ROZDZIAŁ 17

Matt czuł się odświeżony po saunie i prysznicu. Zawiązał ręcznik wokół bioder i sięgnął po zegarek leżący na marmurowym blacie, ciągnącym się wzdłuż ścian okrągłej łazienki. Zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę.

– Czy jesteś nagi? – zapytała namiętnym głosem Alicja Avery, zanim jeszcze zdążył się odezwać.

– Pod jaki numer pani dzwoni? – zapytał z udawanym zmieszaniem.

– Pod twój numer, kochany. Czy jesteś nagi?

– Prawie nagi – odpowiedział Matt – i już spóźniony.

– Tak się cieszę, że w końcu jesteś w Chicago, kiedy przyjechałeś?

– Wczoraj.

– Nareszcie mam cię w swoich rękach! – zaśmiała się prowokacyjnym, zaraźliwym śmiechem. – Nie uwierzysz, jak marzę o dzisiejszym wieczorze, tej jego części, kiedy już wrócimy z balu w operze. Stęskniłam się za tobą, Matt – dodała, jak zawsze szczera i bezpośrednia.

– Zobaczymy się za godzinę – obiecał. – O ile oczywiście pozwolisz mi teraz odłożyć słuchawkę.

– W porządku. Prawdę mówiąc, to tata kazał mi zadzwonić do ciebie. Bał się, że zapomnisz o dzisiejszym benefisie. On też nie może się doczekać, żeby cię zobaczyć, oczywiście z zupełnie innych powodów niż ja.

– Oczywiście – zażartował Matt.

– Aha, równie dobrze mogę cię ostrzec, że on zamierza przedstawić cię do przyjęcia w poczet członków klubu Glenmoor. Bal to świetna okazja, by przedstawić cię kilku członkom klubu i uzyskać ich poparcie. Nie zdziw się, jeśli będzie próbował ciągnąć cię na prawo i lewo, jeśli mu na to pozwolisz. Nie sądzę, żeby musiał o to zabiegać. Będziesz hitem wieczoru. Aha, i prasa będzie w pełnym składzie. Przygotuj się na oblężenie. To bardzo poniżające, panie Farrell – droczyła się z nim – wiedzieć, że mój partner wzbudzi dzisiaj większą sensację niż ja… Wzmianka o klubie Glenmoor, gdzie dawno temu, czwartego lipca, Matt poznał Meredith, spowodowała, że zacisnął szczęki w poczuciu niewesołej ironii. Reszta tego, co mówiła Alicja, ledwo do niego docierała. Był już członkiem dwóch klubów równie ekskluzywnych jak Glenmoor. Rzadko w nich bywał, a jeśli przystąpiłby do któregoś z klubów w Chicago, czego nie miał zamiaru robić, na pewno jako żywo nie byłby to Glenmoor.

– Powiedz ojcu, że bardzo jestem mu wdzięczny, że o tym pomyślał, ale wolałbym, żeby nie wprowadzał tego zamiaru w czyn.

Zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze, słuchawkę drugiego aparatu podniósł Stanton Avery włączając się do rozmowy.

– Matt – powiedział swoim bezceremonialnym, pełnym wigoru głosem. – Nie zapomniałeś o dzisiejszym benefisie w operze?

– Pamiętałem o tym, Stantonie.

– Dobrze, dobrze. Planowałem, że wstąpimy po ciebie o dziewiątej, zatrzymamy się w Yacht Clubie na drinka i dzięki temu nie będziemy musieli wysłuchiwać „Traviaty”, zanim rozpocznie się prawdziwe popijanie i zabawa. A może ty wyjątkowo lubisz „Traviatę”?

– Mdleję na operach – zażartował Matt, a Stanton zgodnie zarechotał. W ostatnich latach Matt chadzał do opery i na koncerty symfoniczne. Obracał się w kręgach towarzyskich, w których sponsorowanie i uczestniczenie w wydarzeniach kulturalnych było zawodową koniecznością. Siłą rzeczy znał teraz większość słynnych oper i muzykę klasyczną. Jednak nie zmienił swojej opinii o nich. Uważał, że większość była nudna jak diabli, a wszystkie były zdecydowanie za długie.

– Będę gotowy na dziewiątą – dodał.

Mimo że nie lubił ani muzyki operowej, ani nagabywania przez prasę, cieszył się na ten wieczór. Zapiął zegarek i wziął maszynkę do golenia. Stantona Avery poznał przed czterema laty w Los Angeles. Od tego czasu zawsze starali się spotkać, ilekroć Matt był w Chicago, a Stanton w Kalifornii. Stanton był inny niż większość poznawanych przez Matta ludzi z towarzystwa. Był twardym, bezpośrednim, trzymającym się realiów człowiekiem interesu i Matt lubi! go niezmiernie. Prawdę mówiąc, gdyby mógł wybrać sobie teścia, to Stanton byłby pierwszy na liście… Alicja była bardzo podobna do ojca: była obytą w świecie osobą, miała świetne maniery, ale kiedy w grę wchodziło osiągnięcie tego, czego chciała, była niesamowicie bezpośrednia. Obydwoje bardzo chcieli, żeby Matt wybrał się z nimi tego wieczoru do opery, i nie pogodziliby się z odmową. Skończyło się na tym, że nie tylko zgodził się pójść z nimi, ale jeszcze wyłożył na ten cel pięć tysięcy dolarów.

Przed dwoma miesiącami, kiedy Alicja była z nim w Kalifornii, sugerowała ostentacyjnie, że powinni się pobrać. Matt przez chwilę brał pod uwagę tę ewentualność, ale ten impuls bardzo szybko minął. Było mu dobrze z Alicją i w łóżku, i poza nim. Lubił też jej sposób bycia, ale miał już na koncie jedno zakończone klęską małżeństwo z rozpuszczoną, bogatą panną z chicagowskiego towarzystwa i nie zamierzał powtarzać tego doświadczenia. Przeciwnie, nigdy nie myślał poważnie o ponownym małżeństwie, ponieważ nigdy nie udało mu się powtórzyć tego, co czuł do Meredith. Tej agresywnej, zaborczej, szaleńczej potrzeby patrzenia na nią, dotykania jej: i śmiania się razem z nią; tej potężnej żądzy, która kierowała nim i była ciągle nienasycona. Żadna inna kobieta nie spowodowała, żeby czuł w tym samym momencie pokorę i jednocześnie ogromną władzę nad nią. Żadna też nie wyzwalała w nim takiej samej desperackiej chęci sprawdzenia się, udowodnienia, że może być kimś lepszym i osiągnąć więcej niż inni. Poślubienie kogoś, kto nie wywoływał w nim tego rodzaju uczuć, byłoby godzeniem się na coś gorszego, a dla niego we wszystkim liczyło się tylko to, co najlepsze. Jednocześnie absolutnie nie życzył sobie doświadczyć jeszcze kiedykolwiek tych zadających katusze, burzliwych, rozbijających wewnętrznie emocji. Były one równie bolesne, jak miłe. Po rozwiązaniu jego nieudanego małżeństwa nawet przelotne wspomnienie tego związku lub jego nielojalnej młodej, kochanej kiedyś żony, powodowało, że jego życie jeszcze długo potem stawało się w takich momentach piekłem.

Prawda wyglądała tak, że jeśli Alicja byłaby w stanie zaleźć mu za skórę tak, jak to zrobiła Meredith, zerwałby z nią natychmiast, gdyby zauważył, że tak się dzieje. Nie chciałby i nie pozwoliłby sobie stać się znowu tak podatnym na czyjś wpływ. Nigdy więcej. Teraz, kiedy był w Chicago, Alicja na pewno nie zaniecha poruszenia tematu małżeństwa. Jeśli tak się stanie, będzie musiał wyraźnie dać jej do zrozumienia, że nie wchodzi to w grę, teraz ani nigdy. Innym wyjściem może być tylko położenie kresu ich przynoszącemu tyle przyjemności związkowi.

Matt, wkładając marynarkę czarnego smokingu, przeszedł z łazienki do pokoju. Miał jeszcze kwadrans do przyjazdu Stantona i Alicji, przeniósł się więc w daleki kraniec mieszkania, gdzie na wyższym poziomie urządzono barek i gdzie stało kilka wygodnie usytuowanych kanap. Wybrał ten właśnie budynek i to mieszkanie ze względu na to, że jego zewnętrzne ściany były niemal całe ze szkła. Widok, jaki się stąd roztaczał, zapierał dech w piersiach. Przez chwilę stał i podziwiał go, po czym podszedł do barku, żeby napić się brandy. Robiąc to, zahaczył połą marynarki o leżące na stole gazety, ułożone tam w elegancki stosik przez jego gospodynię. Wszystkie spadły na podłogę i rozsypały się.

Wtedy to zobaczył Meredith.

Jej zdjęcie spoglądało na niego z ostatniej strony pierwszej części gazety. Uśmiech miała wspaniały, jej włosy były wspaniałe, wyraz twarzy też. Cała Meredith, pomyślał z lodowatą niechęcią. Podniósł gazetę. Patrzył na to zdjęcie. Była upozowana dla wywołania tego efektu. Kiedyś była piękną nastolatką, ale ten, kto robił jej zdjęcia dla prasy, przeszedł samego siebie, żeby wyglądała jak młoda Grace Kelly.

Przeniósł wzrok z jej zdjęcia na zamieszczony pod nim artykuł i przez chwilę zastygł w bezruchu, zaskoczony. Zgodnie z tym, co pisała dziennikarka, Sally Mansfield, Meredith zaręczyła się właśnie z „ukochanym z dziecięcych lat” Parkerem Reynoldsem III. Firma Bancroft i S – ka miała zamiar uczcić zaplanowany na luty ślub ogólnokrajową, okolicznościową wyprzedażą we wszystkich swoich sklepach.

Usta Matta wykrzywił wymuszony, ironiczny uśmiech. Odłożył gazetę i podszedł do okna. Był mężem małej, zdradzieckiej suki i nawet nie wiedział, że miała „ukochanego z dziecięcych lat”. Ale właściwie, to wtedy tak naprawdę nie znał jej wcale, zreflektował się. Gardził zaś tym, co o niej wiedział.

Nagle, w środku tej myśli, Matt uświadomił sobie, że tok jego rozumowania nie odpowiadał jego uczuciom. Najwyraźniej reagował zgodnie ze starym nawykiem, ponieważ tak naprawdę już nią nie gardził. Teraz po prostu bardzo jej nie lubił. To, co było między nimi, wydarzyło się tak dawno temu. Czas zatarł wszelkie silne uczucia, jakie żywił dla niej, nawet nienawiść. W ich miejscu była teraz pustka… nic więcej tylko pustka i litość. Meredith była zbyt miękka, żeby zdradzać z premedytacją: była miękka i całkowicie zdominowana przez ojca. Poddała się aborcji, kiedy była prawie w szóstym miesiącu ciąży. Usunęła ich dziecko i przysłała mu potem telegram donoszący o tym i oznajmiający, że rozwodzi się z nim. Pomimo tego, co zrobiła jego dziecku, był tak zwariowany na jej punkcie, że przyleciał do kraju z szalonym zamiarem wyperswadowania jej tego pospiesznego rozwodu. Kiedy dotarł do szpitala, został poinformowany w hallu głównym skrzydła, noszącego imię Bancrofta, że Meredith nie życzy sobie go widzieć. Strażnik eskortował go do drzwi. Matt podejrzewał, że te instrukcje mogły być wydane przez Philipa Bancrofta, a nie przez samą Meredith. Wrócił więc tam następnego dnia. Przy drzwiach frontowych zastał policjanta, który wcisnął mu w dłoń nakaz, wystawiony na prośbę Meredith. Ten kawałek papieru oznaczał, że samo zbliżenie się Matta do niej stawało się przestępstwem.

Przez całe lata Matt odpychał te wspomnienia i żal po stracie dziecka w najdalsze zakamarki swojego umysłu. Nie mógł znieść myśli o tym. Niemyślenie o Meredith stało się sztuką, którą doskonalił i doprowadził do perfekcji. Najpierw robił to dla samoochrony. Potem już tylko z przyzwyczajenia.

Patrząc na światła samochodów błyskające daleko w dole na Lake Shore Drive, uzmysłowił sobie, że nie potrzebuje już tego robić. Przestała istnieć dla niego.

Podejmując decyzję o spędzeniu roku w Chicago, zdawał sobie sprawę, że on i Meredith będą musieli wpaść na siebie prędzej czy później. Nie pozwolił jednak, żeby ta ewentualność wpłynęła na jego plany. Teraz wiedział już, że nie warto było zaprzątać tym sobie głowy. To się już nie liczyło. Obydwoje byli dorośli. Przeszłość była zamkniętą kartą. O Meredith można było powiedzieć wszystko, ale nie to, że była źle wychowana. Obydwoje będą w stanie zachować w stosunku do siebie uprzejmość w czasie takiego spotkania, uprzejmość, jakiej w tej sytuacji należało oczekiwać od dorosłych ludzi.

Matt wsiadł do długiego mercedesa należącego do Stantona. Uścisnął dłoń swojego przyjaciela i dopiero wtedy spojrzał na Alicję. Była otulona futrem z soboli: długim do kostek w kolorze takim samym jak jej błyszczące włosy. Uśmiechając się wyciągnęła dłoń i wsunęła ją w jego rękę. Ten uśmiech był uwodzący, śmiały i czarujący jednocześnie.

– Minęło dużo czasu – powiedziała charakterystycznym dla niej głęboko brzmiącym i delikatnym głosem.

– Zbyt wiele – odpowiedział i naprawdę tak myślał.

– Pięć miesięcy – przypomniała. – Masz zamiar uścisnąć mi dłoń czy też pocałujesz mnie jak należy?

Rzucił w stronę jej ojca bezradne, rozbawione spojrzenie, mające usprawiedliwić to, co miał zamiar zrobić za chwilę. Stanton odpowiedział przyzwalającym, ojcowskim uśmiechem. Matt ujął dłoń Alicji i bezceremonialnie przyciągnął ją na swoje kolana.

– Jak twoim zdaniem ma wyglądać taki pocałunek? – zapytał. Uśmiechnęła się i odpowiedziała:

– Pokażę ci.

Tylko Alicja odważyłaby się na pocałowanie mężczyzny w taki sposób w obecności swojego ojca. Ale też niewielu ojców uśmiechnęłoby się i odwróciło dyskretnie, podczas gdy ich córka całowałaby tak kochanka: namiętnie, powoli i z wyraźnym zamiarem wywołania u niego podniecenia seksualnego. Alicja to zrobiła, a reakcja Matta była taka, jakiej oczekiwała. Obydwoje wiedzieli o tym doskonale.

– Myślę, że naprawdę się za mną stęskniłeś – powiedziała.

– A ja myślę, że jedno z nas powinno mieć trochę przyzwoitości, żeby się chociaż zarumienić.

– To bardzo prowincjonalny pomysł, kochanie – obwieściła, uśmiechając się i z ociąganiem zdejmując ręce z jego ramion. – Rodem z klas średnich.

– Pamiętam czasy – wytknął jej – kiedy zaliczanie się do klasy średniej byłoby osiągnięciem.

– Jesteś z tego dumny, prawda? – droczyła się.

– Myślę, że tak.

Zsunęła się z jego kolan. Założyła nogę na nogę i jej futro rozchyliło się, ukazując sięgające aż do uda rozcięcie w jej czarnej obcisłej sukni.

– O czym myślisz? – zapytała.

– Dowiesz się później, o czym on myśli – powiedział Stanton nagłe zniecierpliwiony zmonopolizowaniem Matta przez swoją córkę. – Co sądzisz, Matt, o pogłoskach, że Edmund Mining ma zamiar połączyć się z Ryerson Consolidated? Zanim odpowiesz mi na to pytanie, powiedz jeszcze, jak się miewa twój ojciec? Ciągle upiera się, żeby mieszkać na farmie?

– U niego wszystko w porządku – powiedział Matt i było to zgodne z prawdą. Patrick Farrell nie pił już od jedenastu lat. – Przekonałem go w końcu, żeby sprzedał farmę i przeniósł się do miasta. Będzie mieszkał u mnie przez kilka tygodni, a potem pojedzie odwiedzić moją siostrę. Będę się musiał wybrać na farmę jeszcze w tym miesiącu, żeby spakować rodzinne pamiątki. On nie może się zdobyć, żeby to zrobić.

Olbrzymia sala balowa hotelu z jej strzelistymi marmurowymi kolumnami, błyszczącymi, kryształowymi żyrandolami i wspaniałym rzeźbionym sklepieniem zawsze prezentowała się wspaniale. Meredith pomyślała jednak, że tego wieczoru wyglądała szczególnie pięknie. Dekoratorzy zamienili jej wnętrze w cudowny, bajkowy, zimowy krajobraz. Białe altanki oproszone były sztucznym śniegiem, przystrojone czerwonymi różami i ostrokrzewem. Niemal w środku sali znajdowała się duża altana. Różyczki oplatały jej konstrukcję, a „zaspy” po jej obydwu stronach zajmowała orkiestra grająca znane melodie. Fontanny obwieszone błyszczącymi, sztucznymi soplami wyrzucały z siebie gejzery iskrzącego się szampana. Wśród gości krążyli kelnerzy, roznosząc hors d'oeuvres tym, którzy nie korzystali z wystawnych bufetów zastawionych srebrną zastawą pełną najróżniejszych potraw.

Tego wieczoru przepych dekoracji zasilany był blaskiem ustrojonych biżuterią jedwabi i przybranych brokatem atłasów. To bogaci sponsorzy, którzy pojawili się tu en masse, dodawali blasku wnętrzom. Prowadzili oni pełne ożywienia i śmiechów rozmowy, przerywając je tylko po to, żeby pozować fotografom prasowym do zdjęć lub spacerować, wymieniając pozdrowienia ze znajomymi. Meredith stała w centrum sali obok Parkera, który zaborczo obejmował jej talię. Przyjmowali życzenia od znajomych i przyjaciół, którzy czytali o ich zaręczynach. Kiedy ostatni z nich odeszli, Meredith spojrzała na Parkera i nagle zaczęła się śmiać.

– Co cię tak rozśmieszyło? – zapytał, uśmiechając się czule.

– To piosenka, którą gra orkiestra – wyjaśniła. – To ta sama melodia, przy której tańczyliśmy, kiedy miałam trzynaście lat. – Spojrzał na nią zaskoczony, więc dodała: – Na przyjęciu u pani Eppingham w hotelu Drake. – Twarz Parkera rozjaśniła się i uśmiechnął się na wspomnienie tamtego dnia.

– Ach tak, obowiązkowy wieczór niedoli u pani Eppingham.

– Ja się tak naprawdę czułam – przyznała Meredith. – Upuściłam torebkę, zderzyłam się z tobą głową, a w czasie tańca deptałam ci zawzięcie po palcach.

– Upadła ci torebka i zderzyliśmy się głowami – powiedział z delikatnością i zrozumieniem dla jej odczuć, co tak bardzo w nim ceniła – ale po nogach mi jednak nie deptałaś. Byłaś tego wieczoru urocza. Prawdę mówiąc, wtedy po raz pierwszy zauważyłem twoje niezwykłe oczy – ciągnął, przypominając sobie. – Spojrzałaś na mnie z najdziwniejszym, pełnym determinacji wyrazem twarzy…

Wybuchnęła śmiechem.

– Prawdopodobnie rozważałam najlepszy sposób oświadczenia ci się.

Uśmiechnął się, zacieśniając uścisk wokół jej talii.

– Naprawdę?

– Absolutnie tak. – Przestała się śmiać, widząc, że w ich stronę nadciąga dziennikarka, której specjalnością było plotkowanie na łamach prasy. – Parker – powiedziała szybko. – Wychodzę do hallu na kilka minut. W naszą stronę idzie Sally Mansfield, a nie chcę z nią rozmawiać, dopóki nie dowiem się w poniedziałek, kto w „Bancrofcie” naopowiadał jej tych bzdur o czczeniu naszego ślubu ogólnokrajową wyprzedażą. Osoba, która to zrobiła, będzie musiała poprosić ją o wydrukowanie sprostowania, ponieważ nie będzie żadnej takiej wyprzedaży – Meredith powiedziała to stanowczo i niechętnie wysunęła się z zakola jego ramienia. – Rozejrzyj się za Lisa – dodała ruszając już w stronę głównych schodów prowadzących na niższy poziom balkonowy. – Powinna tu już być dawno temu.

– Mamy świetny czas, Matt – powiedział Stanton, podczas gdy Matt zdejmował futro z ramion Alicji i przekazywał je szatniarce, czuwającej przy wejściu do sali balowej.

Matt usłyszał go, ale jego uwagę natychmiast przyciągnęło śmiałe wycięcie w czarnej aksamitnej obcisłej sukni Alicji, Ujawniało ono dużą przestrzeń jej wspaniałego, mlecznobiałego ciała.

– To niezwykła suknia – powiedział z wyrazem twarzy ocieplonym rozbawieniem i nieukrywanym pożądaniem.

Odwzajemniła to spojrzenie i nie spuściła wzroku. Przechyliła głowę do tyłu, a na jej cynobrowych ustach pojawił się znaczący uśmiech.

– Jesteś jedynym mężczyzną – powiedziała miękko – który potrafi sprawić, że zwrot: „to niezwykła suknia” brzmi jak zaproszenie do jego łóżka na co najmniej tydzień.

Zaśmiał się. Skierowali się w stronę błyszczących świateł i głośnego gwaru przyjęcia. Z daleka widział dwóch fotografów robiących zdjęcia i ekipę telewizyjną wędrującą wśród tłumów. Przygotowywał się psychicznie na nieuniknione zetknięcie z nimi.

– Czy to było to? – zapytała Alicja, kiedy jej ojciec zatrzymał się, żeby porozmawiać ze znajomymi.

– Co takiego? – zapytał Matt, zatrzymując się, żeby wziąć z tacy przechodzącego kelnera dwa kieliszki szampana.

– Zaproszenie na tydzień cudownego pieprzenia, jak to, które mieliśmy przed pięcioma miesiącami?

– Alicjo – upomniał ją łagodnie, kłaniając się dwóm znajomym – zachowuj się, Alicjo, przyzwoicie. – Ruszyłby do przodu, ale Alicja uparcie pozostawała na swoim miejscu. Przyglądała mu się z natężeniem.

– Dlaczego nigdy się nie ożeniłeś?

– Pomówimy o tym innym razem.

– Próbowałam to zrobić w czasie naszych ostatnich dwóch spotkań, ale robiłeś uniki.

Czuł się poirytowany jej naleganiem, tematem, przy którym obstawała, i chwilą, jaką sobie wybrała, żeby to zrobić. Ujął jej obciągnięte czarną rękawiczką ramię i poprowadził ją na stronę.

– Rozumiem – powiedział – że masz zamiar dyskutować na ten temat tu i teraz.

– Zgadza się – odparła, patrząc mu prosto w oczy i dumnie unosząc podbródek.

– Co masz na myśli?

– Małżeństwo.

Zastygł, a Alicja zobaczyła w jego oczach nagły chłód. To, co powiedział, było nawet bardziej zbijające z tropu niż wyraz jego twarzy.

– Z kim?

Pobita jego zamierzoną zniewagą i wściekła na siebie za taktyczną niezgrabność zerknęła w jego nieprzeniknioną twarz. W tym momencie opadło z niej całe napięcie.

– Myślę, że zasłużyłam sobie na to – odparła.

– Nie – uciął krótko Matt zły na siebie za nadmierny brak taktu – to nieprawda.

Spoglądała na niego niepewna, co o tym myśleć, i wreszcie uśmiechnęła się odrobinę.

– Wiemy w końcu, na czym stoimy, przynajmniej na dzień dzisiejszy.

W odpowiedzi uśmiechnął się krótko, chłodno i wyraźnie niezachęcająco. Alicja z westchnieniem wsunęła dłoń pod jego ramię.

– Jesteś – powiedziała otwarcie, pozwalając mu się prowadzić – najtwardszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznałam! – Próbując poprawić nastrój, posłała mu uwodzicielskie spojrzenie i dodała szczerze: – Fizycznie i oczywiście emocjonalnie też.

Lisa pokazała lokajowi stojącemu przed salą balową swoje wygrawerowane zaproszenie, zatrzymała się tylko na chwilę, żeby zdjąć okrycie i oddać je do szatni, i już rozglądała się wśród kłębiącego się tłumu w poszukiwaniu Meredith lub Parkera. Niedaleko orkiestry wypatrzyła jasną głowę Parkera i ruszyła ku niemu. Po drodze otarła się o Alicję Avery, która wolno przechadzała się u boku bardzo wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny o szerokich barach. Jego profil wydał się Lisie znajomy.

Podczas gdy Lisa torowała sobie drogę w tłumie, mężczyźni odwracali się za nią z pełnymi aprobaty spojrzeniami. Była zwiewną rudowłosą postacią, ubraną w wygodne, luźne czerwone satynowe spodnie i czarną aksamitną kurteczkę. Pikowana czarna opaska okalała jej głowę. Był to całkowicie nie pasujący tutaj, wydawałoby się nieodpowiedni strój, który jakimś cudem na Lisie prezentował się świetnie. Tak myśleli inni mężczyźni, ale nie Parker.

– Cześć – powiedziała, podchodząc do niego akurat w chwili, kiedy napełniał kieliszek szampana z jednej z fontann.

Odwrócił się do niej i zmarszczył brwi z dezaprobatą, patrząc na jej ubranie. Lisa aż cofnęła się, widząc tę nie wypowiedzianą krytykę.

– O nie! – próbowała zgadywać, akcentując dramatycznie słowa z udanym zaniepokojeniem na widok jego przystojnej rozzłoszczonej twarzy. – Czy ceny wyjściowe znowu podskoczyły?

Poirytowany, odwrócił wzrok od jej dekoltu uwydatnionego przez kurteczkę i spojrzał w jej wyzywającą twarz.

– Dlaczego nie ubierasz się tak jak inne kobiety? – zapytał ostro.

– Nie wiem – Lisa zawiesiła głos, jakby zastanawiała się nad tym, po czym z rozbrajającym uśmiechem obwieściła: – To pewnie ten sam rodzaj perwersji, który sprawia, że ty czerpiesz radość z żerowania na wdowach i sierotach. Gdzie Meredith?

– Poszła się odświeżyć.

Wyładowawszy się w ten sposób, w dosyć nietypowej niegrzecznej formie, co pogłębiało się i dzieliło ich od lat, starali się obydwoje ze stoickim spokojem unikać patrzenia na siebie, koncentrując uwagę na otaczającym ich tłumie. Na prawo od nich wytworzyło się pełne przepychania zamieszanie i obydwoje spojrzeli w tamtą stronę. Obserwowali, jak nagle ekipa telewizyjna i dziennikarz, którzy do tej pory krążyli wokół gości lub stali z boku, zostali zelektryzowani do akcji i ruszyli w kierunku swojej zdobyczy. Zaczęły błyskać flesze. Lisa wychyliła się jeszcze bardziej w prawo i zobaczyła przez chwilę dziennikarzy oblegających ciemnowłosego mężczyznę, którego widziała z Alicją Avery. Kamery telewizyjne wycelowane były w jego twarz, kiedy eskortował towarzyszkę poprzez eksplozję fleszów i tłumy reporterów wymachujących w jego kierunku mikrofonami.

– Kto to jest? – zapytała, zerkając niepewnie na Parkera. – Nie widzę dobrze… – zaczął Parker, obserwując zamieszanie z niewielkim zainteresowaniem, ale kiedy tłum się rozstąpił, spiął się cały. – To Farrell.

To nazwisko w połączeniu z dobrze teraz widoczną twarzą Farrella wystarczyło, żeby Lisa uświadomiła sobie, że mężczyzna, z którym była Alicja, to nikt inny jak tylko niewierny, pozbawiony uczuć, były mąż Meredith. Patrzyła, jak zatrzymuje się, żeby odpowiedzieć na wykrzykiwane do niego przez dziennikarzy pytania, i ogarniało ją uczucie nienawiści. Alicja Avery w dalszym ciągu wisiała na jego ramieniu, uśmiechając się na użytek fotografów. Lisa stała i przypominała sobie, jak wielu Meredith wycierpiała przez tego człowieka. Miała ochotę pomaszerować do niego i w obliczu mizdrzących się reporterów wykrzyczeć mu w twarz, że jest sukinsynem. Byłaby to bardzo satysfakcjonująca akcja. Wiedziała jednak, że nie zyskałaby ona uznania Meredith. Ona nie lubiła ostentacji, a poza tym, nikt oprócz Parkera i Lisy nie wiedział, że Meredith kiedykolwiek coś łączyło z Farrellem. Meredith! Pomyślała o niej w tym samym momencie, kiedy myśl ta uderzyła i Parkera. Za jej przyczyną rozmył się spokojny, cywilizowany wyraz jego twarzy, jaki zachowywał, patrząc na Farrella.

– Czy Meredith wie, że on tu jest? – wyrzuciła z siebie dokładnie w tej samej chwili, kiedy Parker chwycił ją za ramię i rozkazał:

– Znajdź Meredith i ostrzeż ją, że Farrell jest tutaj. Kiedy Lisa przemykała się, torując sobie drogę w tłumie, nazwisko Matthew Farrella krążyło już tam niczym nieprzerwanie płynący, szeptany psalm. Farrell tymczasem uwolnił się już od przedstawicieli prasy z wyjątkiem Sally Mansfield, która stała za nim, podczas gdy rozmawiał ze Stantonem Avery tuż u podnóża głównych schodów. Lisa starała się nie stracić z oczu Farrella, aby móc ostrzec Meredith, gdzie on jest. Jednocześnie obserwowała balkon. Ruszyła naprzód i nagle zatrzymała się bezradnie, widząc, jak niespodziewanie, u szczytu schodów pojawiła się Meredith i zaczęła schodzić w dół.

Jako że nie była w stanie dotrzeć do Meredith przed jej zejściem ze schodów i przejściem tuż obok Farrella, stała bez ruchu, czerpiąc mało chwalebną satysfakcję z faktu, że Meredith nigdy nie wyglądała lepiej niż właśnie w tej chwili, kiedy to jej niewydarzony eksmąż miał ją zobaczyć po raz pierwszy od jedenastu lat! Meredith, zupełnie ignorując obowiązujące kanony mody, miała na sobie uszytą z połyskującej, białej satyny rozkloszowaną suknię bez ramion. Ściśle przylegający do ciała staniczek ozdabiały perełki, między którymi rozrzucone, były nieregularnie białe cekiny i srebrne kryształki. Na jej szyi połyskiwał wspaniały naszyjnik z rubinów i diamentów, który mógł być prezentem od Parkera, w co Lisa była skłonna wątpić, lub mógł też być wypożyczony z działu jubilerskiego „Bancrofta”, co jak sądziła, było bardziej prawdopodobne.

Meredith zatrzymała się w połowie schodów, żeby porozmawiać ze starszą parą, i Lisa wstrzymała oddech. Parker pojawił się za jej plecami i bezradnie wodził wzrokiem od Farrella da Sally Mansfield i do Meredith.

Matt słuchał tego, co mówił do niego Stanton, i rozglądał się za Alicją, która poszła poprawić makijaż. W tej chwili ktoś zawołał jego imię lub zakrzyknął coś, co brzmiało jak ono. Odwrócił głowę, szukając źródła tego głosu. Spojrzał wyżej, ku schodom… i zamarł, kieliszek szampana zastygł w połowie drogi do jego ust. Spoglądał na stojącą na schodach kobietę, która była jego dziewczyną i żoną, kiedy widział ją po raz ostatni. W tym momencie zrozumiał, dlaczego media uwielbiały porównywać ją do młodej Grace Kelly. Z jasnymi włosami, upiętymi elegancko tuż nad karkiem, otoczonymi białymi różyczkami, Meredith Bancroft stanowiła zapierające dech w piersiach, przepiękne wyobrażenie kobiecej klasy i anielskości. Jej figura, od czasu, kiedy ją widział po raz ostatni, nabrała krągłości. Delikatna twarz jaśniała fascynująco. Szok, jaki przeżył, minął tak szybko, jak się pojawił, i udało mu się napić szampana i skinąć potakująco Stantonowi, potwierdzając machinalnie to, co tamten mówił. Sam w dalszym ciągu studiował nietuzinkową piękność stojącą na schodach. Teraz jednak robił to już tylko ze spokojnym zainteresowaniem znawcy szacującego dzieło sztuki, o którym wiedział już, że ma wady i jest falsyfikatem.

Pomijając to, nawet on nie pozostawał zupełnie nieczuły na jej wdzięk, kiedy tak stała na schodach, słuchając z uwagą starszej pary. Przypomniał sobie, że ona zawsze bez trudu znajdowała wspólny język z ludźmi o wiele starszymi od siebie, tak jak w klubie tamtego wieczoru, kiedy wzięła go pod swoje skrzydła. Na to wspomnienie jego serce zmiękło jeszcze bardziej w stosunku do niej. Szukał w niej oznak charakterystycznych dla typowej kobiety interesu, ale jedyne, co znajdował, to ujmujący uśmiech, błyszczące, turkusowe oczy i zupełnie niespodziewana aura… szukał w myślach właściwego określenia i przychodziło mu na myśl tylko słowo nieskazitelność. To była aura nieskazitelności. Może odpowiedzialna była za to dziewicza biel jej sukienki lub fakt, że podczas gdy większość kobiet nosiła ponętne kreacje z dekoltami niemalże do pasa i rozcięciami aż do wysokości uda, ona odkryła jedynie ramiona i mimo wszystko wyglądała bardziej prowokująco niż one. Prowokująco, królewsko i nieprzystępnie.

Czuł, jak znikają w nim ostatnie pozostałości goryczy, jaką odczuwał w stosunku do niej. Była piękna, ale bardziej uderzająca była bijąca od niej łagodność, o której zapomniał. Tę łagodność mógł stłumić w niej jedynie niesamowity terror, który mógł ją popchnąć do poddania się aborcji. Była taka młoda, kiedy sytuacja zmusiła ją do poślubienia go, pomyślał. Nie znała go wtedy zupełnie. Na pewno bała się tego, że będzie musiała mieszkać w jakimś brudnym miasteczku, takim jak Edmunton, jako żona pijaka takiego jakim był jego ojciec, borykająca się z wychowaniem ich dziecka. Jej ojciec, Matt był lego cholernie pewien, dołożył wszelkich starań, żeby przekonać ją, że tak się na pewno stanie; on zrobiłby wszystko, żeby położyć kres jej kontaktom z takim „nikim” jak Matt, łącznie z przekonaniem jej, żeby usunęła ciążę i rozwiodła się. Matt uzmysłowił sobie to niedługo po ich rozwodzie. W przeciwieństwie do swojego ojca, Meredith nigdy nie była snobką, taką prawdziwą. Miała świetne maniery, była starannie wychowana, o tak, ale nigdy nie była tak niesamowitą snobką, żeby zrobić coś takiego Mattowi i ich dziecku. Strach, jej młodość i naciski ze strony dominującego ojca przyczyniły się do tego. Teraz to zrozumiał. Po jedenastu latach dopiero zobaczenie jej znowu uświadomiło mu, jaką osobą była i kim ciągle jest.

– Piękna, prawda? – powiedział Stanton, trącając Matta.

– Bardzo.

– Chodźmy, przedstawię cię jej i jej narzeczonemu. I tak muszę zamienić z nim kilka słów. A tak przy okazji, musisz poznać Parkera, on kontroluje jeden z największych banków w Chicago.

Matt zawahał się, ale skinął potakująco głową. Meredith i on byli skazani na spotykanie się ze sobą w czasie różnego rodzaju towarzyskich wydarzeń; wydawało się, że najlepiej będzie, jeśli przebrną przez pierwszą konfrontację już teraz. Przynajmniej tym razem, kiedy zostanie jej przedstawiony, nie będzie się czuł jak wyrzutek społeczny.

Meredith zeszła ze schodów, rozglądając się za Parkerem i zatrzymała się, słysząc tuż obok siebie bezceremonialny, jowialny głos Stantona Avery.

– Meredith – powiedział, kładąc dłoń na jej ramieniu – chciałbym ci kogoś przedstawić.

Już się uśmiechała i już zaczynała wyciągać dłoń, przenosząc wzrok z pogodnej twarzy Stantona, najpierw na opaloną szyję bardzo wysokiego mężczyzny, a potem na jego twarz. Twarz Matthew Farrella. W głowie jej zawirowało, żołądek podskoczył do gardła. Głos Avery'ego dobiegał do niej jak z tunelu, mówił:

– To mój przyjaciel, Matthew Farrell…

Meredith zobaczyła przed sobą mężczyznę, który pozwolił, żeby po stracie ich dziecka leżała osamotniona w szpitalnym łóżku, a potem przysłał telegram proponujący rozwód. Teraz uśmiechał się do niej tym samym niezapomnianym, intymnym, czarującym i jednocześnie zdradzieckim uśmiechem. Wyrwała rękę z zasięgu dłoni Matta, obrzuciła go lodowatym, pogardliwym spojrzeniem i zwróciła się do Stanleya Avery.

– Powinien pan być naprawdę bardziej wybredny w doborze przyjaciół, panie Avery – powiedziała z chłodną dumą. – Proszę wybaczyć – odwróciła się i odeszła, pozostawiając za sobą zafascynowaną Sally Mansfield, zaskoczonego Stantona Avery i wściekłego Matthew Farrella.

Dopiero o trzeciej nad ranem ostatni goście Meredith i Parkera opuścili jej mieszkanie. Zostali tylko oni obydwoje i jej ojciec.

– Powinieneś już spać o tej porze – powiedziała do niego Meredith, siadając ciężko na stylowym krześle. Nawet teraz, w wiele godzin po konfrontacji z Matthew Farrellem, w dalszym ciągu czuła się poruszona wspomnieniem tamtej chwili. Teraz była to jednak tylko złość na samą siebie.

Prześladowało ją to uczucie i to, co zobaczyła w oczach Matta, kiedy zostawiła go stojącego z wyciągniętą do niej ręką. Wyglądał jak głupiec, a w oczach miał dziką wściekłość.

– Wiesz doskonale, dlaczego jeszcze tu jestem – powiedział Philip, nalewając sobie kieliszek sherry. O spotkaniu Meredith z Farrellem dowiedział się dopiero godzinę temu od Parkera. Najwyraźniej chciał usłyszeć szczegóły.

– Nie pij tego. Lekarze ci zabronili.

– Do diabła z lekarzami. Chcę wiedzieć, co powiedział Farrell. Parker mówi, że zareagowałaś bardzo ostro.

– Nie miał szansy, żeby powiedzieć cokolwiek – odparła Meredith i powiedziała mu, co dokładnie zaszło.

Kiedy skończyła, zestresowana patrzyła w milczeniu, jak dopijał zakazane sherry. Był postarzałym, ale ciągle jeszcze robiącym wrażenie, srebrzystowłosym mężczyzną w szytym na miarę smokingu. Przez większość jej życia dominował nad nią i manipulował nią, aż w końcu znalazła w sobie odwagę i siłę, żeby przeciwstawić się jego żelaznej woli i wybuchowemu temperamentowi. Mimo wszystko kochała go i niepokoiła się o niego. Był jedyną rodziną, jaką miała, a jego twarz była naznaczona chorobą i zmęczeniem. W chwili, kiedy zostanie uzgodnione wszystko dotyczące jego urlopu, miał wypłynąć w długi rejs. Lekarze wymogli na nim obietnicę, że nie będzie sobie zaprzątał głowy problemami „Bancrofta”, sprawami międzynarodowymi czy czymkolwiek innym. Przez sześć tygodni trwania rejsu miał nie oglądać wiadomości telewizyjnych, nie czytać gazet i nie robić niczego, co nie byłoby absolutnie na luzie i nie przynosiłoby odpoczynku. Oderwała wzrok od twarzy ojca i spojrzała na Parkera.

– Wolałabym, żebyś nie mówił ojcu o tym, co wydarzyło się dzisiejszego wieczoru. To nie było konieczne.

Parker odchylił się na krześle, westchnął i niechętnie powiedział jej o czymś, czego jeszcze nie wiedziała.

– Sally Mansfield widziała i prawdopodobnie słyszała całą tę scenę. Będziemy mieli szczęście, jeśli wszyscy nie przeczytają o tym jutro w jej rubryce.

– Mam nadzieję, że to wydrukuje – powiedział Philip.

– W przeciwieństwie do mnie – skontrował Parker, ignorując ze zwykłym sobie niewzruszonym spokojem niezadowolenie Philipa. – Ja nie chcę, żeby ludzie pytali, dlaczego Meredith potraktowała go w ten sposób.

Meredith odchyliła głowę do tyłu, westchnęła i przymknęła oczy.

– Gdybym miała czas na zastanowienie się, nie zrobiłabym tego, na pewno nie zachowałabym się tak ostentacyjnie.

– Dzisiaj wieczorem kilka osób już pytało o to – powiedział Parker. – Będziemy musieli wymyślić jakieś wytłumaczenie.

Meredith przerwała mu.

– Proszę – powiedziała słabo – tylko nie teraz. Jedyne, czego chcę w tej chwili, to położyć się spać.

Masz rację – rzekł Parker, wstając i nie pozostawiając Philipowi nic innego, jak tylko zrobienie tego samego.

Загрузка...