śródmiejskiego sklepu „Bancrofta”, z umundurowanymi odźwiernymi stojącymi przy głównym wejściu. Czternastopiętrowy budynek stanowił punkt orientacyjny Chicago, odźwierni zaś byli symbolem ciągłych starań Bancroftów o zapewnienie doskonałej obsługi swoim klientom. W tym numerze był długi, wspaniały artykuł o sklepie, mówiący o tym, że metka „Bancrofta” na towarze była równocześnie gwarancją jego jakości; ozdobne „B” na torbach na zakupy było emblematem nobilitującym kupujących. Artykuł wspominał też o godnej podziwu kompetencji spadkobierców „Bancrofta”, jeśli chodzi o kierowanie nim. Mówił też o tym, że talent i miłość do handlu są w rodzinie Bancroftów przekazywane w genach, począwszy od założyciela sklepu Jamesa Bancrofta.

Kiedy reporter przeprowadzał wywiad z dziadkiem Meredith i zapytał go o to, Ciril uśmiechnął się potwierdzająco i powiedział, że to możliwe. Dodał jednak, że to James Bancroft zapoczątkował tradycję, która była przekazywana z ojca na syna. Tradycją tą było przygotowywanie i kształcenie następcy od momentu, kiedy był na tyle duży, żeby opuścić pokój dziecinny i jadać ze swoimi rodzicami. To właśnie tam, przy stole, ojcowie zaczynali opowiadać swoim synom o wszystkim, co działo się w sklepie. Dla dziecka te codzienne opowiastki o działalności sklepu stawały się ekwiwalentem zwykle opowiadanych bajek. Powodowały podniecenie i zaciekawienie, a jednocześnie niemal niezauważalnie sączyły też wiedzę. Z kolei uproszczone nieco problemy były dyskutowane już z nastolatkami. Pytano o metody ich rozwiązywania i wysłuchiwano ich propozycji, chociaż oczywiście znajdowanie rozwiązań nie było prawdziwym celem tych rozmów; była nim nauka, pobudzanie i zachęcanie do myślenia.

W końcowej części artykułu dziennikarz zapytał Cirila o jego następców. Meredith czuła ucisk w gardle, kiedy myślała o odpowiedzi, jakiej udzielił wtedy jej dziadek.

– Mój syn już objął po mnie prezydenturę – powiedział. – On ma tylko jedno dziecko i jestem pewien, że Meredith świetnie sprosta zadaniu, kiedy nadejdzie czas, żeby przejęła prezydenturę Bancroft i S – ka. Chciałbym tylko móc doczekać lego dnia i zobaczyć to.

Meredith wiedziała już, że jeśli wszystko potoczy się tak, jak tego chce jej ojciec, to ona nigdy nie zdobędzie prezydentury „Bancrofta”. Philip zawsze dyskutował z nią o działalności sklepu, tak jak to robił z nim jego ojciec, ale był zdecydowanie przeciwny temu, żeby ona pracowała tam kiedykolwiek. Tego odkrycia dokonała podczas obiadu, wkrótce po pogrzebie dziadka. W przeszłości wielokrotnie mówiła o swoim zamiarze kontynuowania tradycji rodzinnych i zajęcia stanowiska prezydenta „Bancrofta”. Wtedy albo tego nie słyszał, albo nie brał sprawy poważnie. Tego wieczoru potraktował ją z należytą uwagą. Z brutalną bezpośredniością poinformował ją, że nie oczekuje, żeby kiedyś przejęła jego obowiązki. Co więcej: nie chce tego. Był to przywilej, który rezerwował dla przyszłego wnuka. Potem chłodno zaznajomił Meredith z zupełnie inną tradycją, którą miał zamiar kontynuować: kobiety Bancroftów nie pracowały nigdy w sklepie ani nigdzie indziej, jeśli trzymać się faktów. Ich obowiązkiem było być przykładnymi żonami i matkami. Wszelkie dodatkowe zdolności i wolny czas miały poświęcać działalności charytatywnej.

Meredith nie chciała tego zaakceptować, nie mogła, nie teraz. Było na to już za późno. Na długo przed tym, zanim się zakochała, lub myślała, że się zakochała w Parkerze – zakochała się w swoim sklepie. Do czasu, kiedy skończyła sześć lat, znała z imienia wszystkich odźwiernych i pracowników ochrony. Jako dwunastolatka znała nazwiska wszystkich wiceprezydentów firmy i wiedziała, za co byli odpowiedzialni. Rok później poprosiła ojca, żeby ją zabrał ze sobą do Nowego Jorku. Kiedy jej ojciec brał udział w spotkaniu w audytorium „Bloomingdale'a”, ona była przez całe popołudnie oprowadzana po tym olbrzymim sklepie. Kiedy wyjechali z Nowego Jorku, miała już wyrobioną własną opinię, nie całkiem prawidłową, o tym, dlaczego „Bancroft” był lepszy od „Bloomingdale'a”.

Teraz, mając lat osiemnaście, dysponowała już ogólną wiedzą o takich problemach jak wynagrodzenia pracowników, wysokość osiąganych zysków, techniki obrotu towarowego czy zagadnienia obciążeń finansowych. To były rzeczy, które ją fascynowały, których chciała się uczyć. Nie miała zamiaru spędzić następnych czterech lat swojego życia na studiowaniu języków romańskich i sztuki Renesansu!

Kiedy mu to powiedziała, uderzył dłońmi w stół tak mocno, że wszystkie naczynia podskoczyły.

– Idziesz do Maryville, gdzie chodziły twoje obydwie babki, i będziesz mieszkać w domu. W domu! – powtórzył. – Czy to jasne? Zamknęliśmy ten temat. – Potem odsunął swoje krzesło i wyszedł.

Jako dziecko Meredith robiła wszystko, żeby go zadowolić i udawało jej się to: był zadowolony z jej stopni, z jej manier, z zachowania. Właściwie była idealną córką. Teraz jednak zaczynała rozumieć, że cena za zadowalanie jej ojca i utrzymywanie pokoju między nimi zaczynała być coraz wyższa; krępowało to jej indywidualność, wymagało porzucenia wszystkich marzeń o przyszłości, nie mówiąc już o poświęceniu jej życia towarzyskiego.

Jego absurdalne podejście do jej randek czy chodzenia na przyjęcia nie było w tej chwili jej największym problemem, ale było jednym z powodów ich ostrych sprzeczek i jej zażenowania tego lata. Teraz, kiedy miała już osiemnaście lat, wydawało się, że zaostrza jeszcze rygory, zamiast je łagodzić. Jeśli Meredith umówiła się z kimś, ojciec osobiście otwierał młodemu człowiekowi drzwi, brał go w krzyżowy ogień pytań i traktował z obraźliwą pogardą, co miało na celu doprowadzenie do tego, żeby nie chciał się już więcej z Meredith zobaczyć. Potem z kolei wyznaczał śmiesznie wczesną porę jej powrotu, np. na północ. Jeśli spędzała noc u Lisy, zawsze znalazł pretekst, żeby zadzwonić i upewnić się, że tam jest. Jeśli wyjeżdżała wieczorem na przejażdżkę, chciał dokładnie wiedzieć, dokąd jedzie. Po powrocie do domu żądał rozliczenia się z każdej minuty jej nieobecności. Po latach spędzonych w prywatnych szkołach o najostrzejszych z możliwych rygorach chciała posmakować prawdziwej swobody. Zasłużyła na to. Myśl o mieszkaniu przez najbliższe cztery lata w domu, pod narastającą kuratelą ojca, wydawała się nie do zniesienia. To było zupełnie niepotrzebne.

Aż do tej pory nigdy nie przeciwstawiała mu się otwarcie. Wyraźna rebelia tylko zaostrzała jego gniew. Nie cierpiał, kiedy ktoś mu się sprzeciwiał. Raz rozzłoszczony potrafił chować urazę i być lodowato zły przez całe tygodnie. Dawniej zgadzała się na to wszystko nie tylko z obawy przed jego gniewem. Po pierwsze, zawsze pragnęła jego akceptacji. Po drugie, rozumiała, jak musiał być upokorzony zachowaniem jej matki i skandalem, jaki wybuchł potem. Kiedy Parker opowiedział jej o tym, wspomniał, że nadmierna opiekuńczość jej ojca w stosunku do niej może być właśnie spowodowana jego obawą, że ją straci. Była przecież wszystkim, co miał. Jej przyczyną może być też strach, że Meredith nieświadomie zrobi coś, co przypomni ludziom o skandalu, jaki kiedyś wywołała jej matka. Szczególnie ta ostatnia ewentualność nie przypadła Meredith do gustu, ale pogodziła się z tym i spędziła te pięć letnich tygodni, próbując dojść z ojcem do porozumienia; kiedy to zawiodło, zaczęła toczyć z nim słowne potyczki. Wczoraj jednak narastająca między nimi wrogość znalazła ujście w gwałtownej kłótni. W poczcie był rachunek na przedpłatę czesnego z Uniwersytetu Northwestern. Meredith zaniosła go do gabinetu ojca. Z opanowaniem, cicho powiedziała:

– Nie zamierzam iść do Maryville. Idę do Northwestern i zdobędę dyplom, który jest coś wart.

Kiedy podała mu rachunek, odłożył go na bok i spojrzał na nią tak, że zrobiło jej się słabo.

– Doprawdy? – zadrwił – a jak zamierzasz opłacać czesne? Powiedziałem ci, że nie dam na nie pieniędzy. Nie możesz tknąć ani centa ze swojego spadku, dopóki nie ukończysz trzydziestu lat. Jest już za późno, żebyś mogła starać się o stypendium. Do studenckiej pożyczki nigdy cię nie zakwalifikują, możesz więc zapomnieć o sprawie. Będziesz mieszkała w domu i pójdziesz do Maryville. Czy rozumiesz mnie, Meredith?

Powstrzymywane przez lata urazy wymknęły się zupełnie spod kontroli Meredith.

– Nie myślisz racjonalnie! – wykrzyknęła. – Dlaczego nie potrafisz zrozumieć…

Wstał powoli, nie spiesząc się. Jego wzrok prześlizgiwał się po niej z raniącą ją pogardą.

– Rozumiem doskonale – wyrzucił z siebie z furią. – Rozumiem, że są rzeczy, które chcesz robić, i ludzie, z którymi je chcesz robić. Wiesz dobrze, że nigdy tego nie zaakceptuję. Oto dlaczego chcesz studiować w wielkiej uczelni i mieszkać w akademiku! Co przemawia do ciebie najbardziej, Meredith? Może mieszkanie w koedukacyjnych akademikach z chłopcami skradającymi się korytarzami i wślizgującymi się do twojego łóżka? Czy może…

– Jesteś nienormalny!

– A ty jesteś dokładnie taka, jak twoja matka! Masz wszystko, co najlepsze, a chcesz tylko jednego: znaleźć się w łóżku z mętami tego świata.

– Do diabła! – wybuchnęła, zaskoczona siłą swojej niepohamowanej pasji. – Nigdy ci tego nie wybaczę, nigdy! – Obróciła się na pięcie i skierowała się do drzwi.

Jego głos za nią zabrzmiał jak grzmot:

– Dokąd idziesz!

– Wychodzę! – rzuciła przez ramię. – Aha, jeszcze jedno. Nie wrócę przed północą. Mam już dosyć godziny policyjnej!

– Wracaj tu! – krzyknął.

Meredith, ignorując go, ruszyła do drzwi frontowych i wyszła na zewnątrz. Poczuła jeszcze większą wściekłość, kiedy wpadła do białego porsche, którego dostała od niego na szesnaste urodziny. Jej ojciec był opętany. Był nienormalny! Przez cały wieczór była u Lisy i celowo została u niej aż do trzeciej nad ranem. Kiedy wróciła, ojciec czekał na nią. Nerwowo krążył po hallu wejściowym. Wrzeszczał i wyzywał ją, używając rozdzierających jej serce słów. Po raz pierwszy nie przejęła się jego gwałtownym gniewem. Przetrwała ten atak, a każde, tak raniące ją słowo umacniało tylko jej postanowienie przeciwstawienia się mu.

Klub Glenmoor obejmował wiele akrów majestatycznych trawników usianych tu i ówdzie kwitnącymi krzewami i klombami. Przed ciekawskimi i wycieczkowiczami chroniony był przez wysokie, żelazne ogrodzenie i straż przy bramie wjazdowej. Długa, wijąca się droga dojazdowa, oświetlona ozdobnymi lampami gazowymi, kluczyła pomiędzy okazałymi dębami i klonami, aż do drzwi frontowych klubu, potem zakręcała z powrotem do głównej drogi. Sam klub, nieregularna budowla z białej cegły z szerokimi filarami podtrzymującymi jego wspaniałą fasadę, otoczony był dwoma polami golfowymi klasy mistrzowskiej i szeregiem kortów tenisowych. Na jego tyłach rozsuwane drzwi prowadziły na szerokie tarasy z wieloma stolikami, osłoniętymi parasolami i drzewami w donicach. Kamienne stopnie prowadziły z najniższego tarasu do dwóch basenów o olimpijskich wymiarach. Tego wieczoru baseny były zamknięte dla kąpiących się, ale na leżakach wokół nich zostawiono grube, jasnożółte poduchy, dla tych członków klubu, którzy chcieliby oglądać fajerwerki w wygodnej pozycji lub odpoczywać między tańcami, kiedy orkiestra będzie grać na zewnątrz.

Zaczynało już zmierzchać, kiedy Meredith przejechała obok głównego wejścia, gdzie obsługa pomagała członkom klubu wysiadać z samochodów. Wjechała w zatłoczony parking z boku budynku i zaparkowała swój samochód pomiędzy błyszczącym nowym rollsem, należącym do bogatego założyciela fabryki tekstylnej, a ośmioletnim, czterodrzwiowym chevrolelem, należącym do o wiele bardziej bogatego finansisty. Zwykle było coś takiego w zmierzchu, co podnosiło ją na duchu. Tym razem jednak była przygnębiona i zamyślona. Poza ubraniami nie miała nic, co mogłaby sprzedać, żeby zdobyć pieniądze na zapłacenie uniwersyteckich wydatków. Jej samochód zarejestrowany był na ojca. On też kontrolował jej spadek. Na koncie miała dokładnie siedemset dolarów, siedemset dolarów, należących wyłącznie do niej. Szła powoli w kierunku wejścia do klubu, usiłując wymyślić sposób na zapłacenie czesnego.

W wyjątkowe wieczory, takie jak ten, ochroniarze klubowi pełnili również obowiązki obsługi parkingu. Jeden z nich pospieszył, żeby otworzyć przed nią drzwi.

– Dobry wieczór, panno Bancroft – powiedział, rzucając jej zabójcze spojrzenie.

Był świetnie zbudowanym, przystojnym studentem medycyny z Uniwersytetu Illinois. Wiedziała, bo opowiedział jej to wszystko w ubiegłym tygodniu, kiedy próbowała się opalać.

– Cześć Chris – powiedziała nieobecnym głosem. Czwarty lipca, poza tym, że był to Dzień Niepodległości, był także dniem powstania klubu Glenmoor. Klub rozbrzmiewał śmiechami i rozmowami. Członkowie krążyli po salach z koktajlami w dłoniach, ubrani w smokingi i suknie wieczorowe, które obowiązywały dla uczczenia podwójnej tego wieczoru okazji. Wystrój wnętrza w Glenmoor był o wiele mniej imponujący i elegancki niż niektórych niedawno założonych klubów w rejonie Chicago. Wzory na wschodnich dywanach pokrywających wyfroterowane podłogi były już niewyraźne, a masywne, antyczne meble stwarzały atmosferę raczej pompatycznej wygody niż wystawności. Jeśli o to chodzi, Glenmoor nie różnił się niczym od innych przodujących w kraju klubów wiejskich. Został dawno założony i był najbardziej ekskluzywny, a jego prestiż nie miał nic wspólnego ze sposobem jego urządzenia czy nawet proponowanymi rozrywkami. Był nierozerwalnie związany z pozycją towarzyską jego członków. Samo tylko bogactwo nie zapewniało zdobycia upragnionego członkostwa w Glenmoor, o ile nie szło to w parze z odpowiednią rangą społeczną. W tych rzadkich razach, kiedy obydwa te warunki były spełnione, kandydat musiał zdobyć imienne poparcie wszystkich czternastu osób z Komitetu Członkowskiego Glenmoor, zanim zarekomendowano go do klubu. Te ostre wymagania udaremniły w ciągu ostatnich lat aspiracje członkowskie kilku nowobogackich przedsiębiorców, wielu lekarzy i kongresmanów, także wielu graczy wiodących drużyn, a nawet stanowego sędziego Sądu Najwyższego.

Ani ekskluzywność klubu, ani jego członkowie nie robili na Meredith wrażenia. Dla niej były to po prostu znajome twarze. Niektóre z nich znała całkiem dobrze, a niektórych prawie wcale. Idąc hallem, uśmiechała się automatycznie do znanych sobie ludzi, rozglądała się po pokojach w poszukiwaniu tych, z którymi była umówiona. Jedna z jadalni została na ten wieczór przekształcona w kasyno. W dwóch innych urządzono wspaniałe bufety. Wszędzie kłębiły się tłumy ludzi. Na dole, w głównej sali bankietowej klubu, grała orkiestra i sądząc z dochodzących stamtąd odgłosów, tam także było tłoczno. Mijając pokój, w którym grano w karty, zerknęła tam ostrożnie. Jej ojciec był zapalonym graczem, tak samo jak większość ludzi w tym pokoju. Ani ojca, ani grupy Jona jednak tam nie było. Po sprawdzeniu wszystkich pomieszczeń poza salą główną, udała się z kolei tam.

Sala bankietowa klubu pomimo wielkich rozmiarów była urządzona tak, że stwarzała wrażenie domowej przytulności. Wyściełane sofy i wygodne krzesła zgrupowane były wokół małych niskich stolików. Mosiężne kinkiety były zawsze przyciemnione, tak że ciepło oświetlały dębową boazerię. Zwykle ciężkie atłasowe kotary były zaciągnięte, osłaniając ścianę szklanych drzwi prowadzących na tyły klubu; tego wieczoru drzwi były otwarte, a goście mogli wychodzić na tarasy, gdzie nastrojowo grała orkiestra. Z lewej strony całą długość pokoju zajmował bar. Pomiędzy nim a ścianą luster, zastawioną setkami oświetlonych przyciemnionymi światłami trunków, krążyli barmani, obsługujący siedzących przy barze gości.

Tutaj też było tego wieczoru tłoczno i Meredith już miała zamiar odwrócić się i ruszyć na dół, kiedy zauważyła Shelly Fillmore i Leigh Ackerman. Stały w dalekim krańcu baru razem z kilkoma przyjaciółmi Jonathana i starszą parą, którą Meredith w końcu zidentyfikowała jako państwa Sommersów, ciotkę i wuja Jonathana. Podeszła do nich, przywołując na twarz sztuczny uśmiech i zamarła, kiedy niedaleko od nich, na lewo zobaczyła ojca stojącego w grupce ludzi.

– Meredith – powiedziała pani Sommers po powitaniach. – Masz śliczną sukienkę. Gdzie znalazłaś coś takiego?

Musiała spojrzeć w dół, żeby zobaczyć, co ma na sobie.

– W „Bancrofcie” – odpowiedziała.

– Gdzież by indziej – zażartowała Leigh Ackerman.

Państwo Sommers odwrócili się, żeby porozmawiać z innymi przyjaciółmi, a Meredith kątem oka obserwowała ojca. Miała nadzieję, że będzie się trzymał od niej z daleka. Przez chwilę stała bez ruchu, pozwalając, żeby jego obecność kompletnie wytrąciła ją z równowagi. Nagle uświadomiła sobie, że udaje mu się zepsuć jej nawet taki wieczór. Rozdrażniona, postanowiła, że pokaże mu, że tak się nie stanie, że nie pokonał jej jeszcze. Odwróciła się i zamówiła koktajl u jednego z barmanów. Potem obdarzyła Douga Chalfonta jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów i wspaniale udała zainteresowanie tym, co do niej mówił.

Na zewnątrz zmierzch przemienił się w noc, a wewnątrz gwar rozmów podniósł się w proporcji odpowiedniej do ilości wypitych trunków. Meredith sączyła swój drugi koktajl z szampana i zastanawiała się, czy powinna próbować znaleźć pracę, czym udowodniłaby ojcu, że podtrzymuje postanowienie studiowania w dobrej uczelni. Spojrzała w lustro za barem i zobaczyła, że ojciec obserwuje ją wzrokiem pełnym chłodnego niezadowolenia. Bez emocji zastanowiła się, co tym razem ma jej do zarzucenia. Być może przyczyną była jej wydekoltowana suknia albo, co bardziej prawdopodobne, zainteresowanie, jakie okazywał jej Doug Chalfont. Z pewnością przyczyną jego dezaprobaty nie mogła być lampka szampana, którą trzymała w dłoni. Odkąd nauczyła się mówić, wymagano od niej, żeby mówiła jak dorosła, a także, żeby zachowywała się jak osoba dorosła. Kiedy miała dwanaście lat, ojciec pozwalał jej uczestniczyć w kolacjach, gdy miał kilku gości. Jako szesnastolatka uczyła się podejmować jego gości i do kolacji, chociaż w niewielkich ilościach, sączyła wino.

Z zamyślenia wyrwał ją głos Shelly Fillmore, która powiedziała, że o ile nie chcą stracić zarezerwowanego stolika, powinni już iść do jadalni. Meredith próbowała otrząsnąć się z ponurego nastroju, przypominając sobie, że przecież postanowiła dobrze się bawić.

– Jonathan powiedział, że dołączy do nas przed kolacją – dodała Shelly. – Czy ktoś go widział? – Wyciągając szyję Shelly rozglądała się wśród rzednącego tłumu, który zaczynał przesuwać się w stronę jadalni. – Mój Boże! – wykrzyknęła, patrząc na wejście do sali. – Kto to jest? On jest absolutnie cudowny! – Uwagę tę zrobiła głośniej, niż zamierzała, co wywołało zainteresowanie nie tylko w całej grupie, z którą była Meredith, ale także wśród kilku innych osób, które usłyszały ten okrzyk i odwróciły się zaciekawione.

– O kim mówisz? – zapytała Leigh Ackerman, rozglądając się ciekawie. Meredith, która stała twarzą do drzwi, podniosła głowę i natychmiast zorientowała się, kto wywołał ten wyraz zadziwienia i pożądania na twarzy Shelly. W drzwiach, z prawą ręką wciśniętą w kieszeń spodni, stał mężczyzna mający co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Włosy miał prawie tak ciemne jak smoking, który opinał jego szerokie barki i długie smukłe nogi. Z opaloną na brąz twarzą kontrastowały jasne oczy. Stał tam, obojętnie spoglądając na elegancko ubranych członków Glenmoor. Patrząc na niego, Meredith zastanawiała się, jak Shelly mogła użyć w stosunku do niego słowa „cudowny”. Jego twarz wyglądała jak wykuta z granitu przez rzeźbiarza, którego zamierzeniem nie było pokazanie piękna mężczyzny, ale jego brutalnej siły i surowej męskości. Miał kwadratowy podbródek, prosty nos, jego szczęki wyrażały żelazną siłę. Meredith uznała, że wygląda na twardego i dumnego aroganta. To była typowa dla niej reakcja: nigdy nie podobali jej się ani bruneci, ani supermani.

– Spójrz na te ramiona – entuzjazmowała się Shelly – popatrz na tę twarz. To właśnie, Doug, jest czysty, skondensowany sex appeal!

Doug obejrzał nieznajomego i wzruszył ramionami, uśmiechając się.

– Na mnie on nie robi żadnego wrażenia. – Zwracając się do jednego z nowo poznanych przez Meredith chłopców z ich grupy zapytał: – A co z tobą, Rick, czy on ciebie podnieca?

– Nie dowiem się, dopóki nie zobaczę jego nóg – zażartował Rick. – Nogi są tym, co się liczy najbardziej dla mnie i to dlatego podnieca mnie Meredith.

W tym momencie w drzwiach pojawił się trochę niepewnie trzymający się na nogach Jonathan. Rozglądając się po sali, otoczył ramieniem barki nieznajomego. Meredith odnotowała mały triumfujący uśmieszek, który rzucił w ich stronę, kiedy zobaczył całą ich grupę stojącą przy barze. Natychmiast zorientowała się, że był pijany, ale kompletnie zaskoczył ją jęk i śmiech, które wydały z siebie Shelly i Leigh.

– O, nie! – powiedziała Leigh, patrząc na Shelly i Meredith z komicznym przerażeniem. – Tylko nie mówcie mi, że ten cudowny okaz mężczyzny to robotnik, którego Jonathan zaangażował do pracy przy ich instalacji naftowej!

Wybuch śmiechu Douga Chalfonta zagłuszył większość słów Leigh, i Meredith nachyliła się do niej.

– Przepraszam, co powiedziałaś?

Leigh wyjaśniła jej, mówiąc szybko, żeby skończyć, zanim dwaj mężczyźni do nich dotrą:

– Człowiek, który jest z Jonathanem, to hutnik z Indiany. Ojciec zmusił Jona do zatrudnienia go na ich instalacji naftowej w Wenezueli.

Meredith była zdziwiona nie tylko uśmieszkami wymienianymi przez innych przyjaciół Jonathana, ale i wyjaśnieniami Leigh.

– Dlaczego go tutaj przyprowadził? – zapytała.

– To żart, Meredith! Jon jest wściekły na ojca, że zmusił go do zatrudnienia tego faceta i w dodatku stawia mu go za przykład do naśladowania. Przyprowadził go tu na złość ojcu, żeby zmusić go do kontaktu z nim na gruncie towarzyskim. I wiesz, co w tym wszystkim jest najśmieszniejsze – szepnęła w chwili, kiedy mężczyźni dotarli do nich – ciotka Jonathana powiedziała nam właśnie, że w ostatniej chwili jego rodzice zdecydowali się spędzić weekend w swoim letnim domu, a nie tutaj…

Zbyt głośne, potoczyste powitanie Jonathana sprawiło, że wszyscy będący w zasięgu jego głosu, w tym jego ciotka i wuj oraz ojciec Meredith, odwrócili się w jego stronę.

– Witajcie – zagrzmiał, wymachując ręką, żeby jego powitanie obejmowało ich wszystkich. - Cześć, ciociu Harriet, wujku Russel! – Odczekał, żeby skupić na sobie uwagę obecnych. – Chciałbym, abyście poznali mojego kumpla Matta Terrella, nie F – Farrella – tu czknął – ciociu Harriet, wujku Russell – przywitajcie się z Mattem. Mój ojciec chciałby, żebym był taki jak on, kiedy dorosnę. To jego najnowszy wzorzec dla mnie!

– Dzień dobry – powiedziała grzecznie ciotka Jonathana. Oderwała lodowate spojrzenie od swojego pijanego siostrzeńca i zrobiła wysiłek, żeby być uprzejmą w stosunku do człowieka, którego ze sobą przyprowadził. – Skąd pan pochodzi, panie Farrell?

– Z Indiany – odpowiedział spokojnym, rzeczowym tonem.

– Z Indianapolis? – skrzywiła się. – Obawiam się, że nie znamy żadnych Farrellów z Indianapolis.

– Nie jestem z Indianapolis i jestem pewien, że nie zna pani mojej rodziny.

– A dokładnie to skąd pan pochodzi? – rzucił ojciec Meredith, gotowy do przesłuchania i zastraszenia każdego mężczyzny, który pojawi się w pobliżu córki.

Matt Farrell odwrócił się, a Meredith obserwowała z ukrytym podziwem, jak bez mrugnięcia okiem odparował miażdżące spojrzenie jej ojca.

– Edmunton, na południe od Gary.

– Czym pan się zajmuje? – zapytał niegrzecznie Philip.

– Pracuję w hucie żelaza – odpowiedział indagowany, przy czym wyglądał na równie twardego i zimnego, jak jej ojciec.

Po tej rewelacji zapadła pełna zdziwienia cisza. Kilka par w średnim wieku, czekających na ciotkę i wuja Jonathana, wymieniło między sobą zakłopotane spojrzenia i wycofało się. Pani Sommers najwyraźniej zdecydowała się na równie nagły odwrót.

– Życzę miłego wieczoru, panie Farrell – powiedziała sztywno i skierowała się razem z mężem do jadalni.

Nagle wszyscy ożyli.

– No cóż! – powiedziała wesoło Leigh Ackerman, patrząc na całą ich grupę i nie obejmując wzrokiem Matta Farrella, który stał z tyłu i trochę z boku. Chodźmy jeść! – Wcisnęła swoją dłoń pod ramię Jona i obróciła go do drzwi, dodając celowo: – Zarezerwowałam stolik na dziewięć osób.

Meredith przeliczyła szybko. W ich grupie było dziewięć osób, nie licząc Matta Farrella. Zamarła, zdegustowana zachowaniem Jonathana i jego przyjaciół; przez moment pozostała na swoim miejscu. Ojciec zobaczył ją stojącą w niewielkiej odległości od Farrella. Zatrzymał się przy niej, idąc do sali jadalnej ze swoimi przyjaciółmi. Ścisnął jej łokieć.

– Pozbądź się go! – warknął na tyle głośno, że Farrell go usłyszał, po czym ruszył dalej.

Meredith z gniewnym, pełnym wyzwania buntem obserwowała, jak odchodził. Potem spojrzała na Matta Farrella, niepewna, co zrobić dalej. On odwrócił się w kierunku drzwi prowadzących na taras. Obserwował znajdujących się tam ludzi z wyniosłą niezmiennością kogoś, kto wie, że jest osobą niepożądaną i kto w takim układzie chce wyglądać jak ktoś, kto preferuje taki stan rzeczy.

Meredith wiedziała od razu, w chwilę po poznaniu go, że nie należy do ich grupy społecznej, jeszcze zanim powiedział, że jest hutnikiem z Indiany. Smoking nie leżał na jego szerokich ramionach tak, jak leżałoby ubranie szyte na miarę, co oznaczało, że prawdopodobnie go wypożyczył. Nie mówił też z głęboko zakorzenioną pewnością siebie człowieka z towarzystwa, który oczekuje, że będzie mile widziany i lubiany, gdziekolwiek się pojawi. Co więcej, był w nim jakiś trudny do zdefiniowania brak ogłady, a także cień szorstkości i bezwzględności, które intrygowały ją i odpychały jednocześnie.

Biorąc pod uwagę to wszystko, zaskakujące było, że nagle wydał jej się bardzo podobny do niej samej. Tak było. Spojrzała na osamotnionego mężczyznę, który sprawiał wrażenie, że nic sobie nie robi z tego, że jest szykanowany. Przypomniała sobie w tym momencie siebie w St. Stephen, kiedy spędzała każdą przerwę z książką otwartą na kolanach, też udając, że jej nie zależy.

– Panie Farrell – zapytała tak obojętnie, jak tylko mogła. – Czy napiłby się pan czegoś?

Odwrócił się zaskoczony, przez chwilę się wahał, po czym skinął głową.

– Szkocka z wodą.

Przywołała kelnera, który pospieszył ku niej.

– Jimmy, podaj szkocką z wodą panu Farrellowi.

Kiedy się odwróciła, Matt Farrell obserwował ją, krzywiąc się lekko. Wodził wzrokiem od jej twarzy po biust i talię, potem skoncentrował się na oczach, jakby uważał jej akcję za podejrzaną i zastanawiał się, co spowodowało, że trudziła się aż tak bardzo.

– Kim był człowiek, który kazał ci się mnie pozbyć? – zapytał znienacka.

Nie miała ochoty niepokoić go prawdą, ale odpowiedziała:

– To był mój ojciec.

– Współczuję ci głęboko i naprawdę szczerze – zażartował ponuro, na co Meredith zareagowała śmiechem, bo nikt nigdy nie ośmielił się skrytykować jej ojca, nawet pośrednio, i ponieważ nagle wyczuła, że Matt Farrell jest „rebeliantem” takim samym, jakim ona postanowiła się stać. Wydal jej się dzięki temu o wiele milszy. Zamiast użalać się nad nim lub czuć do niego niechęć, pomyślała o nim nagle jak o kundlu, który wbrew woli został wrzucony sam jeden w grupę hardych psów z rodowodem. Zdecydowała, że to ona go uratuje.

– Czy miałbyś ochotę zatańczyć? – zapytała, uśmiechając się do niego, jakby był starym przyjacielem.

Rzucił jej rozbawione spojrzenie.

– Dlaczego myślisz, księżniczko, że hutnik z Edmunton w Indianie umie tańczyć?

– A umie?

– Myślę, że sobie poradzę.

Była to raczej mało zgodna z prawdą ocena jego zdolności. Przekonała się o tym już kilka minut później, kiedy tańczyli na tarasie do wolnej melodii granej przez zespół. Prawdę mówiąc, był zupełnie niezły, ale za bardzo spięty i tańczył mało nowocześnie.

– Jak mi idzie?

Beztrosko nieświadoma podwójnego znaczenia, jakie można by przypisać jej słowom, powiedziała lekko:

– Jak na razie, mogę jedynie powiedzieć, że masz wyczucie rytmu i poruszasz się dobrze. Tak czy inaczej to jedyne, co się naprawdę liczy, – Patrząc mu z uśmiechem w oczy, żeby złagodzić ewentualną nutkę krytycyzmu, której mógł doszukać się w jej następnych słowach, dodała: – Potrzebujesz tylko trochę praktyki.

– Jak wiele praktyki zalecasz?

– Niewiele. Jedna noc wystarczy, żeby nauczyć się kilku nowych ruchów.

– Nie wiedziałem, że są jakieś „nowe” ruchy.

– Są – powiedziała Meredith – ale najpierw musisz nauczyć się rozluźniać.

– Najpierw? – powtórzył. – Do tej pory byłem przekonany, że należy się rozluźniać dopiero potem.

Nagle dotarło do niej, o czym on myślał i co mówił. Nie tracąc głowy, powiedziała:

– Czy mówimy o tańcu, panie Farrell?

Wychwycił brzmiącą w jej głosie reprymendę. Przez chwilę obserwował ją ze wzrastającym zainteresowaniem, ponownie ją oceniał, szacował. Jego oczy nie były jasnoniebieskie, jak myślała początkowo, ale niezwykłe, metalicznie szare. Włosy miał ciemnobrązowe, a nie czarne. Kiedy się odezwał, jego cichy głos brzmiał usprawiedliwiająco.

– Mówimy o nim teraz. – Chcąc wytłumaczyć swój brak swobody w tańcu, który wyczuła w jego ruchach, dodał: – Przed kilkoma dniami naderwałem więzadło w prawej nodze.

– Przykro mi – powiedziała, przepraszając za wyciągnięcie go na taras. – Czy to boli?

, Jego opalona twarz rozbłysła uśmiechem.

– Tylko wtedy, kiedy tańczę.

Meredith roześmiała się z tego żartu i poczuła, że jej troski gdzieś znikają. Przetańczyli jeszcze jeden taniec, rozmawiając o niczym bardziej istotnym niż zła muzyka i dobra pogoda. Kiedy wrócili do sali, Jimmy przyniósł ich drinki. Kierując się chęcią odegrania się i urazą do Jonathana, powiedziała:

– Jimmy, zapisz, proszę, te drinki na konto Jonathana Sommersa. – Spojrzała na Matta i zobaczyła zaskoczenie w jego twarzy.

– Jesteś przecież członkiem klubu?

– Tak – powiedziała Meredith ze smętnym uśmiechem. – To mały rewanż z mojej strony.

– Za co?

– Za… – zbyt późno zorientowała się, że cokolwiek teraz powie, zabrzmi to jak użalanie się nad nim i będzie dla niego żenujące. Wzruszyła ramionami. – Nie lubię Jonathana Sommersa.

Spojrzał na nią dziwnie, podnosząc swojego drinka i wypijając łyk.

– Myślę, że jesteś już głodna. Dołącz do swoich przyjaciół. Był to miły gest, dający jej możliwość wyboru. Meredith nie miała jednak ochoty dołączyć teraz do grupy Jona. Rozejrzała się wokół i było dla niej jasne, że jeżeli zostawi tutaj Matta Farrella, nikt nie zrobi wobec niego najmniejszego przyjaznego gestu. Prawdę mówiąc, wszyscy na sali omijali ich z daleka.

– Tak naprawdę – powiedziała – jedzenie tutaj wcale nie jest takie dobre.

Rozejrzał się wokół i zdecydowanie odstawił swoją szklankę, dając jej do zrozumienia, że zamierza wyjść.

– Ludzie też niezbyt ciekawi.

– Oni trzymają się od nas z daleka nie z małostkowości czy arogancji – zapewniła go. – Naprawdę.

Patrząc na nią obojętnie, zapytał:

– To dlaczego tak się zachowują?

Meredith popatrzyła na kilka par w średnim wieku, znajomych jej ojca. Wszyscy oni byli sympatycznymi ludźmi.

– No cóż, są na pewno zażenowani zachowaniem Jonathana. A z tego, czego się dowiedzieli o tobie: gdzie mieszkasz i czym się zajmujesz, większość z nich wyciągnęła wniosek, że nie mają z tobą nic wspólnego.

Najwyraźniej uznał, że traktuje go protekcjonalnie, uśmiechnął się grzecznie mówiąc:

– Już czas na mnie.

Nagle wydało jej się niesprawiedliwe, że on wyjdzie i jedyne, co zapamięta z tego wieczoru, to upokorzenie, jakiego tu doznał. Prawdę mówiąc, wydawało jej się to niepotrzebne i… wręcz nie do pomyślenia!

– Nie możesz jeszcze wyjść – zaprotestowała zdecydowanie, uśmiechając się. – Chodź ze mną i weź swojego drinka.

– Dlaczego? – spytał podejrzliwie.

– Dlatego – zadeklarowała Meredith uparcie, z figlarnym uśmiechem – że jest łatwiej, jeśli robiąc to, trzyma się w dłoni drinka.

– Robiąc co? – nalegał.

– Poznając ludzi – wyjaśniła. – Przedstawię cię kilku osobom!

– Absolutnie nie! – Matt chwycił jej nadgarstek, chcąc ją powstrzymać, ale było już za późno. Meredith nagle zawzięła się, że zmusi wszystkich do przełknięcia tej „pigułki” i będzie im się to musiało podobać.

– Proszę, zrób mi tę przyjemność – powiedziała miękko, błagalnym głosem.

Wymuszony uśmiech pojawił się na jego ustach.

– Masz zupełnie niezwykłe oczy…

– Tak naprawdę to jestem okropnym krótkowidzem – żartowała, serwując mu jeden ze swych zniewalających uśmiechów. – Znana jestem z wchodzenia na ściany. To przykry widok. Może wezmę cię pod rękę i wyprowadzisz mnie do hallu, żeby nie spotkało mnie znowu coś takiego.

Nie pozostał nieczuły ani na jej żarty, ani na ten uśmiech.

– Poglądy masz też bardzo nieszablonowe – odpowiedział, zaśmiał się niechętnie, ale jednak podał jej ramię, gotów zapewnić jej dobrą zabawę.

Po przejściu kilku kroków w hallu Meredith zobaczyła znaną jej starszą parę.

– Dzień dobry, pani Foster, panie Foster – przywitała ich wylewnie, w chwili kiedy mieli zamiar, nie dostrzegając jej, przejść obok.

Zatrzymali się natychmiast.

– O, dzień dobry, Meredith – powiedziała pani Foster, po czym obydwoje z mężem uśmiechnęli się z grzecznym zainteresowaniem do Matta.

– Chciałabym przedstawić państwu przyjaciela mojego ojca – obwieściła Meredith, powstrzymując uśmiech na widok niedowierzającego wzroku Matta. - To jest Matt Farrell. Matt pochodzi z Indiany i zajmuje się hutnictwem.

– Miło mi – powiedział pan Foster, ściskając dłoń Matta. – Wiem, że Meredith i jej ojciec nie grają w golfa, ale mam nadzieję, że powiedzieli panu, że mamy tu w Glenmoor dwa wysokiej klasy pola golfowe. Czy zabawi pan tu wystarczająco długo, żeby zagrać ze mną?

– Nie jestem nawet pewien, czy będę tu tak długo, żeby dokończyć tego drinka – powiedział Matt, najwyraźniej spodziewając się, że zostanie wyrzucony, kiedy tylko ojciec Meredith odkryje, że przedstawiono go jako jego przyjaciela.

Pan Foster przytaknął, zupełnie nie rozumiejąc sytuacji.

– Biznes zawsze koliduje z przyjemnościami. Ale może chociaż zobaczy pan sztuczne ognie. Mamy najlepszy pokaz w okolicy.

– Dzisiejszego wieczoru na pewno będą najlepsze – orzekł Matt; wzrok skoncentrował ostrzegawczo na szczerej twarzy Meredith.

Pan Foster nawiązał znowu do swojego ulubionego golfa, podczas, gdy Meredith starała się bez powodzenia zachować powagę.

– Jaki jest pański handicap? – wypytywał Matta.

– Sądzę, że dzisiaj to ja jestem jego handicapem – wtrąciła Meredith, rzucając Mattowi prowokujące, rozbawione spojrzenie.

– Co takiego? – zamrugał powiekami pan Foster.

Ale Matt mu nie odpowiedział, a Meredith nie była w stanie tego zrobić.

Jej uśmiechnięte usta przykuły uwagę Matta, a kiedy spojrzał na nią szarymi oczami, coś trudnego do zdefiniowania czaiło się w ich głębi.

– Chodźmy, mój drogi – powiedziała pani Foster, obserwując roztargniony wyraz twarzy Matta i Meredith. – Ci młodzi ludzie nie chcą spędzić tego wieczoru na rozmowie o golfie.

Reflektując się i przychodząc do siebie, Meredith pomyślała, że wypiła po prostu za dużo szampana. Potem wcisnęła dłoń pod ramię Matta.

– Chodź ze mną – powiedziała, kierując się w stronę sali bankietowej, gdzie grała orkiestra.

Niemal przez godzinę krążyła z nim od jednej grupy do drugiej. Uśmiechała się do niego porozumiewawczo, kiedy bez zająknięcia mówiła skandaliczne półprawdy p tym, kim był i czym się zajmował. Matt stał obok niej, nie pomagając jej aktywnie, ale obserwując jej poczynania z wyraźnym rozbawieniem.

– Widzisz więc – obwieściła wesoło, kiedy pozostawiwszy w końcu za sobą gwar i muzykę, wyszli frontowymi drzwiami i ruszyli wolno przez trawnik. – Nie jest ważne to, co mówisz, ale to, czego nie powiesz.

– To bardzo ciekawa teoria – droczył się z nią. – Masz ich więcej?

Meredith potrząsnęła przecząco głową, rozkojarzona czymś, co podświadomie krążyło po jej głowie przez cały wieczór. – Nie mówisz wcale jak człowiek pracujący w hucie.

– Ilu takich ludzi znasz?

– Tylko jednego – przyznała.

Jego głos stał się nagle poważniejszy.

– Często tu przychodzisz?

Spędzili pierwszą część wieczoru, uprawiając rodzaj głupiej gry, ale wyczuła, że nie miał już ochoty na gry. Ona też nie i ich nastrój wyraźnie zmienił się w tym momencie. Spacerowali wśród różanych klombów i kwietników. Meredith opowiedziała mu, że była w szkole z internatem i że niedawno ją ukończyła. Kiedy zapytał z kolei o jej plany zawodowe, zrozumiała, że on myślał, że skończyła właśnie studia. Zamiast sprostować pomyłkę, ryzykując, że przerazi go odkryciem, że ma osiemnaście lat, a nie dwadzieścia dwa, zrobiła szybko unik pytając o niego.

Powiedział jej, że za sześć tygodni wyjeżdża do Wenezueli i co tam będzie robił. Od tego momentu ich rozmowa zaczęła z zadziwiającą łatwością przeskakiwać z tematu na temat. W końcu zatrzymali się, żeby móc się lepiej koncentrować na tym, o czym mówili. Stali pod leciwym wiązem. Meredith słuchała go jak zahipnotyzowana, nie zwracając uwagi na szorstką korę pod jej odkrytymi plecami. Dowiedziała się, że Matt ma dwadzieścia sześć łat i że jest dowcipny, i mówi ze swadą. Umiał słuchać z uwagą tego, co mówiła, tak jakby jej słowa były najważniejsze na świecie. Było to niepokojące i bardzo jej to pochlebiało. Wywoływało to także fałszywy nastrój intymności i odizolowania. Właśnie śmiała się z żartu, który opowiedział, kiedy tuż koło jej twarzy przeleciał dorodny owad i brzęczał teraz gdzieś koło jej ucha. Podskoczyła, krzywiąc się, i próbowała zlokalizować intruza.

– Czy to wpadło mi we włosy? – zapytała spięta, pochylając głowę.

– Nie – uspokoił ją. – To była tylko mała czerwcowa pszczółka. – Czerwcowe pszczółki są okropne, a ta była wielkości dużego kolibra.

Kiedy śmiał się cicho, powiedziała z nutką satysfakcji w głosie:

– Będziesz się śmiał za sześć tygodni, kiedy nie będziesz mógł zrobić kroku, żeby nie nadepnąć na węża.

– Naprawdę? – powiedział półgłosem, ale uwagę, skupił na jej ustach. Jego ręce przesuwały się w górę, po obu stronach jej szyi, aż delikatnie objął jej twarz.

– Co robisz? – szepnęła niemądrze, kiedy zaczął powoli wodzić kciukiem po jej dolnej wardze.

– Próbuję się zdecydować, czy mogę sobie pozwolić, na podziwianie fajerwerków.

– Fajerwerki będą dopiero za pół godziny – wyjaśniła, wiedząc doskonale, że chce ją pocałować.

– Mam wrażenie – szepnął, powoli pochylając głowę – że rozpoczną się już zaraz.

I tak się stało. Jego usta dotknęły jej warg w elektryzującym, kuszącym pocałunku. Poczuła, jak w każdym zakątku, jej ciała eksplodują dreszcze. Na początku pocałunek był lekki, pieszczotliwy; jego usta delikatnie badały zarys jej warg. Meredith była już wcześniej całowana, ale zwykle przez stosunkowo mało doświadczonych, niecierpliwych chłopców: nikt nigdy nie pocałował jej z niespiesznym rozmysłem Matta Farrella. Jego ręce przemieszczały się. Jedna z nich przesuwała się w dół po jej plecach, przyciągając ją bliżej. Druga znalazła się na jej karku, a jego usta powoli rozchylały się. Zatracona w tym pocałunku Meredith wsunęła dłonie pod jego marynarkę, wodziła nimi po jego piersi, szerokich barkach, aż splotła je wokół jego szyi.

W chwili kiedy przywarła do niego, jego usta otworzyły się szerzej. Muskał językiem jej wargi, zostawiając na nich gorący ślad. Naglił je, żeby się rozchyliły. W momencie, kiedy to się stało, przedarł się do jej ust. Pocałunek eksplodował. Jego ręka znalazła jej pierś, pieścił ją przez materiał sukienki, polem niecierpliwie przesunął dłoń na plecy. Objął jej pośladki i przyciągnął ją mocno do siebie. Stała się świadoma jego tętniącego, podnieconego ciała i zesztywniała, zaskoczona trochę la wymuszoną intymnością. Potem, z powodów zupełnie nie dających jej się wytłumaczyć, wplotła nagłe palce w jego włosy i mocno przycisnęła usta do jego ust.

Wydawało się, że minęła cała wieczność, zanim w końcu oderwał się od niej. Serce waliło jej niczym młot pneumatyczny. Stała w objęciu jego ramion. Czoło oparła o jego pierś i próbowała uporać się z burzliwymi emocjami, które przeżywała. Gdzieś w zakamarkach jej rozkojarzonego umysłu zaczęła się kształtować myśl, że jej reakcja na coś, co było tak naprawdę tylko zwykłym pocałunkiem, może mu się wydać bardzo dziwna. Ta zawstydzająca ewentualność zmusiła ją w końcu do podniesienia głowy. Oczekiwała, że będzie patrzył na nią ze zdziwionym rozbawieniem. Spojrzała w jego twarz, ale to, co tam zobaczyła, wcale nie było drwiną. Jego szare oczy płonęły, a twarz była napięta i pociemniała z namiętności. Odruchowo objął ją mocniej, jakby nie chciał jej wypuścić. Zdała sobie sprawę z tego, że jego ciało było ciągle w wyraźny sposób podniecone. Było jej przyjemnie i była dumna, że nie tylko ona była i ciągle jest tak poruszona tym pocałunkiem. Jej wzrok powędrował do jego ust. Były zuchwale, zmysłowe w kształcie, a jednocześnie niektóre jego pocałunki były tak niesamowicie delikatne. Aż boleśnie delikatne… Marzyła o tym, żeby znowu poczuć te usta. Spojrzała na niego nieświadoma niemej prośby malującej się w jej oczach. Matt zrozumiał tę prośbę. Ramiona już zacieśnił dookoła niej, a z piersi wyrwał mu się w połowie jęk, w połowie śmiech.

– Tak – odpowiedział i zagarnął jej usta w zapierającym jej dech, namiętnym pocałunku. Przyjemność, jaką dawał jej ten pocałunek, doprowadzała ją niemal do szaleństwa.

W pewnej chwili gdzieś niedaleko nich zabrzmiał śmiech i Meredith, zakłopotana, wyrwała się z jego ramion. Zaalarmowana odwróciła się w kierunku głosów. Kilkanaście par wychodziło z klubu, żeby oglądać fajerwerki. Wyprzedzał wszystkich jednak jej ojciec, który wielkimi, zamaszystymi krokami zmierzał w ich kierunku. W jego ruchach widać było niepohamowaną wściekłość.

– O mój Boże – szepnęła. – Matt, musisz stąd odejść. Po prostu odwróć się i odejdź! Proszę.

– Nie.

– Proszę! – prawie krzyknęła. – Mnie on tutaj nic nie powie, poczeka, aż będziemy sami, ale nie wiem, co zrobi tobie.

Już w chwilę potem znała odpowiedź na to pytanie.

– Farrell. Wezwałem dwóch ludzi, żeby usunęli cię z terenu klubu – zasyczał z twarzą wykrzywioną furią. Obrócił Meredith, trzymając jej ramię w żelaznym uścisku. – Ty idziesz ze mną.

Dwaj klubowi kelnerzy już nadchodzili, przecinając drogę dojazdową. Ojciec szarpnął jej ramię, a Meredith odwróciła się i jeszcze raz powiedziała do Matta:

– Proszę, odejdź, nie pozwól im urządzić sceny.

Ojciec pociągnął ją dwa kroki do przodu i musiała iść. Nie chciała, żeby ją ciągnął. Nie miała wyjścia. Kiedy zobaczyła, że obydwaj idący w stronę Matta kelnerzy zwolnili, a potem zatrzymali się, poczuła niemal łzy ulgi. Odetchnęła. Najwyraźniej Matt ruszył w stronę drogi. Jej ojciec widocznie myślał tak samo, bo kiedy kelnerzy, niepewni, patrzyli na niego pytająco, powiedział:

– Pozwólcie odejść draniowi, ale zawiadomcie bramę wjazdową i upewnijcie się, że tu nie wróci.

Już blisko drzwi wejściowych odwrócił się do Meredith.

– Ludzie w tym klubie plotkowali na temat twojej matki. Prędzej piekło mnie pochłonie, niż pozwolę, żebyś ty też stała się przedmiotem ich plotek. Zrozumiałaś? – Puścił jej ramię, lak jakby jej skóra była skażona dotykiem Matta. Nie podniósł jednak głosu. Bancroftowie nigdy publicznie nie załatwiali rodzinnych problemów, bez względu na to, jak bardzo byli prowokowani. – Wracaj do domu. Droga zajmie ci dwadzieścia minut. Zadzwonię do ciebie za dwadzieścia pięć minut i lepiej żebyś tam była.

Odwrócił się na pięcie i z godnością wszedł do klubu. Patrzyła za nim upokorzona, po czym weszła do środka, żeby zabrać torebkę. W drodze na parking widziała trzy pary stojące w cieniu drzew. Wszystkie się całowały.

Jadąc, miała w oczach łzy bezsilnego gniewu i samotną postać na drodze zobaczyła dopiero po jej minięciu. Uświadomiła sobie, że był to Matt. Szedł z marynarką smokingu przerzuconą przez prawe ramię. Nacisnęła hamulec. Czuła się tak winna za upokorzenie, jakiego doznał przez nią, że nie od razu mogła mu spojrzeć w oczy.

Podszedł do jej samochodu i nachylił się lekko, patrząc na nią przez otwarte okienko.

– Nic ci się nie stało?

– Nie. – Spojrzała na niego, próbując przybrać nonszalancki ton. – Mój ojciec jest Bancroftem, a Bancroftowie nigdy nie kłócą się w miejscach publicznych.

Zobaczył powstrzymywane łzy błyszczące w jej oczach. Sięgając przez okienko, dotknął stwardniałymi opuszkami palców jej delikatnego policzka.

– I nie płaczą w obecności innych ludzi. Zgadza się?

– Zgadza się – przyznała, starając się przejąć od niego chociaż część jego wspaniałej obojętności wobec jej ojca. – Ja… ja jadę teraz do domu. Może podrzucić cię gdzieś po drodze?

Jego wzrok przesunął się z jej twarzy na pałce kurczowo zaciśnięte na kierownicy.

– Tak, ale pod warunkiem, że pozwolisz mi poprowadzić to cacko. – Zabrzmiało to tak, jakby zależało mu tylko na tym, żeby poprowadzić jej samochód, ale po tym, co powiedział za chwilę, stało się jasne, że martwił się o to, czy tak roztrzęsiona dotrze bezpiecznie do domu. – Odwiozę cię do domu i wezwę stamtąd taksówkę.

– Proszę bardzo – powiedziała z ożywieniem, zdecydowana, że zachowa resztki dumy. Wysiadła i obeszła samochód do drzwiczek pasażera.

Matt nie miał problemu z manipulowaniem drążkiem skrzyni biegów i wkrótce samochód wyślizgnął się z alei klubowej i wyskoczył na główną drogę. Światła innych samochodów migały w ciemnościach, a wiatr wpadał przez otwarte okna. Jechali w milczeniu. Gdzieś daleko z lewej strony kończyły się jakieś inne pokazy sztucznych ogni. Wystrzeliły w wielkim finale niezwykłą kaskadą czerwieni, bieli i niebieskości. Meredith obserwowała, jak błyszczące ogniki gasną wolno, opadając w dół.

Z opóźnieniem przypomniała sobie o dobrych manierach i powiedziała:

– Chciałabym cię przeprosić za to, co się stało dzisiaj wieczorem… to znaczy, za mojego ojca.

Matt zerknął na nią z ukosa, rozbawiony.

– To on powinien przepraszać. Żeby mnie wyrzucić, przysłał dwóch słabowitych kelnerów w średnim wieku. To uraziło moją dumę. Mógł przynajmniej wysłać czterech takich… żeby oszczędzić moje ego.

Meredith patrzyła na niego zdziwiona. Nie był ani odrobinę zastraszony gwałtownością Philipa. Uśmiechnęła się, bo to było cudowne uczucie być z kimś, kto tak reagował na jej ojca. Patrząc na jego potężne barki, powiedziała:

– Powinien być mądrzejszy i przysłać sześciu, jeżeli naprawdę chciał cię stamtąd usunąć.

– Dziękujemy ci i ja, i moje ego – rzekł z leniwym uśmiechem i Meredith roześmiała się, chociaż jeszcze przed chwilą przysięgłaby, że nie uśmiechnie się nigdy więcej.

~ Masz wspaniały uśmiech – wyszeptał.

– Dziękuję – odparła zaskoczona, z zadowoleniem nieproporcjonalnie dużym w stosunku do komplementu. W bladym świetle tablicy rozdzielczej obserwowała jego profil. Patrząc na jego targane wiatrem włosy, zastanawiała się, co w nim było takiego, co sprawiało, że kilka wypowiedzianych przez niego zwykłych słów stawało się fizyczną pieszczotą. W jej umyśle dźwięczały słowa Shelly Fillmore, zawierające chyba prawdziwą odpowiedź… „czysty, skondensowany sex appeal”. Kilka godzin wcześniej Matt nie wydawał jej się niezwykle przystojnym mężczyzną. Teraz tak było. Była przekonana, że kobiety szaleją za nim. Bez wątpienia, one też przyczyniły się do tego, że całował tak dobrze, jak tego doświadczyła. Miał sex appeal, to pewne… i wielką wprawę w całowaniu.

– Skręć tutaj – powiedziała kwadrans później, kiedy zbliżyli się do potężnej kutej, żelaznej bramy. Nachyliła się i nacisnęła przycisk na tablicy rozdzielczej. Brania otworzyła się.

Загрузка...