ROZDZIAŁ 34

Kiedy Meredith wychodziła z mieszkania z torbą podróżną w dłoni, ledwo zaczynało padać, ale już na granicy stanu Indiana rozpoczęła się prawdziwa śnieżyca. Na autostradzie pracowały ciężarówki z piaskiem i pługi śnieżne. Ich żółte światła wirowały ostrzegawczo. Ciężarówka do przewozu mebli wyprzedziła ją, rzucając rozjeżdżonym śniegiem w przednią szybę jej samochodu. Trzy kilometry dalej minęła tę samą ciężarówkę, wbitą w nasyp. Kierowca stał przy niej, rozmawiając z kimś, kto zatrzymał się, żeby mu pomóc.

Zgodnie z tym, co podawało radio, było minus pięć stopni Celsjusza i temperatura ciągle spadała. Spodziewano się trzydziestocentymetrowych opadów śniegu. Meredith jednak była tylko po części świadoma zdradzieckiej pogody. Wszystkie myśli koncentrowała na przeszłości i na potrzebie dotarcia do farmy i wytłumaczenia Mattowi, co naprawdę się wydarzyło. Kiedy Patrick namawiał ją, żeby pojechała na farmę, ciągle jeszcze była otępiała po szoku, jaki przeżyła, odkrywając, co zdarzyło się kiedyś. Teraz, kiedy szok już minął, niecierpliwiła się, żeby wszystko naprawić, wyjaśnić, zrobić więcej, niż sugerował Patrick.

Nawet teraz przeżywała bardzo myśl o tym, jak musiał się czuć Matt, kiedy dostał ten telegram. Mimo to przyleciał do kraju, chciał zobaczyć się z nią, dotarł do szpitala… po to tylko, żeby dowiedzieć się, że ma zakaz wstępu do niej, jak jakiś żebrak bez żadnych praw. Nigdy nie porzucił ani jej, ani dziecka. Świadomość tego wypełniała ją przyjemnym uczuciem i wszechogarniającą chęcią wyjaśnienia mu, że nie usunęła ich dziecka i jego też nie pozbyła się ze swojego życia. Światła jej samochodu oświetlały szosę przed nią. Nie wyglądało to sielankowo. Zdjęła nogę z gazu. Wstrzymała oddech, kiedy auto zarzuciło na oblodzonym kawałku jezdni. Samochód wyskoczył do przodu, po czym bez jej udziału uchwycił znowu kołami pokryty śniegiem odcinek drogi. Kiedy tylko zapanowała nad swoim BMW, jej myśli wróciły do Matta. Teraz rozumiała powody wrogości, jaką wyczuwała w nim. Rozumiała wszystko, łącznie z jego wściekłą groźbą rzuconą pod jej adresem, kiedy w ubiegłym tygodniu wysiadała z jego samochodu: „Zrób jeszcze raz coś wbrew moim interesom, a będziesz żałowała, że to nie twoja matka pozbyła się ciebie, zanim cię urodziła!”

Biorąc pod uwagę niesamowite krzywdy wyrządzone mu, rozumiała, dlaczego odgrywał się w tak drastyczny sposób. Jeśli pomyśli się o czynach, które przed laty jej przypisywał, było zadziwiające, że starał się być miły dla niej w operze i w czasie lunchu. Ona na jego miejscu nie byłaby w stanie być uprzejma, a co dopiero miła.

Przez chwilę pomyślała, że Matt mógł sam do siebie wysłać ten telegram, żeby móc oczyścić się przed swoim ojcem z zarzutu porzucenia jej. Szybko jednak odsunęła tę myśl. Matthew Farrell robił, co mu się żywnie podobało, i nie tłumaczył się przed nikim. Zafundował jej ciążę, ożenił się z nią, po czym bez obawy czy tłumaczeń stanął do konfrontacji z jej rozwścieczonym ojcem. Zbudował z niczego handlowe imperium, kierując się tylko odwagą i siłą woli. Nie drżałby przed swoim ojcem i nie wysiałby z tego powodu takiego telegramu do siebie samego. Telegram, który ona dostała, mówiący o tym, żeby załatwiała rozwód, był najwyraźniej gorzką ripostą na ten, który on dostał wcześniej. Nawet w takiej sytuacji przyleciał do kraju i próbował się z nią zobaczyć…

Łzy pojawiły się w jej oczach. Bezwiednie nacisnęła pedał gazu. Musi dotrzeć do niego, porozmawiać, sprawić, żeby wszystko zrozumiał. Chciała jego przebaczenia, a on potrzebował tego samego od niej. Wiedziała, że świdrujący żal i aż bolesna czułość, którą czuła teraz do Matta, nie były w najmniejszym stopniu dziwne lub zagrażające jej przyszłości z Parkerem. Wyobrażała sobie, jak będzie wyglądała przyszłość: następnym razem, kiedy Matt wyciągnie do niej rękę, tak jak to zrobił w operze, uśmiechnie się do niej i powie: „Witaj, Meredith”, ona uśmiechnie się w odpowiedzi i poda mu swoją dłoń. Ich przyjaźń nie będzie musiała ograniczać się do przypadkowych spotkań towarzyskich, będą też mogli być przyjaciółmi w interesach. Matt był wspaniałym taktykiem i negocjatorem; w przyszłości, zdecydowała, myśląc o nim ciepło, być może zadzwoni do niego czasami z prośbą o radę. Spotkają się, żeby zjeść razem lunch, uśmiechać się do siebie. Ona opowie mu o swoim problemie, a on zaoferuje jej wskazówki, jak go rozwiązać. Tak się dzieje między starymi przyjaciółmi. Ciepłe uczucia narastały w niej.

Wiejskie drogi, jakimi teraz jechała, pełne były niebezpiecznych niespodzianek. Ledwo to zauważała. Wspaniałe wizje przyszłych przyjacielskich kontaktów z Mattem zostały kompletnie zrujnowane przez prosty fakt: nie miała absolutnie żadnego dowodu na to, że to, co zamierzała mu powiedzieć, było prawdą. Matt już wiedział, jak bardzo zależy jej na cichym rozwodzie. Jeśli wejdzie do jego domu, przejdzie od razu do rzeczy i powie mu o poronieniu, on bez wątpienia pomyśli, że wymyśliła tę historyjkę, żeby wzbudzić jego sympatię i spowodować, że zgodzi się na rozwód. Co gorsze, Matt kupił tę tak przez nią chcianą ziemię w Houston za dwadzieścia milionów i żąda teraz za nią trzydziestu milionów, trzymając Bancroft i S – ka w finansowym imadle. Historyjka o poronieniu wyda mu się niczym innym jak tylko desperacką, łatwą do przejrzenia próbą wmanewrowania go w poluzowanie uścisku tego imadła. Jedyną jej szansą było ułagodzenie go najpierw wiadomością o załatwieniu jego sprawy w komisji ziemskiej. Kiedy zrozumie, że jej ojciec przyrzekł, że nigdy już nie będzie ingerował w jego sprawy, na pewno będzie tak rozsądny w sprawie ich rozwodu jak w czasie lunchu, zanim dostał wiadomość o Southville. Wtedy i tylko wtedy, kiedy będzie jasne, że ona nie ma nic więcej do zyskania, wyjaśni mu, co naprawdę stało się z ich dzieckiem. W tym momencie na pewno jej uwierzy. Nie będzie miał powodu, żeby wątpić w jej słowa.

Drewniany mostek przerzucony przez strumyk na terenie farmy przykryty był kilkunastocentymetrową warstwą śniegu. Przyspieszyła, żeby nie ugrzęznąć w nim. Wstrzymała oddech. BMW pokonało jakoś ten odcinek drogi. Opony ślizgały się na boki, tył samochodu tańczył, ale w końcu przedarł się na dziedziniec przed domem. W świetle odbijającym się od przykrytych śniegiem pól i blasku wiszącego wysoko księżyca, gołe drzewa wyglądały dziwnie, jakby przedstawiały zdeformowaną wersję tego, czym były tamtego, dawno minionego lata. Jak odstraszające szkielety rzucały powykręcane cienie, jakby ostrzegały ją przed czymś. Wyłączyła światła i silnik. Zadrżała ze strachu. Przez zasłony w oknie na piętrze niewyraźnie przebijało światło. Matt był tutaj i jeszcze nie spał. No i będzie rozwścieczony, kiedy ją zobaczy. Odchyliła głowę do tyłu, oparła ją o siedzenie, zamknęła oczy i próbowała zebrać odwagę, żeby przebrnąć przez to, co miało się zdarzyć przez następnych kilka minut. Kiedy tak siedziała sama w samochodzie, mając przed sobą niesamowicie trudne i strasznie ważne zadanie, po raz pierwszy od jedenastu lat poprosiła o pomoc:

– Proszę cię – szepnęła do Boga – spraw, żeby mi uwierzył.

Otworzyła oczy, wyjęła kluczyk ze stacyjki i wzięła swoją torebkę. Przed jedenastu laty jej modlitwy o to, żeby Matt przyszedł do niej do szpitala, zostały wysłuchane, tyle tylko, że ona o tym nie wiedziała. Wtedy przestała się modlić. Bez wątpienia nie zaskarbiło jej to przychylności Boga. Z histerycznym śmiechem pomyślała, wysiadając z samochodu, że wtedy kiedy tak bardzo starała się być miłą osobą, udawało jej się zdenerwować wszystkich wokół.

Światła na ganku nagle się zapaliły i przestała się uśmiechać, poczuła serce w gardle. Uniosła głowę i zobaczyła, że drzwi frontowe otwierają się. Zaabsorbowana strachem straciła w głębokim śniegu oparcie dla stóp. Dla zachowania równowagi uchwyciła się błotnika samochodu i kluczyki upadły jej w śniegu gdzieś obok prawego koła. Schyliła się, żeby je odszukać, ale zorientowała się, że ma zapasowy komplet i nie musi grzebać w śniegu, nie w chwili takiej jak ta, kiedy czekała ją najważniejsza konfrontacja jej życia.

Światło z ganku rozlało się po dziedzińcu. Matt stał w drzwiach, patrząc z niedowierzaniem na rozgrywającą się przed jego oczami zbijającą z tropu scenę: z samochodu wysiadła właśnie niesamowicie podobna do Meredith kobieta. Potem ta kobieta przykucnęła i zniknęła. Po chwili pojawiła się ponownie. Widział, jak w wirującym śniegu obeszła przód swojego samochodu. Próbował namacać framugę drzwi, uchwycił się jej, starając się opanować słabość i zawroty głowy. Patrzył na kobietę przekonany, że to halucynacje wywołane gorączką. Kiedy jednak uniosła rękę i gestem aż boleśnie mu znajomym odgarnęła z czoła gęstwinę przyprószonych śniegiem włosów, serce aż mu się ścisnęło.

Kobieta podeszła do stopni ganku i spojrzała na niego.

– Cześć, Matt.

Definitywnie stwierdził, że ma halucynacje albo mu się to śni. A może właśnie umierał w swoim łóżku w sypialni na górze. Nie wiedział, która z tych trzech ewentualności była rzeczywistością, ale wiedział, że dreszcze, które wstrząsały całym jego ciałem jeszcze w domu, teraz pojawiały się z alarmującą częstotliwością. Stojąca przed nim zjawa uśmiechnęła się słodko i niepewnie.

– Mogę wejść do środka? – zapytała. Wyglądała i mówiła jak anielska wersja Meredith.

Wściekły poryw arktycznego wiatru rzucił mu śniegiem w twarz, wyrwał go z otumanienia. To nie była żadna cholerna zjawa, to była Meredith. Świadomość tego z opóźnieniem uruchomiła adrenalinę, która zaczęła szaleńczo krążyć w jego żyłach. Był zbyt chory, żeby odprawić ją z powrotem do samochodu lub zamarznąć na śmierć, kłócąc się z nią. Wyprostował się, cofnął się od drzwi i niegrzecznie odwrócił się do niej plecami, pozostawiając jej ewentualnie wejście za nim do środka. Na szczęście, szok spowodowany znalezieniem jej u swoich drzwi dodał mu sił. Ruszył do mrocznego salonu.

– Musisz mieć instynkt drapieżcy wyczuwającego krew i zaciekłość buldoga, żeby dopaść mnie aż tutaj – powiedział.

W ciemnościach znalazł przełącznik i zapalił górne światło. Dla jego uszu własny głos brzmiał szorstko i nieswojo.

Meredith oczekiwała o wiele gorszego, bardziej agresywnego przyjęcia niż to.

– Ktoś pomógł mi w odnalezieniu ciebie – wyjaśniła, wpatrując się w jego napiętą twarz.

Poczuła ukłucie pełnej emocji czułości dla niego. Powstrzymała chęć ujęcia jego twarzy w dłonie, powiedzenia „przepraszam”. Zadowoliła się zdjęciem płaszcza i wręczeniem mu go.

– Mój kamerdyner ma akurat dzisiaj wolny wieczór – zakpił, ignorując jej gest. – Musisz sama się obsłużyć. – Zamiast riposty, której oczekiwał, odwróciła się i położyła płaszcz na krześle. Zbity z tropu, zmarszczył brwi rozdrażniony, kiedy porównał jej cichą układność z ich ostatnią utarczką. – I cóż? – warknął. – Powiedz to w końcu. Czego chcesz?

Ku jego zdumieniu zaśmiała się: był to sympatyczny cichy śmiech.

– Myślę, że chcę drinka. Tak, zdecydowanie chcę drinka.

– Dom Perignon właśnie się skończył. Masz do wyboru: szkocka albo wódka. Wybieraj.

– Może być wódka – powiedziała spokojnie.

Kolana uginały się pod nim, kiedy poszedł do kuchni, nalał do szklaneczki odrobinę wódki i wrócił do salonu. Wzięła szklaneczkę, którą podał jej zamaszyście, i rozejrzała się po pokoju.

– To… to takie dziwne, zobaczyć cię tutaj po tylu latach…

– zaczęła, zacinając się.

– Dlaczego? To stąd pochodzę i to tu, jak uważasz, jest ciągle moje miejsce. Jestem przecież niczym innym, jak tylko brudnym hutnikiem, pamiętasz?

Z niedowierzaniem zobaczył, że zaczerwieniła się ze wstydu i zaczęła się usprawiedliwiać.

– Przykro mi, że to powiedziałam. Chciałam cię dotknąć i powiedziałam to, bo wiedziałam, że tak to odbierzesz. Nie myślę tak. Nie mam nic przeciwko hutnikom. Są ciężko pracującymi, przyzwoitymi ludźmi, którzy…

– Do czego ty do diabła zmierzasz? – wybuchnął Matt i prawie stracił równowagę, czując kłujący ból głowy. Pokój zawirował mu przed oczami. Oparł rękę o ścianę, żeby utrzymać się na nogach.

– Co ci jest? – wykrzyknęła Meredith – Jesteś chory? Matt poczuł, że za chwilę albo zemdleje jak jakiś cholerny dzidziuś, albo zwymiotuje na jej oczach.

– Wyjdź stąd, Meredith. – Zawirowało mu w głowie, zawrzało w żołądku. Odwrócił się na pięcie i ruszył ku schodom.

– Muszę się położyć.

– Jesteś chory – wybuchnęła, podbiegając do niego.

Chwycił dłonią poręcz i zachwiał się niebezpiecznie na drugim stopniu. Sięgnęła po jego ramię, żeby go podtrzymać, ale wyrwał je. Zdążyła jednak poczuć żar bijący od jego skóry.

– Mój Boże, jesteś rozpalony!

– Odejdź stąd.

– Zamknij się i oprzyj się na mnie – rozkazała, a on nie miał siły, żeby ją powstrzymać. Oplotła jego ramię wokół swoich barków.

Kiedy dotarli do sypialni, zatoczył się do przodu i opadł na łóżko. Oczy miał zamknięte. Leżał nieruchomo niczym… niczym martwy. Przerażona chwyciła jego dłoń, zaczęła szukać pulsu. W panice nie znajdowała go.

– Matt! – krzyknęła, położyła ręce na jego ramionach, potrząsała nim. – Matt, nie waż się umierać! – zagroziła histerycznie. – Przyjechałam całą tą drogę, żeby ci powiedzieć o rzeczach, o których powinieneś wiedzieć, żeby cię prosić o przebaczenie i…

Przez jego przytłumione zmysły w końcu przedarła się wyraźna obawa brzmiąca w jej głosie i to, że szaleńczo nim potrząsała. W tym oszołomieniu nie był w stanie żywić w stosunku do niej jakiejkolwiek wrogości. W tej chwili najważniejsze było to, że ona tu była i że on czuł się tak strasznie chory.

– Przestań… – szepnął – potrząsać mną, do diabła.

Meredith puściła jego ramiona z ulgą, po czym spróbowała wziąć się w garść i zmobilizować całą swoją odwagę. Ostatnio, kiedy widziała kogoś mdlejącego w ten sposób, był to jej ojciec i on wtedy omal nie umarł. Ale Matt był silny i młody. On miał tylko gorączkę. Nie miał kłopotów z sercem. Niepewna, co może zrobić, żeby mu pomóc, rozejrzała się po pokoju. Na stoliku przy łóżku zobaczyła dwie buteleczki z lekarstwami. Na obydwu było napisane, że ma je brać co trzy godziny.

– Matt – powiedziała nagląco, sądząc, że może teraz powinien je zażyć. – Kiedy brałeś lekarstwa?

Matt słyszał ją, próbował otworzyć oczy, ale zanim zdążył to zrobić, ona już trzymała jego dłoń, nachylała się blisko jego ucha, przemawiała do niego.

– Matt, słyszysz mnie?

– Głuchy nie jestem – powiedział chrapliwie – i nie umieram. Mam grypę i bronchit. Tabletki brałem niedawno.

Poczuł, jak łóżko ugina się, kiedy usiadła przy nim. Wyobraził sobie, że jej palce delikatnie odgarniają włosy z jego czoła. Najwyraźniej był o krok od maligny, a cała scena, jaką obserwował spod przymkniętych powiek, nabierała charakteru komicznego marzenia; Meredith, nachylająca się z niepokojem nad nim, dotykająca jego czoła, odgarniająca z niego włosy. To rozśmieszające, niesamowicie zabawne.

– Jesteś pewien, że to tylko to? Grypa i bronchit? – zza zamkniętych powiek dobiegło go pytanie.

Naznaczony gorączką uśmiech wykrzywił mu usta.

– Chciałabyś pewnie, żeby to było coś gorszego?

– Chyba powinnam wezwać lekarza.

– Potrzebuję kobiecej opieki. Zaśmiała się niespokojnie.

– Ja poradziłabym sobie z tym? Byłabym odpowiednia?

– Bardzo zabawne – szepnął.

Meredith poczuła nagły skok serca. Jego słowa zabrzmiały tak, jakby ona była więcej niż odpowiednią osobą.

– Zostawię cię teraz samego, żebyś odpoczął.

– Dziękuję – powiedział niewyraźnie. Odwrócił twarz od padającego z góry światła i zaraz zasnął.

Nakryła go kołdrą i dopiero wtedy zauważyła, że był bez butów. Zasnął w ubraniu, które miał na sobie, kiedy wpuścił ją do domu. Podejrzewała, że było mu w nim cieplej niż w piżamie. Podeszła do drzwi. Położyła dłoń na kontakcie i odwróciła się. Patrzyła, jak jego pierś podnosi się i opada w spokojnym rytmie snu. Oddychał z wysiłkiem. Pod opalenizną jego twarz była blada, ale nawet teraz, kiedy był chory i właśnie zasnął, wyglądał jak bardzo duży i bardzo wymagający przeciwnik. Krzywiąc się, rzuciła w stronę śpiącego mężczyzny:

– Dlaczego zawsze, kiedy pojawiam się blisko ciebie, nic nie dzieje się tak, jak powinno?

Przestała się uśmiechać, zgasiła światło. Naprawdę nie znosiła chaosu i niepewności w swoim życiu prywatnym. Nienawidziła bezradności i przynoszącego zagrożenie uczucia, jakiego taka sytuacja była przyczyną. Akceptowała chaos w pracy. Był wtedy wyzwaniem, elementem stymulującym i podniecającym. Kiedy w pracy podejmowała ryzyko czy działała intuicyjnie, prawie zawsze się to opłacało. Kiedy tak się nie działo, efektem był błąd, a nie katastrofa. W całym swoim dorosłym życiu tylko dwukrotnie podjęła ryzyko angażujące jej osobiste sprawy. W obydwu przypadkach okazało się, że były to katastrofalne pomyłki. Przespała się z Matthew Farrellem i poślubiła go. A teraz, po jedenastu latach, ciągle jeszcze próbowała wywikłać się z drugiej z nich. Lisa wciąż krytykowała Parkera za przewidywalność jego natury i za to, że zawsze można było na nim polegać. Nie potrafiła zrozumieć, że te dwie cechy Meredith ceniła najbardziej, tęskniła za nimi. Konsekwencje ryzykownej spontaniczności w życiu były czymś, czego nie chciała już doświadczać. W pracy miała naturalną umiejętność stawiania na odpowiednie przedsięwzięcia; w życiu osobistym takiej umiejętności po prostu nie posiadała!

Wzięła płaszcz z krzesła i wyszła do samochodu, żeby przynieść swoją torbę podróżną. Wniosła ją do środka i ruszyła w kierunku schodów, ale zatrzymała się na chwilę. Z mieszaniną nostalgii i trudnego do zdefiniowania smutku rozejrzała się po pokoju. Wszystko wyglądało tak jak dawniej: stara kanapa stojąca przodem do dwóch bujanych foteli przed kominkiem, książki na półkach, lampy. Wszystko było takie samo, tylko wydawało się mniejsze i w pewnym sensie opuszczone. To wrażenie potęgowały stojące na podłodze, pootwierane tekturowe pudła, niektóre już wypełnione książkami i bibelotami popakowanymi w gazety.

Загрузка...