ROZDZIAŁ 28

Joe O'Hara podjechał do krawężnika przed budynkiem Intercorpu. Jeszcze zanim zdążył się zatrzymać, Matt, z nadmierną energią otworzył drzwiczki i wyskoczył z samochodu.

– Wezwij Toma Andersona – polecił pannie Stern, zmierzając po lunchu zamaszystym krokiem do swojego gabinetu. – Potem spróbuj znaleźć mi jakąś aspirynę.

W dwie minuty później pojawiła się przy jego biurku ze szklanką zimnej wody i dwiema aspirynami.

– Pan Anderson już wjeżdża na górę – powiedziała, obserwując jego twarz, kiedy popijał tabletki. – Ma pan bardzo napięty rozkład dnia. Mam nadzieję, że nie łapie pan grypy. Pana Harsha nie ma dzisiaj z tego powodu, tak samo jak dwóch wiceprezydentów i połowy działu przetwarzania danych. Ta grypa zaczyna się bólem głowy.

Jako że panna Stern nigdy nie wykazywała nadmiernego zainteresowania jego stanem zdrowia, było oczywiste dla Matta, że jedyną przyczyną tego zainteresowania teraz była troska o to, żeby udało mu się zrealizować plan dnia.

– To nie jest grypa – powiedział krótko. – Ja nigdy nie choruję. – Bezwiednie rozmasował bolące mięśnie karku. Ból głowy, który rano był tylko niewielkim, dokuczliwym dyskomfortem, teraz zaczynał pulsować.

– Jeśli to jest grypa, może trwać całe tygodnie, a nawet przekształcić się w zapalenie płuc. Coś takiego przydarzyło się pani Morris z reklamy i panu Lathrup z personalnego. Obydwoje są w szpitalu. Może powinien pan wypocząć, zamiast jechać w przyszłym tygodniu do Indiany. Inaczej pana rozkład…

– Nie mam grypy – obwieścił zwięźle. – Po prostu boli mnie głowa.

Ton jego głosu zmroził ją. Obróciła się na pięcie i wymaszerowała z gabinetu, zderzając się po drodze z Tomem Andersonem.

– A jej co się stało? – zapytał Tom, zerkając przez ramię.

– Obawia się, że będzie musiała zmienić terminy moich spotkań – powiedział niecierpliwie Matt. – Porozmawiajmy o komisji ziemskiej.

– W porządku. Co mam robić?

– Na razie poproś o wstrzymanie wydawania jakichkolwiek oficjalnych decyzji.

– A co potem?

W odpowiedzi Matt podniósł słuchawkę telefonu i zadzwonił do Vanderwilda.

– Za ile sprzedaje się „Bancroft”? – zapytał Petera. Gdy usłyszał odpowiedź, polecił: – Zacznij kupować ich akcje. Użyj tej samej metody, jaką stosowaliśmy, kiedy zdecydowaliśmy się na wykupienie „Haskella”. Utrzymuj to w tajemnicy. – Odłożył słuchawkę i spojrzał na Toma. – Chcę, żebyś sprawdził wszystkich członków zarządu „Bancrofta”. Któregoś może będzie można przekupić. Dowiedz się, kogo ewentualnie i jaka jest jego cena.

Ani razu przez lata, kiedy prowadzili i wygrywali wspólnie batalie o korporacje, Matt nie uciekał się do czegoś tak bezpardonowego jak przekupstwo.

– Mówisz o czystej wody przekupstwie…

– Mówię o pobiciu Bancrofta w jego własnej grze. On używa wpływów, żeby zdobyć głosy w komisji ziemskiej, my użyjemy pieniędzy, żeby zdobyć głosy w jego zarządzie. Jedyną różnicą pomiędzy tym, co robi on i co robię ja, jest końcowy efekt tego starcia. Kiedy skończę z tym mściwym draniem, będzie słuchał moich poleceń w swojej własnej sali posiedzeń zarządu!

– W porządku – powiedział Tom po pełnej zastanowienia pauzie. – Ale to musi być przeprowadzone bardzo dyskretnie.

– To nie wszystko – poinstruował go Matt, przechodząc do sali konferencyjnej, przylegającej do gabinetu. Nacisnął przycisk i lustrzana tafla zasłaniająca barek odsunęła się bezszelestnie. Chwycił z półki butelkę whisky, nalał jej trochę do szklaneczki i wziął solidny łyk trunku. – Chcę wiedzieć wszystko o operacjach „Bancrofta”. Pracuj nad tym razem z Vanderwildem. Za dwa dni chcę wiedzieć wszystko o ich finansach, o kadrze kierowniczej. A przede wszystkim chcę znać ich najsłabszy punkt.

– Rozumiem, że chcesz ich przejąć? Matt przełknął kolejny długi łyk drinka.

– Zdecyduję o tym później. To, czego chcę teraz, to wystarczająca ilość akcji, żeby ich kontrolować.

– Co z Southville? Zainwestowaliśmy fortunę w te ziemie. Ponury uśmiech wykrzywił usta Matta.

– Dzwoniłem z samochodu do „Pearsona i Levinsona” – wymienił nazwę firmy prawniczej z Chicago, z której usług korzystał. – Powiedziałem im, co chcę zrobić. Będziemy mieć zgodę komisji ziemskiej i niezły zysk z „Bancrofta”.

– W jaki sposób?

– Istnieje taki drobiazg jak ziemia w Houston, której oni chcą tak bardzo.

– I?

– I teraz ona jest naszą własnością.

Anderson skinął głową, zrobił dwa kroki w stronę drzwi, zatrzymał się i odwrócił. Z wahaniem zapytał:

– Skoro mam być z tobą w pierwszej linii tej batalii o „Bancrofta”, chciałbym przynajmniej wiedzieć, jak się to wszystko zaczęło?

Gdyby zapytał o to którykolwiek inny z jego dyrektorów, Matt nie zostawiłby na nim suchej nitki. Zaufanie było luksusem, na który mężczyzna o jego statusie finansowym nie mógł sobie pozwolić. Nauczył się już, tak samo jak nauczyli się tego inni, którzy wspięli się na szczyt, że zwierzanie się ze zbyt wielu spraw komukolwiek było ryzykowne, a nawet niebezpieczne. Najczęściej takie informacje były używane do zaskarbienia sobie łask gdzie indziej; czasami ludzie wykorzystywali je po to po prostu, żeby udowodnić, że byli powiernikami tych, którzy osiągnęli sukces. Ze wszystkich ludzi, jakich znał, było tylko czworo takich, którym ufał w pełni: jego ojciec, siostra, Tom Anderson i Joe O'Hara. Tom był z nim od czasu tych dawnych dni, kiedy Matt bazował na swojej przebojowości, budując imperium, mając za podwaliny pod nie zuchwałość, przeczucia i niewielką ilość prawdziwego kapitału. Wierzył Andersonowi i O'Harze dlatego, że oni dowiedli już swojej lojalności. Do pewnego stopnia wierzył im także dlatego, że tak jak i on nie pochodzili z uprzywilejowanych środowisk i wyszukanych szkół prywatnych.

– To się zaczęło jedenaście łat temu – odpowiedział niechętnie po pauzie Matt. – Zrobiłem wtedy coś, co nie podobało się Bancroftowi.

– Jezu, musiałeś dać mu w kość, skoro pała chęcią zemsty aż do teraz. Co zrobiłeś?

– Ośmieliłem się sięgnąć na wyżyny i wedrzeć się do jego prywatnego, małego elitarnego świata.

– W jaki sposób?

Matt pociągnął kolejny łyk drinka, żeby zmyć gorycz słów i wspomnień.

– Ożeniłem się z jego córką.

– Ożeniłeś się z jego… z Meredith Bancroft? Z tą córką?

– Dokładnie tą samą – potwierdził smętnie. Kiedy Anderson gapił się na niego zaskoczony, Matt dodał:

– Jest coś jeszcze, o czym równie dobrze możesz się dowiedzieć. Powiedziała mi dzisiaj, że rozwód, który jak sądziła, dostała jedenaście lat temu, jest nieważny. Prawnik prowadzący go był oszustem. Nigdy nie złożył w sądzie tego pozwu rozwodowego. Kazałem Levinsonowi to sprawdzić, ale mam przeczucie, że to prawda.

Po kolejnej chwili pełnego zdumienia milczenia umysł Andersona zaczął sprawnie funkcjonować.

– A teraz ona chce fortuny i podziału majątku, tak?

– Ona chce rozwodu – poprawił go Matt. – Ona i jej ojciec najchętniej by mnie zrujnowali, ale poza tym, ona twierdzi, że nie chce niczego.

Tom zareagował, tak jak należało się tego spodziewać, lojalnie. Był zły, zaśmiał się głośno, z sarkazmem.

– Kiedy rozprawimy się z nimi, będą pluć sobie w brodę, że rozpoczęli tę wojnę – obiecał, idąc do drzwi.

Matt podszedł do okna. Stał i patrzył na ponury dzień podobny do stanu jego duszy w tej chwili. Anderson miał prawdopodobnie rację co do efektu tego wszystkiego, ale poczucie triumfu Matta już się rozpływało. Czuł się… pusty. Kiedy patrzył na padający deszcz, ostatnie słowa Meredith krążyły w jego myślach i powracały, znowu i znowu: „Nie jesteś go wart. Do pięt mu nie dorosłeś. On jest dziesięć razy bardziej mężczyzną niż ty. Pod tym szytym na miarę garniturem ciągle jesteś niczym innym, jak tylko brudnym hutnikiem z brudnej mieściny, z brudnym ojcem pijakiem”. Próbował wymazać z myśli te zdania, ale one ciągle brzmiały, wyszydzały jego własną głupotę, przypominały mu z wielką mocą, jakim był głupcem, jeśli o nią chodziło. Przez całe lata po tym, kiedy jak sądził, byli rozwiedzeni, nie był w stanie kompletnie wymazać jej z serca. Zapracował się niemal na śmierć, żeby stworzyć imperium, gnany jakimś niemądrym, na poły sformułowanym planem, żeby wrócić kiedyś i zrobić na niej wrażenie tym, co osiągnął i kim się stał.

Skrzywił usta z gorzką ironią. Dzisiaj miał taką szansę. Osiągnął sukces finansowy; jego garnitur kosztował więcej niż ciężarówka, którą miał, kiedy się poznali. Zabrał ją limuzyną prowadzoną przez szofera do pięknej, drogiej restauracji. I po tym wszystkim był dla niej w dalszym ciągu „niczym innym, jak tylko brudnym hutnikiem”. Zwykle był dumny ze swojego pochodzenia, ale słowa Meredith sprawiły, że poczuł się jak jakiś oślizgły potwór wyciągnięty z dna zastygłego bagna, który zmienił swoje łuski na skórę.

Matt opuścił budynek dopiero po siódmej wieczorem. Joe otworzył drzwiczki samochodu i Matt wsiadł do środka. Czuł nietypowe dla siebie zmęczenie. Oparł bolący kark o oparcie siedzenia. Próbował zignorować unoszący się w samochodzie delikatny zapach perfum Meredith. Pomyślał o ich lunchu i przypomniał sobie sposób, w jaki śmiały się do niego jej oczy, kiedy opowiadała mu o sklepie. Z typową dla Bancroftów arogancją uśmiechała się do niego i prosiła o przysługę: cichy, przyjacielski rozwód. Robiąc to, jednocześnie upokarzała go publicznie i kolaborowała ze swoim ojcem, żeby go zrujnować. Był absolutnie skłonny dać jej ten rozwód, ale niezupełnie od razu.

Nagle samochód zakołysał się, a klaksony aut jadących obok i z tyłu roztrąbiły się. Matt gwałtownie otworzył oczy i spostrzegł, że Joe obserwuje go we wstecznym lusterku.

– Czy kiedykolwiek przyszło ci na myśl, żeby spojrzeć od czasu do czasu na drogę? Dzięki temu moglibyśmy jechać z mniejszą ilością przygód, ale dużo spokojniej.

– Niee. Kiedy zbyt często patrzę na drogę, dostaję hipnozy ulicznej. A więc – powiedział, zmierzając do tematu, który najwyraźniej zaprzątał jego myśli po kłótni między Mattem a Meredith, której był świadkiem – to była twoja żona, ta dzisiaj, co, Matt? – Joe zerknął na drogę, a potem znowu skoncentrował się na lusterku wstecznym. – To znaczy, spieraliście się na temat rozwodu, więc zorientowałem się, że ona musi być twoją żoną, racja?

– Racja – warknął Matt.

– To pewne, że jest wystrzałowa – zachichotał Joe, ignorując zmarszczone brwi Matta. – Ona cię za bardzo nie lubi, prawda?

– Tak.

– Co ma przeciwko hutnikom?

Jej słowa, rzucone na odchodnym, rozbrzmiały w głowie Matta: „Jesteś niczym innym, jak tylko brudnym hutnikiem”.

– Brud – powiedział, nic nie wyjaśniając. – Ona nie lubi brudu.

Joe, niechętnie zmienił temat, kiedy stało się jasne, że jego pracodawca nie zaoferuje żadnych dalszych informacji.

– Będziesz mnie potrzebował w przyszłym tygodniu w Indianie? Jeśli nie, to pomyśleliśmy, twój ojciec i ja, że urządzimy sobie dwudniową warcabową orgię.

– Nie będziesz mi potrzebny, zostań z nim. – Jego ojciec nie pił już od dziesięciu lat, a do sprzedaży farmy podchodził bardzo emocjonalnie, chociaż była to całkowicie jego decyzja. Z tego to powodu Matt czuł się trochę niepewnie, wiedząc, że jadąc tam, żeby spakować ich osobiste rzeczy, zostawia go zupełnie samego.

– A co z dzisiejszym wieczorem? Wychodzisz gdzieś? Matt był umówiony z Alicją.

– Pojadę rollsem – powiedział. – Masz wolny wieczór.

– Jeśli mnie potrzebujesz…

– Do diabła, powiedziałem już, że pojadę rollsem.

– Matt?

– Słucham.

– Twoja żona jest szałowa – powiedział Joe z kolejnym uśmieszkiem. – Niedobrze tylko, że z jej powodu stajesz się takim zrzędą.

Matt wyciągnął rękę i niegrzecznie zasunął szybę oddzielającą go od kierowcy.

Parker obejmował Meredith, pocieszając ją bez słów. Patrzyła w ogień płonący na kominku i powracała myślami do fatalnego spotkania z Mattem. Czuła bezsilną złość. Był taki miły na początku. Droczył się z nią, kiedy nie mógł się zdecydować, co będzie pić… słuchał jej opowieści o pracy.

Telefon z informacją o decyzji komisji ziemskiej w Southville zmienił wszystko. Teraz, kiedy miała czas, żeby zastanowić się nad tym, uzmysłowiła to sobie. Było jednak kilka spraw, których nie rozumiała. Spraw, które powodowały, że czuła się nieswojo. One nie miały sensu. Nawet jeszcze przed rozmową telefoniczną Matta wyczuwała, jakby przez cały czas towarzyszył jego myślom jakiś podtekst, rodzaj złości, a właściwie pogardy dla niej. I pomimo tego, co zrobił przed jedenastu laty, on nie był tu ani przez chwilę stroną broniącą się. Był daleki od tego. Zachowywał się natomiast lak, jakby sądził, że to ona powinna była się bronić. On chciał rozwodu, ona była stroną poszkodowaną, a mimo to nazwał ją dzisiaj pozbawioną zasad moralnych, zadufaną w sobie suką.

Poirytowana, odsunęła od siebie te nie wnoszące niczego nowego myśli. Z niesmakiem uświadomiła sobie, że szuka powodów, które usprawiedliwiałyby jego zachowanie. Już od samego początku, od wieczora, kiedy go poznała, była tak oczarowana bijącą od niego siłą i szorstkością jego urody, że uparła się, żeby wykreować go na rycerza w srebrnej zbroi. W mniejszym stopniu, ale jednak robiła to i teraz, a wszystko dlatego, że dzisiaj działał on na jej zmysły niemal w taki sam hipnotyzujący sposób jak przed laty.

Rozżarzone polano spadło z rusztu, sypiąc pomarańczowymi iskrami. Parker spojrzał na zegarek.

– Jest siódma – powiedział. – Chyba powinienem już pójść. Meredith wstała z westchnieniem i odprowadziła go do drzwi, wdzięczna, że pomyślał o tym, żeby wyjść. Ojciec był przez całe popołudnie na badaniach w szpitalu i nalegał, że wstąpi do niej wieczorem, żeby usłyszeć pełną relację z jej upoi kania z Mattem. Na pewno rozzłości go to, co miała mu do powiedzenia, i chociaż sama była przyzwyczajona do objawów jego niezadowolenia, to eksponowanie tego przed Parkeremi żenowało ją.

– Muszę w jakiś sposób zmusić go, żeby zmienił swoje stanowisko wobec komisji ziemskiej. Dopóki tego nie zrobi, nie mam co marzyć o tym, że Matt zgodzi się na cichy rozwód.

– Uda ci się – zapewnił Parker, obejmując ją. Przyciągnął ją do siebie, dodając jej otuchy pocałunkiem.

– Nie da się ukryć, że twój ojciec nie ma raczej wyboru. Zda sobie z tego sprawę.

Zamykała już drzwi, kiedy usłyszała, że Parker wita się z jej ojcem w korytarzu. Zrobiła głęboki wdech i przygotowała się do czekającej ją konfrontacji.

– No i co? – zapytał Philip zaraz po wejściu do jej mieszkania. – Co z Farrellem?

Meredith z początku zignorowała to pytanie.

– Jak wyniki twoich badań? Co lekarz powiedział o twoim sercu?

– Powiedział, że ciągle jest na swoim miejscu – odparł z sarkazmem Philip, zdejmując płaszcz i przerzucając go przez poręcz krzesła. Nie cierpiał lekarzy w ogóle, a swojego szczególnie, ponieważ doktor Shaeffer nie dał się zastraszyć, i sterroryzować czy przekupić, żeby Philip dostał to, czego chce, czyli mocne serce i zdrowie bez zarzutu. – Mniejsza o to wszystko. Chcę wiedzieć dokładnie, co powiedział Farrell – oświadczył, nalewając sobie kieliszek sherry.

– Nie waż się tego pić – ostrzegła go, po czym aż otworzyła usta z przerażenia, kiedy z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął smukłe cygaro. – Próbujesz się zabić? Odłóż to cygaro.

– Meredith – warknął lodowato – bardziej szkodzisz mojemu sercu, nie odpowiadając na moje pytanie, niż może to zrobić ta kropla brandy i jedno zaciągnięcie się cygarem. Jestem rodzicem, a nie dzieckiem. Bądź łaskawa pamiętać o tym.

Po całym nerwowym dniu ten niesłuszny atak spowodował, że w jej oczach zabłysła złość. Philip wyglądał lepiej niż przez cały mijający tydzień, co oznaczało, że badania musiały wypaść pomyślnie, zwłaszcza jeśli zdecydował się na sherry i cygaro.

– No dobrze – powiedziała, zadowolona, że czuł się tak dobrze. Wiedziała, że nie będzie w stanie upiększać przebiegu tego spotkania. Chciał relacji słowo po słowie i Meredith przekazała mu ją. Dziwne, ale kiedy skończyła, ojciec wyglądał, jakby poczuł ulgę.

– To wszystko? To wszystko, co Farrell powiedział? Nie powiedział niczego, co… – Zerknął na swoje cygaro, jakby szukał w myślach odpowiedniego słowa… – czegoś, co wydawałoby się dziwne? – podkreślił.

– Usłyszałeś wszystko, co zostało powiedziane – odpowiedziała Meredith. – Teraz chciałabym, żebyś to ty odpowiedział mi na kilka pytań. – Patrząc mu prosto w oczy, zapytała z mocą: – Dlaczego zablokowałeś członkostwo Matta w Glenmoor? Dlaczego po upływie tylu łat ciągle podtrzymujesz tę szaloną wendetę? Dlaczego?

Pomimo złości brzmiącej w jego głosie, ojciec wyglądał niepewnie.

– Trzymam go z dala od klubu, żeby uchronić cię przed spotykaniem go tam. Załatwiłem odmowę komisji ziemskiej, ponieważ chcę, żeby wyniósł się z miasta, żebyśmy nigdzie nie musieli natykać się na niego. Ale nie ma o czym mówić, co się stało, to się nie odstanie.

– To musi zostać zmienione – poinformowała go bez emocji. Philip zignorował to.

– Nie chcę, żebyś jeszcze kiedykolwiek z nim rozmawiała. Zgodziłem się na to dzisiaj tylko dlatego, że dałem się przekonać Parkerowi, że nie było innego wyjścia. On powinien był pójść tam z tobą. Doprawdy, zaczynam mieć wrażenie, że Parker jest mięczakiem, a nie lubię takich mężczyzn.

Meredith stłumiła śmiech.

– Po pierwsze, Parker nie jest mięczakiem. Był wystarczająco inteligentny, żeby wiedzieć, że jego obecność tylko by skomplikowała i tak trudną sytuację. Po drugie, jeśli kiedykolwiek spotkałbyś kogoś tak silnego jak ty, znienawidziłbyś go.

Philip właśnie zamierzał wziąć z krzesła swój płaszcz, ale zatrzymał się i spojrzał na nią przez ramię.

– Dlaczego mówisz coś takiego?

– Dlatego – powiedziała Meredith – że jedynym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek znałam, a który dorównuje ci bezwzględną, nieustraszoną siłą woli, jest Matt Farrell. To prawda, wiesz o tym – powiedziała łagodnie. – W pewnych sprawach on jest bardzo podobny do ciebie: jest przebiegły, twardy, gotowy niemal na wszystko, żeby osiągnąć to, czego chce. Najpierw nienawidziłeś go, bo był nikim i ośmielił się przespać się ze mną. Ale nawet bardziej nienawidziłeś go dlatego, że nie udawało ci się go zastraszyć, ani tej pierwszej nocy w klubie, kiedy kazałeś go stamtąd wyrzucić, ani później, kiedy byliśmy już małżeństwem i kiedy przyprowadziłam go do domu. – Uśmiechnęła się ze smutkiem pozbawionym złości i dodała spokojnie: – Gardzisz nim, ponieważ on jest jedynym znanym ci mężczyzną, który jest tak samo nieposkromiony jak ty.

Zupełnie jakby to, co powiedziała, nie zrobiło na nim żadnego wrażenia, powiedział chłodno:

– Nie lubisz mnie, Meredith, prawda?

Rozważała te słowa z mieszaniną przywiązania i ostrożności. Dał jej życie, a potem próbował kierować każdym jej oddechem, jaki w tym życiu brała. Nikt nie mógł mu nigdy zarzucić, że nie zależało mu na niej lub że ją zaniedbywał. Wręcz przeciwnie, od jej najmłodszych lat krążył nad nią niczym sęp, pilnując jej. Wiele w życiu straciła przez niego, ale on kierował się miłością. Zaborczą, zniewalającą miłością.

– Kocham cię – powiedziała z czułym uśmiechem, chcąc zatuszować ostrość swoich następnych słów – ale nie podoba mi się wiele rzeczy, które robisz. Ranisz ludzi, nie przykładając do tego żadnej wagi, zupełnie tak, jak to robi Matt.

– Ja robię to, co według mnie musi być zrobione – odpowiedział, wkładając płaszcz.

– Skoro jesteśmy przy tym, co musi być zrobione – przypomniała Meredith, wstając, by odprowadzić go do drzwi – musisz natychmiast naprawić szkody, jakie wyrządziłeś Mattowi w Glenmoor i w komisji ziemskiej w Southville. Kiedy tylko to zrobisz, skontaktuję się z nim i załagodzę wszystko.

– I myślisz, że on się tym zadowoli i zgodzi się na twoje warunki rozwodu? – zapytał z niedowierzaniem.

– Tak myślę. Widzisz, mam tu pewną przewagę. Matthew Farrell nie chce pozostawać w tym związku bardziej niż ja. Teraz chce się zemścić, ale nie jest na tyle szalony, żeby komplikować sobie resztę życia tylko po to, żeby odegrać się na tobie i na mnie. Mam taką nadzieję. A teraz – zakończyła – dasz mi słowo, że zadzwonisz jutro i doprowadzisz do tego, żeby komisja ziemska załatwiła przychylnie jego prośbę?

Spojrzał na nią i było jasne, że jego chęci stały w sprzeczności z jej potrzebami.

– Zobaczę, co się da zrobić.

– To nie wystarczy…

– To tyle, ile jestem skłonny zrobić.

Blefował, zdecydowała z ulgą po przypatrzeniu się jego twarzy. Pocałowała go w policzek. Kiedy wyszedł, podeszła do kanapy i usiadła na niej. Przez kwadrans wpatrywała się niewidzącymi oczyma w dogasający ogień, zanim przypomniała sobie, że Parker powiedział jej o jutrzejszym posiedzeniu zarządu „Bancrofta”. Mieli podjąć próbę ustalenia obsady tymczasowej prezydentury. Sam Parker z powodu swoich więzów z Meredith miał nie głosować w tej konkretnej sprawie. Była zbyt zmęczona, żeby czuć jakiekolwiek napięcie czy podniecenie posiedzeniem, które mogło nie przynieść ostatecznych rozstrzygnięć.

Na stoliku leżał pilot do telewizora i sięgając po niego, pomyślała nagle o wywiadzie Barbary Walters z Mattem. Rozmawiali o jego sukcesach i sławnych kobietach w jego życiu. Meredith zastanawiała się, jak kiedykolwiek mogła wierzyć, że ona i Matt mogli być razem szczęśliwi. Parker i ona rozumieli się dobrze, pochodzili z tych samych kręgów społecznych, z tej samej klasy… z klasy ludzi, którzy fundowali nowe oddziały szpitali i poświęcali swój czas dla przedsięwzięć charytatywnych lub społecznych. Oni nie mówili o swoim majątku przed kamerami telewizyjnymi ani też nie opowiadali tam o przygodach miłosnych kiepskiego kalibru.

Pomyślała gorzko, że bez względu na to, jak wielkich pieniędzy dorobił się Matthew Farrell lub z iloma pięknymi, stawnymi kobietami sypiał, będzie tym, czym zawsze był: człowiekiem bezwzględnym, aroganckim i pozbawionym zasad moralnych. Był zachłanny, pozbawiony skrupułów i… zmarszczyła brwi, wpatrując się pustym wzrokiem w ekran telewizora, zbita z tropu… Był takim człowiekiem, a jednocześnie miała dzisiaj wrażenie, jakby to on miał równie kiepskie mniemanie o niej. Kiedy przypomniała sobie o tym, jak potraktowała jego rodzinę, a jego samego nazwała brudnym hutnikiem, sama o sobie nie miała zbyt dobrego mniemania. To było niskie zagranie, a prawda była taka, że był w niej niewyartykułowany podziw dla ludzi, którzy mieli wystarczająco dużo siły, żeby podołać fizycznej pracy. Wracanie dzień po dniu do pracy, która nie oferowała żadnych wyzwań intelektualnych, a tylko stałą pensję, wymagało jej zdaniem wielkiej odwagi. Zaatakowała jego pochodzenie, dlatego że był to! jego jedyny słaby punkt.

Dźwięk telefonu wyrwał ją z tych rozmyślań. Podniosła słuchawkę. Usłyszała zaniepokojony głos Lisy.

– Mer, jak przebiegło spotkanie z Farrellem? Powiedziałaś, że zadzwonisz do mnie.

– Wywoływałam cię pagerem po powrocie do biura, ale nie odpowiedziałaś.

– Byłam poza budynkiem przez kilka minut. Mów, co się stało?

Meredith opowiedziała całą historię już dwukrotnie i nie czuła się na siłach, żeby opowiadać ją po raz kolejny.

– Nie było to spotkanie uwieńczone sukcesem. Czy szczegóły mogę ci opowiedzieć jutro?

– Dobrze. Może zjemy razem obiad?

– W porządku, ale to moja kolej na pitraszenie.

– O nie – droczyła się Lisa. – Ciągle jeszcze mam kłopoty z trawieniem po tym, jak robiłaś to ostatnio. Może po drodze do ciebie kupię chińszczyznę?

– Dobrze, ale ja płacę.

– Sprawiedliwy podział. Przynieść coś jeszcze?

– Jeśli chcesz usłyszeć o moim spotkaniu z Mattem, lepiej zaopatrz się w chusteczki do ocierania łez.

– Było aż tak źle?

– Aha.

– W takim razie, może powinnam przynieść pistolet – zażartowała – i po kolacji mogłybyśmy wyjść i urządzić na niego polowanie.

– Nie kuś mnie! – odpowiedziała Meredith, ale już uśmiechała się odrobinę.

Загрузка...