Rozdział dziewiąty

Uciekłem od dziadka, uciekłem od babki…


#obrazek1#


Włączyć komputer i otworzyć plik vondorn.tif było kwestią minuty. Już go miał – zestawiony z dwóch połówek i zeskanowany testament kapitana Corneliusa von Dorna. Jeśli, oczywiście, przesłanie adresowane do syna Nikity było testamentem.

Charakter pisma kapitana, nawet wedle siedemnastowiecznych norm, trudno by uznać za wyrobiony. Nicholas wytężył wzrok i bardzo powoli, sylaba za sylabą, zaczął czytać: Spi-sa-ne ku pa-mię-ci syn-kowi Mi-ki-cie gdy ten-ci do ro-ztrop-ności doj-dzie a mnie Pan do się po-wo-ła do Mos-kwy wró-cić nie ze-zwa-la-jąc bo jeź-li sam nie poj-miesz jak oną rzecz znajść wten-czas na Bo-ga spuść się iż-by cię po-ku-sa dia-bel-ska nie wzię-ła…

– Co, co? – przerwała mu Ałtyn. – Słuchaj, jakoś nie kapuję. Możesz to przetłumaczyć na normalny rosyjski? „Ten-ci”, „iżby”. Wciskanie ciemnoty!

– Zaraz – obiecał Fandorin. – Najpierw muszę ustalić rodzaj pisma.

Wszedł w Scribmastera, wyjaśniając dziewczynie, że to wspaniały program nowej generacji, opracowany specjalnie do badania starych rękopisów.

Baza danych zawiera trzy tysiące wariantów zapisu liter alfabetu łacińskiego, greckiego, hebrajskiego i cyrylicy, które Scribmaster potrafi odczytać i przetworzyć na dowolne współczesne pismo.

Z długiej listy Nicholas wybrał skoropis [42] 17 cent, a w oknie konwersji transform to zaznaczył iżyca. Zdecydował się na ten trudny do czytania, ale jedyny przydatny rodzaj pisma, jako że znajdowały się w nim litery nieużywane we współczesnej rosyjskiej ortografii. Znaki diakrytyczne, oczywiście, przepadną, ale to nic strasznego – i tak będzie można tekst odczytać.

Ałtyn z ciekawością obserwowała zabiegi magistra, dysząc mu prosto w ucho i od czasu do czasu nawet łaskocząc go w skroń swoimi krótko ostrzyżonymi włosami. Pachniała jednocześnie snem i poranną świeżością. Konieczne w tych warunkach skupienie wymagało od Nicholasa nieco wysiłku.

– No to zaczynamy. – Przeżegnał się i wcisnął enter.

– Jesteś wierzący? – zainteresowała się Ałtyn.

– Nie, właściwie uważam się za agnostyka. Ale to chyba nie zaszkodzi.

Odręcznie napisany tekst zniknął z ekranu, pojawiła się za to ikonka: staroświecki zegar, którego wskazówka powoli odmierzała sekundy. Pod koniec drugiej minuty obraz drgnął i nagle zamiast nieczytelnych kulfonów i zawijasów pojawił się drukowany tekst. Nicholas i Ałtyn mimowolnie pochylili się do przodu, nie zauważając nawet, że ich policzki się przy tym zetknęły, i wpili się wzrokiem w rzędy czcionek.


#obrazek2#


– Tak czy siak, to jakaś abrakadabra! – oświadczyła rozczarowana dziennikarka. – Ni cholery nie można zrozumieć.

Magister jednak odsunął ją niezbyt uprzejmie machnięciem ręki i dalej prześlizgiwał się wzrokiem po linijkach tekstu. Przeczytał i z powątpiewaniem pokręcił głową. Przeczytał jeszcze raz.

– Liberia? Liberia Iwana? – wymamrotał. – Czyżby chodziło o… Bzdura!

Ałtyn bacznie się w niego wpatrywała.

– Co? Liberia? Ta w Afryce? Tak?

Fandorin tylko ponuro gapił się w ekran, poruszając wargami.

Wówczas dziennikarka poczęstowała go silnym kuksańcem w bok. Łokcie miała ostre, więc zaskoczony Nicholas aż jęknął.

– Tłumacz, draniu! Bo zaraz umrę z ciekawości!

I Nicholas zabrał się do przekładu, opatrując go niezbędnymi komentarzami:

Spisane dla syna mojego Mikity kiedy dorośnie i zmądrzeje, a mnie już nie stanie lub Bóg nie pozwoli mi wrócić do Moskwy. Jeżeli nie zrozumiesz tych wskazówek albo nie zdołasz odnaleźć tego, co należy, widać taka wola boska, byś uniknął diabelskiej pokusy. A jeżeli znajdziesz, to na rany Chrystusa, weź tylko Liberię, która leży na spodzie w ałtyn-tołobasie. (Nie wiem, co to takiego). Zamoleusa zaś, przykrytego rogożą, nie waż się ruszać, bacząc na zbawienie duszy. (Nie mam pojęcia, o kogo może chodzić). Od Skorodomu (zapomniałem, co to jest, zdaje się, że nazwa wału ziemnego), od Kamiennej Bramy przejdź 230 sążni (sążeń liczy siedem stóp, a więc odległość wynosiła około 500 metrów) przez Czarną Słobodę w tym samym kierunku, w jakim się idzie od Skały Theo, naszego przodka, do Książęcego Dworu (hm, ciekawe. „Skała Theo” to pewnie Theofels, rodowa siedziba von Dornów. Ale „Książęcy Dwór”? Ach, tak! Musiał mieć na myśli Fürstenhof! Fürstenhof to sąsiednia miejscowość, gdzie kiedyś znajdowała się posiadłość książąt Hohenlohe! Ale jaki to kierunek? Zaraz sobie przypomnę, dwa lata temu obszedłem tam przecież wszystkie kąty w całej okolicy… Tak, pamiętam: z Theofels do Fürstenhofu trzeba iść na południowy wschód. No, no, ależ ten Cornelius jest ostrożny! Dobrze, jedźmy dalej)…do Książęcego Dworu, a tam zobaczysz drewniany dom, który ma tyle okien, ile córek miał nasz przodek Hugo Mocny. (Hugo Stark, czyli Mocny, żył w XV wieku. Wyczytałem w kronice rodzinnej von Dornów ze Szwabii, że miał trzynaście córek i tylko jednego syna. A więc musiało być trzynaście okien. Dziwna liczba, jak na moskiewską budowlę z XVII wieku). Jeżeli dom spłonął w pożarze, to nic takiego, jako że podbudówka (to znaczy fundament albo dolna kondygnacja) jest solidna. Kiedy tam wejdziesz, skieruj się w kąt północno-wschodni. Zobaczysz wąską kamienną płytę. Podnieś ją. Pod nią jest żelazny łańcuch i kuty pierścień. Pociągnij go, a otworzy się wejście do loszku z ziemną podłogą. Zanim tam zejdziesz, pomódl się do Pana naszego Jezusa Chrystusa. Kości ludzkich się nie przestrasz i za nic, na Boga, nie ulegaj grzesznej ciekawości i nie tykaj Zamoleusa. (Znowu ten tajemniczy Zamoleus!). Bądź posłuszny mojej ojcowskiej woli, bo inaczej na siebie i na cały ród ludzki ściągniesz nieszczęście. Odsuń księgę i… (Tu jest opustka. Ale to nie wina skanera – w tym miejscu moja połowa uległa uszkodzeniu, papier się przetarł. Powstała mała dziurka, na jedno, może dwa krótkie słowa. Poza tym dokument zachował się w doskonałym stanie. Sądząc z kontekstu, nie mogło to być nic istotnego, no, powiedzmy, na przykład „w imię boże” czy „z boską pomocą”. Ale co takiego strasznego było w tym Zamoleusie, przykrytym rogożą? Przed czym tak ostrzegał syna? Pewnie chodziło o jakiś przesąd. Tak, i teraz najważniejsze – końcówka)… znajdziesz Liberię Iwana. Niech cię Bóg błogosławi. Pisane w Kromiesznikach 3 maja 190 roku własną ręką Kornieja Fondorna. Podparłszy policzek pięścią, Nicholas zaczął głośno myśleć:

– To nie przesłanie duchowe, ale raczej jakaś instrukcja topograficzna, którą Cornelius w 1682 roku sporządził dla swojego syna, wówczas jeszcze, jak należy sądzić, małoletniego. Na czym się opiera moje przypuszczenie co do wieku Nikity? Otóż dokument został napisany nie po niemiecku, lecz po rosyjsku, co oznacza, że kapitan niewątpliwie założył rodzinę w Rosji. Przybył tu zaś w roku 1675, zaledwie siedem lat przed spisaniem wskazówek dla syna.

Magister zerwał się od stołu, chcąc trochę pochodzić, ale po dwóch krokach znalazł się już przy ścianie kuchenki. Dreptał więc chwilę w miejscu, wykonując jakieś niezborne gesty, po czym usiadł z powrotem.

– Szalenie interesujący dokument! Może rozwiać wiele dotychczasowych wątpliwości. Von Dorn pisze: gdy… mnie Pan do się powoła, do Moskwy wrócić nie zezwalając… To przecież wyraźne potwierdzenie wersji, że Cornelius rzeczywiście towarzyszył Matfiejewowi, który popadł w niełaskę, na zesłaniu i wrócił do Moskwy dopiero razem z bojarem! To już nie hipoteza, lecz fakt. Wystarczająca podstawa do napisania monografii!

Ałtyn bezceremonialnie ucięła naukowe uniesienia historyka:

– Do diabła z Matfiejewem i z twoją monografią! Lepiej mi wytłumacz, dlaczego twój prapradziadek, czy kim on tam dla ciebie jest, pisze zagadkami. Skała Theo, ten wielodzietny Hugo itede?

Nicholas wzruszył ramionami.

– Widocznie autor pisma nie chciał, żeby jego sens był jasny dla kogoś obcego. Z pewnością przekazał swemu małemu synkowi rodzinne legendy von Dornów – opowiadał mu o zamku, o przodkach, dlatego też Nikita powinien zrozumieć ojcowskie wskazówki. Dziwne, że rosyjski kronikarz naszego rodu, Isaakij Fandorin, nie przytacza tych podań – ja poznałem je, dopiero gdy badałem historię von Dornów ze Szwabii. Prawdopodobnie, kiedy Cornelius zmarł, Nikita był jeszcze małym chłopcem, nie zapamiętał opowieści ojca i dlatego nie mógł przekazać ich swoim potomkom.

– Moim zdaniem, to jasna sprawa – oznajmiła dziennikarka. – List twojego przodka Corneliusa zawiera wskazówki, jak odszukać ukryty skarb. I cała rzecz w tym, że któryś z naszych twardzieli naprawdę wierzy, że ten skarb wciąż jeszcze, po trzystu latach, można odnaleźć. Dlatego właśnie zostałeś zwabiony do Rosji. Dlatego zabrano ci brakującą połowę dokumentu. I dlatego też chciano cię załatwić.

– Przypuśćmy – zgodził się Nicholas, jako naukowiec pragnąc nadać dyskusji rozważny, akademicki ton. – Ale czemu w takim razie zwrócono mi skradzioną połówkę?

– A cholera wie. – Ałtyn podrapała się po nosie. – Może facetom coś nie wyszło… Albo, co jest najbardziej prawdopodobne, skarbu poszukuje nie jedna banda, tylko dwie. I pierwsza chce cię wykończyć, a druga z jakichś powodów cię chroni. Tajemnica dwóch oceanów. A najciekawsze w tym wszystkim, co to właściwie za skarb.

Fandorin uśmiechnął się pobłażliwie.

– No, to jest akurat najzupełniej oczywiste.

Dotąd bardzo pewna siebie Ałtyn spojrzała na niego z takim szacunkiem (po raz pierwszy!), że magister niemal jeszcze urósł z dumy. Nalał sobie wody z czajnika i wypił ją powoli, choć wcale nie czuł pragnienia – chciał po prostu przedłużyć tę piękną chwilę.

– Ten ignorant czy też ignoranci, którzy rozpętali całą aferę, myślą, że w piśmie Corneliusa jest mowa o legendarnej Liberii, bibliotece Iwana Czwartego. Słyszałaś o niej?

– O bibliotece Iwana Groźnego? Tak, słyszałam. W prasie parę lat temu podniósł się wokół niej wielki szum – rzekomo ktoś już był na jej tropie. Gdy zostanie odnaleziona, pisano, Rosja stanie się krainą mlekiem i miodem płynącą, jako że wartość białych kruków z tej biblioteki ocenia się na miliardy baksów. No wiesz, jakieś tam stare księgi i rękopisy, które popieprzony krwiożerczy Wania nie wiadomo dlaczego gdzieś wkitrał. I co, czy ta biblioteka rzeczywiście istniała?

Fandorin skrzywił się sceptycznie, po czym przemówił tonem wytrawnego wykładowcy:

– Nigdy szczególnie się nie interesowałem tym tematem, ale podstawowe fakty mam w pamięci. Po zdobyciu przez Turków Konstantynopola w 1453 roku bezcenna biblioteka bizantyjskich bazyleusów, dziedzictwo rzymskich cezarów, w ciągu tysiąca lat wielokrotnie pomnożona o cenne egzemplarze, przypadła w udziale bratu ostatniego cesarza, despocie Morei Tomaszowi. Ten wywiózł bibliotekę do Włoch, skąd Liberia jako część posagu jego córki Zofii, która wyszła za mąż za Joanna Trzeciego, trafiła do Moskwy. Nawiasem mówiąc, „liberia” to nie nazwa własna, lecz po prostu „zbiór książek”. Jaki był dalszy los tych skarbów, nikt dokładnie nie wie, a to dlatego, że moskiewscy władcy owej epoki nie odznaczali się osobliwym zamiłowaniem do lektury. Uważa się, że nieotwarte skrzynie z książkami upchnięto w którejś z kremlowskich piwnic, gdzie przeleżały wiele lat. Za panowania Wasyla Iwanowicza sprowadzono z Athos znawcę ksiąg, Maksyma Greka, by komentował i tłumaczył na użytek władcy jakieś starożytne teksty, najprawdopodobniej pochodzące ze wspomnianych zbiorów. Potem już za Joanna, czyli Iwana Groźnego, któryś z wziętych do niewoli Inflantczyków widział rzekomo Liberię i nawet sporządził jej opis. To ostatnia mniej więcej wiarygodna wzmianka na temat carskiej biblioteki, która następnie jakby zniknęła bez śladu. Większość uczonych jest zdania, że albo została rozdarowana, albo – co bardziej prawdopodobne – spłonęła podczas jednego z niezliczonych kremlowskich pożarów. Są jednak optymiści, którzy wierzą, że Liberia przetrwała do dziś gdzieś w labiryntach podziemi Kremla, Aleksandrowskiej Słobody lub jednego z klasztorów założonych przez cara Iwana. W ciągu ostatniego stulecia kilkakrotnie prowadzono prace wykopaliskowe na terenie zespołu kremlowskiego, nawet w czasach stalinowskich, ale, naturalnie, niczego nie znaleziono. No a już Cornelius von Dorn z pewnością nie mógł mieć nic wspólnego z Iwanem Groźnym – żył przecież o cały wiek później. Nie, w dokumencie jest mowa o jakiejś innej „Liberii Iwana”. Twoi poszukiwacze skarbów to nieuki i dyletanci, ofiary własnej ignorancji.

– Dzięki za wykład – powiedziała Ałtyn. – Być może cały ten szum wokół biblioteki to funta kłaków niewarta kaczka dziennikarska. Jeśli natomiast chodzi o nieuków i dyletantów, na twoim miejscu bym ich nie lekceważyła. Obyś ty sam nie stał się ofiarą ich ignorancji! Nie wiemy przecież, jak dalece szajba im odbiła na tle tej Liberii – może kompletnie ich pogięło? Przyjmijmy, że jeden z tych facetów to Wielki Soso. Ale jest też ktoś inny, jego konkurent i zleceniodawca twojego nieboszczyka kraciastego…

Włączyła czajnik, napełniwszy go niefiltrowaną wodą z kranu (Nicholas na ten widok aż się wzdrygnął wewnętrznie, ale zmilczał), i przemknęła do pokoju.

– Nie wchodź, przebieram się! – krzyknęła przez otwarte drzwi. – A więc tak. Zaraz napijemy się kawy, bo w domu i tak nie ma nic na ząb, i pędzę do redakcji. Spróbuję się dowiedzieć, co to za ptaszek ten twój okularnik. Chociaż nie wiem, czy po spotkaniu z abrekami [43] Wielkiego Soso można go jeszcze uznać za żywy okaz fauny. A ty, historyku, siedź tu sobie spokojnie i główkuj. Może uda ci się wyłowić z tego listu jeszcze jakieś informacje. W lodówce pełne pustki, będziesz musiał trochę pocierpieć. Możesz sobie wyobrażać, że jesteś w którymś z krajów Trzeciego Świata, gdzie panuje dziki głód. Wracając, wstąpię do sklepu i zrobię jakieś zakupy. Tylko pamiętaj: nie ruszaj się stąd na krok. I nie podchodź do okien.


W minutę po tym, jak żwawa liliputka dwoma łykami, na stojąco, opróżniła filiżankę kawy, Nicholas został w mieszkaniu sam. I on również wypił kawę (bez śmietanki i cukru), w roztargnieniu zżuł przylepkę czerstwego chleba, którą wielkodusznie zostawiła mu gospodyni, po czym, zgodnie z zaleceniem, zaczął główkować. Miał wrażenie, że ogólny zarys wydarzeń powoli zaczyna się wyłaniać z mgły.

Ktoś – nazwijmy go Iksem – dowiedział się o dokumencie z Kromiesznik. Zainteresowała go wzmianka o „Liberii Iwana” i uznał, że chodzi o legendarną bibliotekę Iwana Groźnego, a w przeciętym na pół piśmie kryje się klucz do odnalezienia bezcennego skarbu. Ściślej biorąc, część klucza, gdyż lewej połowy rękopisu brakuje. W połówce z Kromiesznik nie było podpisu, tak więc Iks nie miał żadnego punktu zahaczenia.

Minęły trzy lata i pan Iks dowiedział się skądś o artykule pewnego brytyjskiego historyka, co od razu skojarzyło mu się ze znaleziskiem z Kromiesznik. Iks zestawił fakty, odtworzył pierwsze linijki dokumentu, wykorzystując fragment tekstu zacytowany przez autora artykułu, i upewnił się, że to istotnie brakująca część „zaginionego pisma”. Dalsze zamierzenia Iksa są oczywiste – postanowił zwabić Anglika do Moskwy i przywłaszczyć sobie lewą połówkę dokumentu.

Ale kim jest ów Iks?

Na pewno nie historykiem – to oczywiste. Naukowiec nie posuwałby się do kradzieży i nie nasyłał na Nicholasa zabójcy. Ponadto wiedziałby, że biblioteka Iwana Groźnego to dawno zdementowana plotka. Nie mówiąc już o tym, że przesłanie von Dorna powstało sto lat później.

Musi to więc być jakiś bandzior z rosyjskiej mafii. Na razie to wszystko, co można o nim powiedzieć. Nie warto zagłębiać się teraz w dalsze rozważania, gdyż łatwo wyciągnąć fałszywe wnioski, kiedy ma się zbyt mało informacji. Kto konkretnie stoi za całą aferą z listem Corneliusa, lepiej się w tej chwili nie zastanawiać. Należy się raczej zająć samym dokumentem.

Tutaj zaś pytanie goni pytanie.

Dlaczego Cornelius napisał list? Czemu przeciął go na pół? Jak to się stało, że jedna połowa została w Kromiesznikach razem ze złotym medalionem i kryształowym budzikiem (czyli przedmiotami, które – wszystko na to wskazuje – były kapitanowi szczególnie drogie), a druga znalazła się w szkatułce, pośród rodzinnych relikwii Fandorinów? Jakie były losy kapitana, począwszy od maja 1682 roku? Dlaczego nie dotarł do swojego skarbu sam? I co to był za skarb? Rzecz jasna, nie biblioteka Iwana Groźnego, ale jednak „liberia”, a więc jakieś książki.

Nicholas czuł, że od dalekiego przodka dzieli go zaledwie jeden mały krok. Gdyby tylko Cornelius podpowiedział mu choć słówkiem, co dalej robić! Ale kapitan milczał. Był blisko, Nicholas widział szarzejącą w mroku, nieruchomą sylwetkę – w skórzanym kolecie i okrągłym hełmie, ze szpadą u boku. Może von Dorn i chciałby wyjść naprzeciw swemu potomkowi, uczynić ten właśnie mały krok – ale zmarli tego nie potrafią. Nicholas musiał pokonać dzielącą ich odległość sam. Tylko jak to zrobić?

Przeczytał pismo jeszcze kilka razy. Co to za „kości ludzkie”, których mógł się przestraszyć Nikita? I dlaczego miał się nie bać ich, tylko jakiegoś Zamoleusa, przykrytego rogożą? O co tu chodzi?

Niestety, intuicja podpowiadała magistrowi, że tajemnica Corneliusa należy do tych, których czas strzeże szczególnie zazdrośnie i niełatwo je zdradza.

Oczywiście, byłoby interesujące zająć się poszukiwaniami Corneliusowej skrytki. Dom o trzynastu oknach się nie zachował, to pewne, wątpliwe też, czy udałoby się odszukać miejsce, gdzie stał, a więc szanse na znalezienie skarbu są znikome. Jednak prace poszukiwawcze mogłyby rzucić pewne światło na sprawę. Niewykluczone, że udałoby się wyjaśnić, jaki księgozbiór w czasach Corneliusa nazywano „Liberią Iwana”. Przecież w siedemnastowiecznej Rosji takie biblioteki można by policzyć na palcach, więc musiał pozostać jakiś ślad. A jeśli von Dorn miał na myśli księgozbiór samego Matfiejewa, znanego bibliofila? Uważa się, że po upadku wszechmocnego ministra księgi zostały rozkradzione. Ale może bojar zdążył ukryć zbiory, pozostający zaś w jego służbie cudzoziemiec, von Dorn, o tym wiedział? To dopiero byłaby sensacja!

Sensacje naukowe musiały jednak teraz zejść na drugi plan. Grunt to samemu ujść stąd z życiem.

Fandorin niechętnie powrócił do bezlitosnej rzeczywistości. Możliwe, że rosyjscy mafiosi, poszukujący Liberii, przeczytali pełny tekst dokumentu, uznali, że zawarte w nim wskazówki nie wystarczą do odszukania skarbu, i postanowili zostawić angielskiego historyka w spokoju.

Możliwe, ale pewności nie ma. Trzeba poczekać, niewykluczone, że Ałtyn Mamajewej, znającej wszelkie możliwe dojścia, uda się coś wyjaśnić. Tak czy owak, powinien jak najszybciej wsiąść w samolot do Londynu. Niech wszyscy diabli wezmą historyczną ojczyznę Fandorinów razem z jej kryminalnymi aferami i nierozwiązywalnymi zagadkami!

Słuszność tej decyzji nie pozostawiała cienia wątpliwości, tak więc Nicholas postanowił dać dłuższą chwilę wytchnienia swojej przeciążonej mózgownicy. Jak by tu zabić czas?

Na początek byłoby nieźle doprowadzić trochę do porządku ubranie.

Udało mu się jako tako oczyścić poplamione spodnie i blezer, zaprał i wysuszył nad gazem kołnierzyk i mankiety koszuli, następnie przyszył naderwany rękaw i zacerował dziurę na kolanie. Cóż, nie uzyskał efektu haute couture, ale przynajmniej milicja nie weźmie go na ulicy za bezdomnego.

Tak. Czym by się teraz zająć?

Fandorin ogarnął spojrzeniem panujący w mieszkaniu bałagan i przyszedł mu do głowy doskonały pomysł: wypada się jakoś odwdzięczyć Ałtyn za gościnność. Magister rozebrał się do majtek, znalazł ścierkę i pogwizdując, zabrał się do porządków. Umył podłogę, wyszorował umywalkę i zlewozmywak, starł kurze. Z mycia okien zrezygnował, pomny na ostrzeżenia gospodyni. Mało prawdopodobne, by na dachu naprzeciwko przyczaił się snajper, ale – jak to się mówi – strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Bieliznę pościelową i różową piżamę Ałtyn Nicholas ułożył w schludny stosik. Figi w niebieskie kwiatki, które odkrył pod łóżkiem, dyskretnie zostawił na miejscu. Zebrał porzucone książki i ustawił je na półce. Nieproszonemu sprzątaczowi rzuciły się w oczy dwa tytuły: Jak zwiększyć swój wzrost o pięć centymetrów i 101 porad dla kobiety, która pragnie być kochana. Speszonego Fandorina ogarnęła spóźniona skrucha – po co narzucał się ze swoją wdzięcznością i idiotycznym zamiłowaniem do porządku? Wątpliwe, czy gospodyni będzie zadowolona z takiej ingerencji w jej prywatność… A zatem porozrzucać wszystko z powrotem? Ale co z kurzem i brudem, ich przecież nie da się odtworzyć!

W trakcie tych ponurych rozważań zadzwonił telefon.

– Nika, słuchaj mnie uważnie – rozległ się w słuchawce pełen napięcia głos Ałtyn. – Masz pojęcie, czego się dowiedziałam… Stop, Mamajewa, po kolei – przywołała się do porządku. – Jesteś w czepku urodzony, bez dwóch zdań. Wiesz, kto wczoraj na ciebie polował? Nie jakiś tam wsiowy burak, tylko killer superklasy! Od razu go rozpoznali na zdjęciu. Ma ksywkę Szurik, a jak się naprawdę nazywa, nikt nie wie.

– Co za dziwny pseudonim – Szurik! – odezwał się Fandorin, żeby Ałtyn nie pomyślała, że się przestraszył. Dłoń, w której trzymał słuchawkę, nagle stała się obrzydliwie zimna i lepka.

– Killer najnowszej generacji, ma własny, indywidualny styl. To miłośnik lat sześćdziesiątych: dżinsy, trampki i tak dalej. Słowem, Kaukaska branka [44].

– Co takiego? – nie zrozumiał magister. – Co ma do tego jakaś branka?

– Nieważne. Ma niezły wykaz przebiegu służby. Załatwił Atlasa, Kulfona i Lewonczika, którzy działali na własną rękę w okolicach Moskwy. Mój informator utrzymuje, że bracia Otariszwili to prawdopodobnie także robota Szurika. Jak również prezes Swiatogorbanku i Stowarzyszenia Inwalidów. Ach, zresztą po co ja ci to opowiadam – prawdziwy z ciebie jeżyk we mgle, nic z naszej historii najnowszej nie kumasz! Krótko mówiąc, Szurik to niekoronowany król killerów Najwyższej klasy profesjonalista. Mniej niż sto tysięcy zielonych za zlecenie nie bierze. Tak wytrawny zabójca zwykle ma nad sobą jakiegoś szefa, ale dla kogo pracuje Szurik, nie wiadomo. Co jeszcze? Aha, facet ma własny styl – nie lubi zabijać z daleka. Nie lubi się też posługiwać materiałami wybuchowymi ani bronią z celownikiem optycznym, woli pistolet, nóż, kastet, a niekiedy w ogóle ogranicza się do rękodzieła – ma piąty dan w karate. Wiesz, należy do tych morderców, którzy lubią znajdować się z ofiarą twarzą w twarz.

– W…wiem – wykrztusił z trudem Nicholas, przypomniawszy sobie uśmiechniętego wesoło okularnika.

– Szkoda nerwów – uspokoiła go Ałtyn. – Szurik to już zimny trup. Chłopcy Soso go dopadli.

– Tak, oczywiście – rzekł cicho Fandorin.

– Siedź w domu i czekaj na mnie. Podjadę jeszcze tylko do centrum informacyjnego, dziewczyny mi obiecały ściągnąć książki na temat biblioteki Iwana Groźnego i wycinki prasowe dotyczące jej poszukiwań. Bardzo zgłodniałeś?

– Nie, nie bardzo…

– To dobrze. Wytrzymaj jeszcze trochę.

Magister odłożył słuchawkę i zaczął się miotać po pokoju.

Szurik, ten koszmar z ulicy Wiązów, jest zdrów i cały! Karteczkę napisał on, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Milles pardons! Również on podrzucił neseser, któż by inny? Wczoraj na bulwarze stał sobie najspokojniej w świecie i machał mu ręką. Zapamiętał numery samochodu, więc o adres dowiedział się bez trudu. Brr, wszedł tutaj w nocy, patrzył na niego i na Ałtyn bezbronnych, śpiących. Z jakiegoś powodu ich nie zabił. Rozmyślił się? Otrzymał nowe instrukcje? Na pewno.

Nie wiadomo, jaką grę prowadzi ten uśmiechnięty zabójca, ale Nicholas nie może narażać na niebezpieczeństwo filigranowej dziennikarki. I tak znalazła się przez niego o włos od śmierci. Dla degenerata, który lubi patrzeć swoim ofiarom w oczy, zabić czarnooką dziewczynę wzrostu metr pięćdziesiąt jeden to pestka, nawet mu ręka nie zadrży.

Trzeba natychmiast się stąd wynosić. Tylko jak? Mieszkanie na pewno jest obserwowane. Co robić? Co robić? Co robić?

Fandorin spakował neseser i jeszcze jakieś dziesięć minut obijał się bez sensu po mieszkaniu, ale w końcu wziął się w garść – usiadł, założył nogę na nogę, splecione dłonie położył na kolanie. Zmusił się do spokoju.

A więc tak.

Przede wszystkim należy odsunąć niebezpieczeństwo od Ałtyn. To sprawa najważniejsza. O reszcie pomyśli potem.

Powinien jej był powiedzieć, że Szurik żyje i krąży gdzieś w pobliżu. Teraz już za późno, Nicholas nie ma nawet numeru jej komórki.

Zostawić Ałtyn wiadomość?

Ale przecież ledwie zdąży wyjść z mieszkania, ktoś zaraz się tu pojawi. To pewne. Jak widać, zabić go na razie nie zamierzają. A więc będą go śledzić, czyli, mówiąc językiem Ałtyn, namierzać. Niewątpliwie jest im do czegoś potrzebny, w przeciwnym razie po co by mu zwracali neseser?

A jeśli ci potężni przeciwnicy chcą go mieć na oku, bez wątpienia założą w mieszkaniu Ałtyn podsłuch. Nie wiedzą przecież, że on tu więcej nie wróci.

Trzeba zatem zrobić tak, żeby się o tym dowiedzieli.

Fandorin wziął kartkę i zamaszyście napisał flamastrem:


Lalka, przekimałem się, a teraz się zmywam. Dzięki, żeś mnie przygarnęła. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo w porę nawinęłaś się wczoraj ze swoim wózkiem. Jestem ci za to cholernie wdzięczny i jako premię dorzucam pół stówy do tamtej setki. Dziękuję też, że nie zadawałaś żadnych zbędnych pytań. Za to jeszcze połówka. Całusy.

Kola


„Kola” – tak, w porządku, Ałtyn zrozumie. Może jeszcze coś dodać, żeby uprzedzić ją o niebezpieczeństwie?

Nie, trudno uważać Szurika za idiotę. Samo niespodziewane opuszczenie mieszkania przez Nicholasa i obraźliwy sens liściku powinny podpowiedzieć Ałtyn, że coś jest na rzeczy. Fandorin pomyślał chwilę, przekartkował swój notes i wzmocnił efekt dopiskiem:


A numerek był - pełen wypas.


No. Teraz na pewno wszystko będzie dla niej jasne. Miejmy nadzieję.

Położył na liściku dwa banknoty pięćdziesięciodolarowe. Na wszelki wypadek zapamiętał numer telefonu umieszczony na aparacie. Dzwonić, naturalnie, mu nie wolno. Chyba tylko tak, żeby usłyszeć jej głos. Upewnić się, że dziewczyna żyje.

Na razie nic więcej nie mógł zrobić. Jak mówi Ałtyn, trzeba wziąć tyłek w troki – czym prędzej na lotnisko. Jeżeli nie będzie już wolnych miejsc w samolocie do Londynu, lecieć dokądkolwiek, byle jak najdalej stąd.

Żegnaj, mała, dzielna kobietko, której pragnieniem jest urosnąć o pięć centymetrów i być kochaną. Oby twoje marzenia się spełniły.


Przed wyjściem z klatki schodowej Fandorin wziął głęboki wdech i znów się przeżegnał – widać weszło mu to już w nałóg. Umyślnie powoli, bez pośpiechu, przeszedł obok starszych kobiet, siedzących na ławeczce i przyglądających mu się bezceremonialnie. Słyszał, jak jedna z nich oznajmiła donośnym szeptem:

– To ten od Ałtyn. Nocował u niej.

Druga rzuciła:

– Ale tyka grochowa!

Nie rozglądać się na boki. Głupi Anglik niczego nie podejrzewa, przekonany, że to czuwająca nad nim opatrzność zwróciła mu neseser.

Na prawo jest brama. Teraz trzeba skręcić. Żadnych kroków z tyłu nie słychać.

Na pełnej kurzu, zalanej słońcem ulicy Fandorin wreszcie obejrzał się za siebie. Nikogo. Dla pewności szedł chodnikiem jeszcze parę minut, ale nic podejrzanego nie zauważył.

A może niepotrzebnie dramatyzuje? Przecież pan Iks, przeczytawszy pismo Corneliusa, mógł naprawdę stracić zainteresowanie poszukiwaniem księgozbioru.

Tym lepiej!

No dobrze. Trzeba zatrzymać jakiś samochód. W przewodniku znalazł informację, że w Moskwie jest mało taksówek, za to instytucja prywatnych przewozów wręcz kwitnie. Za niewielkie pieniądze – pięć dolarów – można z odległych peryferii dostać się do centrum. Nicholas tak właśnie zrobi. A potem prawdziwą taksówką pojedzie na Szeriemietiewo.

Obejrzał się jeszcze raz (nadal nikt go nie śledził), po czym zaczął się rozglądać za łebkiem. Jak na złość mijały go same ciężarówki. Cóż, nic dziwnego – zbliżał się koniec dnia pracy.

Wreszcie zza zakrętu śmignął jaskrawoczerwony sportowy wóz. Nicholas podniósł rękę i zaraz ją opuścił. Po diabła właścicielowi takiego szykownego pojazdu pięć dolarów?

Ale jaguar bezszelestnie zahamował przy chodniku. Z cichym, ledwie słyszalnym szmerem opuściła się w dół przyciemniona szyba.

Za kierownicą siedział wiking o złocistych włosach do ramion i krótko przystrzyżonej bródce. Bławatkowe oczy spoglądały na magistra z pełnym rozbawienia niedowierzaniem.

– A niech mnie, żywy Angol! Brakuje tylko parasola i melonika. I to gdzie, w Bieskudnikach! What are you doing here, dear sir? [45].

– Prawdę mówiąc, chciałem się dostać na Szeriemietiewo – wymamrotał Fandorin, speszony faktem, że wystarczy jeden rzut oka, by w nim rozpoznać Brytyjczyka.

– Nie Angol, ale doskonała podróbka – skonstatował nordycki przystojniak. – Znać rękę mistrza. Proszę wsiadać, sir, podrzucę pana kawałek. A dalej już każdy taryfiarz zawiezie pana na Szare Maćkowo.

Wóz płynnym, kocim susem wyskoczył do przodu, wgniatając Nicholasa w miękkie, sprężyste oparcie fotela.

Zaciekawiony wiking odwrócił się do pasażera i chciał coś powiedzieć, ale właśnie rozległy się pierwsze takty marsza Mendelssohna (Nicholas czytał w gazecie, że Rosjanie uwielbiają muzyczne sygnały dźwiękowe w telefonach komórkowych) i początek rozmowy trzeba było odłożyć.

– Tak – rzucił w słuchawkę blondyn.

Potem, po chwili milczenia, rzekł ostro:

– Czarnomor już różne rzeczy mówił. A pan, Leonidzie Robertowiczu, obiecał licencję? Obiecał pan. Szmal pan wziął? Wziął pan. To niech pan teraz zrobi porządek z tym burdelem, czyli, kulturalnie rzecz ujmując, wywiąże się ze swoich obowiązków… No, tak to już inna rozmowa… A więc jutro jest kolegium w ministerstwie? Dobrze, będę czekał. I niech pan nie zapomina, że to pańskie zmartwienie, nie moje. Auf wiederhören [46].

Nicholas wiedział, że w środowisku wyższych urzędników państwowych i w sferach biznesu Czarnomorem nazywa się samego premiera [47], i z zainteresowaniem spojrzał na właściciela samochodu. Kim może być, jeśli nawet szef rządu nie jest dla niego autorytetem? Jakimś wielkim przemysłowcem? Lobbystą?

– No, czemu pan milczy, sir? – zwrócił się do Nicholasa biznesmen, skończywszy rozmowę telefoniczną. – Opłatę za przejazd stanowi błyskotliwa konwersacja. Proszę coś opowiedzieć o sobie. Kim pan jest?

Znowu rozległy się dźwięki marsza weselnego.

– To ja – znów rzucił do słuchawki noworosyjski macho. -…Coś ty, Tolan, z choinki się urwałeś?… Aha, już. Jakie, kurna, jakie? Co ty mi tu pieprzysz?… Jasne, mogę im trochę odpuścić, to żaden problem, tylko żebyś potem nie jęczał… No dobra, Tolan, umowa stoi.

Ta rozmowa prowadzona była w zupełnie innym tonie niż poprzednia. Nicholas nic z niej właściwie nie zrozumiał. A więc ten facet nie jest politykiem ani biznesmenem, tylko kryminalistą?

Tym razem wiking ze złością cisnął telefon na deskę rozdzielczą i mruknął pod nosem: „Kutas złamany”. Zaraz jednak przypomniał sobie o pasażerze, odsłonił w uśmiechu białe zęby i powiedział:

Pardon. Nawet nie dadzą człowiekowi porozmawiać. Ten blezer to od Harrodsa? Rękaw jest podarty, widział pan?

– Wiem, dziękuję. Wczoraj tak pechowo upadłem… – Nicholas również się uśmiechnął. – Pewnie trzeba go będzie wy…

Kierowca poprawił nagle lusterko, zerknął do tyłu i przerwał Fandorinowi w pół słowa:

– Ej, sir, mamy ogon. To pański czy mój? Mnie chyba teraz nikt nie namierza.

Fandorin także się obejrzał i zobaczył całkiem blisko, w odległości jakichś dwudziestu jardów, jasnozielonego dżipa marki Niva. Za kierownicą siedział facet w okularach, z jasną, rozwichrzoną czupryną. Szurik!

– Mój – szybko powiedział magister i serce zaczęło mu walić jak szalone. – Wie pan co, nie chciałbym narażać pana na niebezpieczeństwo. Proszę się zatrzymać, wysiądę. Albo… – spojrzał na wikinga i dokończył cicho: -…albo niech pan doda gazu. Z takim silnikiem bez trudu go zgubimy.

Wypowiedział te słowa i zaczerwienił się ze wstydu, jako że prosić o tak niebezpieczną przysługę zupełnie nieznajomego człowieka było rzeczą po prostu niegodną. Ale strach, który znów wychynął z mrocznych zakamarków duszy, okazał się silniejszy od wszelkich innych emocji. Z pewnością tego samego uczucia doświadczyli cywilizowani pasażerowie promu „Christiania”, kiedy pokład zaczął się coraz bardziej przechylać w stronę ołowianoszarych, lodowatych fal… Ta myśl pomogła Fandorinowi opanować chwilową słabość.

– Nie, niech pan nie dodaje – wycofał się. – Wysiądę. To moje zmartwienie, nie pańskie.

Wiking wyrzucił kierunkowskaz i skręcił w prawo, w jakiś pusty zaułek.

– Nie będę – zapewnił, spoglądając w lusterko. Niva wciąż trzymała się w tej samej odległości. – Nie należy przekraczać dozwolonej prędkości. To po pierwsze. Nie wysadzę też pana, jako że moja bryka to to samo, co mój dom. Czyli jako gość znajduje się pan tu pod moją opieką. To po drugie… I po trzecie… – Skręcił jeszcze raz w kierunku znaku oznaczającego ślepą ulicę. – Jestem potwornie ambitny. Kiego grzyba ten palant się do mnie przyczepił?

Samochód zarzucił – to kierowca nacisnął na pedał hamulca. Niva też się zatrzymała, zmniejszywszy dystans do dziesięciu jardów. Wokół było pusto, stały jakieś garaże, rosły zakurzone krzaki.

Widząc, że zuchwały blondyn zamierza otworzyć drzwi, Nicholas w panice chwycił go za rękaw.

– Co pan robi? Nie ma pan pojęcia, kim jest ten człowiek!

– A pan nie ma pojęcia, kim jest Wład Sołowjow – odparł niewzruszony samobójca. – Dobra, niech pan nie świruje, sir. Wyjdźmy i pogadajmy jak ludzie.

Wysiadł z auta, zatrzasnął drzwiczki i bez pośpiechu ruszył w stronę zielonego dżipa.

Fandorin także otworzył drzwi po swojej stronie, żeby krzyknąć: „Uwaga, jest uzbrojony!”.

Ale nie krzyknął. Żeby nie wyjść na jeszcze większego idiotę, niż był w rzeczywistości.

Magister nagle uświadomił sobie jasno, że wpadł w pułapkę. Ci dwaj – dziwny biznesmen i Szurik – to jedna szajka. Jaguar nie przypadkiem zatrzymał się przy tyczkowatym Angliku.

Nicholas spojrzał na stacyjkę. No jasne, kluczyki Wład zabrał ze sobą.

Wyskoczyć z wozu i rzucić się biegiem do ucieczki przez pustkowie?

Ale właściwie po co? Jak się wydaje, nie zamierzają go zabić. Na razie. Cóż, w końcu może przynajmniej wyjaśnią, czego od niego chcą.

Pogodziwszy się z tym, co nieuniknione, odwrócił się, by obserwować spotkanie wspólników.

Szurik nie wysiadł z dżipa. Siedział, wystawiwszy łokieć przez otwarte okno, i z niewinnym uśmiechem spoglądał na zbliżającego się wolnym krokiem eleganta w kremowym włoskim garniturze, z pękiem kluczyków w ręce. Czy się przywitają? Wymienią uścisk dłoni?

– Salem alejkum – rzekł przyjaźnie Wład Sołowjow i nagle cisnął kluczami w twarz Szurika – błyskawicznym, precyzyjnym ruchem.

Pęk kluczyków trafił prosto w okulary, szkło pękło z chrzęstem. W tej samej chwili Wład jednym skokiem pokonał ostatnie metry, dzielące go od nivy, chwycił Szurika za jasną czuprynę i dwa razy mocno walnął jego głową o kant drzwiczek.

Nicholas osłupiał.

Zręczny wiking otworzył drzwi dżipa i Szurik runął twarzą na asfalt, przy czym okazało się, że w prawej ręce ściska znany magistrowi pistolet z matowoczarnym tłumikiem.

Wład Sołowjow wziął broń, obejrzał ją i nie odwracając się, machnął na Fandorina, żeby się zbliżył. Nicholas podszedł na uginających się nogach i stanął w pewnej odległości od nieruchomego ciała.

– Beretta 93 – oznajmił z szacunkiem Sołowjow. – Kawał gnata. Wali potrójnymi seriami. Chyba się wplątałem w jakąś śmierdzącą historię. Kim jest ten Genosse?

Trącił czubkiem kowbojskiego buta nieruchomą, dziwnie skręconą rękę leżącego.

Nicholas nie zdążył odpowiedzieć, gdyż ręka nagle ożyła – chwyciła Włada za but. Szurik, nie wstając, wygiął ciało w łuk i silnym kopnięciem złączonych nóg w kostkę podciął przeciwnika.

Sołowjow runął na wznak, a killer gwałtownie podciągnął kolana do podbródka i jednym sprężystym ruchem zerwał się na nogi. Nie dając się wikingowi opamiętać, z rozmachem kopnął w pistolet (dziś miłośnik lat sześćdziesiątych był nie w trampkach, lecz w ciężkim obuwiu turystycznym, tak zwanych traktorach) – broń potoczyła się w bok, podskakując na asfalcie. Obróciwszy się na pięcie, Szurik wymierzył cios nogą w przeciwnym kierunku – celował w podbródek przeciwnika, ale ten zdołał się uchylić, zrobił przewrotkę przez głowę i stanął na nogach. Całe plecy eleganckiej kremowej marynarki były pokryte czarnymi zaciekami.

Z wysuniętymi pięściami Szurik rzucił się do przodu. W jednej chwili splątane ze sobą ręce i nogi walczących zawirowały niczym śmigła wentylatora. Dawniej Nicholas widywał taką młóckę tylko w hongkońskich filmach i uważał, że to najzwyklejsze triki. Krótkie, ochrypłe okrzyki mieszały się z dźwięcznymi odgłosami ciosów. Widać było, że starli się ze sobą dwaj mistrzowie walki wręcz, ale to nie dawało Fandorinowi prawa, by pozostawać jedynie biernym obserwatorem. On również zatem wrzasnął przeraźliwie i rzucił się na killera. Oczywiście, nie po to, by zwalić go z nóg – skądże znowu! – ale choć na chwilę odciągnąć jego uwagę od Sołowjowa i przynajmniej w ten sposób tamtemu pomóc.

Nie na wiele się to zdało. Szurik, nawet się nie oglądając, zrobił wymach nogą do tyłu i trafił Nicholasa dokładnie w krocze, tak że magister aż przysiadł. Bezkresny wszechświat w mgnieniu oka skurczył się do rozmiarów potraktowanego kopniakiem miejsca.

Przewalając się z boku na bok jak kaczka, Fandorin odkuśtykał na bok. Boże, co to był za ból!

I nagle dostrzegł pistolet, który leżał przy krawężniku, połyskując w słońcu. Zapominając o bólu, rzucił się w tamtą stronę, chwycił broń i odwrócił się – dokładnie w chwili, gdy rozgrywał się finał fascynującego pojedynku.

Wład Sołowjow, cofając się przed wypadami zwinnego Szurika, zahaczył wysokim obcasem kowbojskiego buta o pokrywę studzienki kanalizacyjnej. Zachwiał się, machnął rękami i natychmiast otrzymał potężny cios nogą w nieosłoniętą klatkę piersiową. Upadł, szeroko rozrzuciwszy ramiona, i leżał bez ruchu.

– Ani kroku! Ręce do góry! – krzyknął do killera Fandorin, wysuwając przed siebie pistolet.

Nigdy dotąd nie trzymał w ręku broni, wiedział jednak, że gdzieś przy rękojeści powinien się znajdować bezpiecznik. Jeśli się go nie odciągnie (a może odwrotnie?), pistolet nie wystrzeli.

Magister drugą ręką obmacał gładką powierzchnię z prawej strony, potem z lewej, i przesunął jakąś dźwigienkę. Pozostawało mieć nadzieję, że to właśnie był bezpiecznik. Teraz należało zachować najwyższą ostrożność – nieznaczny ruch palcem wskazującym i broń może wypalić.

– Ręce do góry! – jeszcze raz krzyknął ostrzegawczo do Szurika, który stał nad powalonym przeciwnikiem i spoglądał na magistra z pobłażliwym uśmiechem.

Killer pokiwał głową i ruszył w stronę Nicholasa.

– Stać! – wrzasnął jeszcze głośniej Fandorin. – Bo strzelę! Słowo honoru!

Szurik nie dał jednak wiary temu zapewnieniu i nawet nie zwolnił kroku.

Magister tyle razy widział podobną scenę w filmach, że doznał wyraźnego uczucia déjà vu - amator z pistoletem w drżącej ręce i bandyta, który wie doskonale, że normalny, cywilizowany człowiek nie jest w stanie strzelić, stojąc z przeciwnikiem twarzą w twarz.

– Ostrzegam! – uprzedził Nicholas, sam czując w swym głosie zdradzieckie błagalne nutki. – Ostrzegam! Proszę się zatrzymać! Niech mnie pan nie zmusza…

– Dobra, dobra – z udawaną szorstkością przerwał mu Szurik, po czym wyciągnął rękę po broń podskakującą w rozdygotanej dłoni Fandorina.

W tej chwili Nicholas z całą ostrością uświadomił sobie, że nigdy i za nic nie potrafi strzelić do człowieka, który patrzy mu prosto w oczy i uśmiecha się. Ze strachu i bezsilności palce magistra mimo woli się zacisnęły, a pistolet raptem jakby sam z siebie wydał trzy głuche cmoknięcia. Nastąpiły po sobie błyskawicznie: cmok – cmok – cmok.

Szurik nagle zgiął się wpół jak przełamany, nie odrywając wzroku od osłupiałego Fandorina. Wargi killera wciąż jeszcze były rozciągnięte w szyderczym uśmiechu, ale jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia i Nicholas spostrzegł ze zdziwieniem, że jedno z nich jest, jak przedtem, niebieskie, a drugie nie wiadomo dlaczego piwne.

Ach, w czasie bójki musiało mu wypaść kolorowe szkło kontaktowe, wytłumaczył sobie magister i cofnął się o krok. Szurik jeszcze chwilę stał skurczony w nienaturalnej pozie, po czym zwalił się bokiem na asfalt. Leżał zgięty, przyciskając obiema rękami brzuch, i wciąż szeroko się uśmiechał.

Nicholasa ogarnął przeraźliwy strach. Sam nie wiedział, czego boi się bardziej – czy tego, że ten człowiek zaraz umrze, czy też, że wstanie i znów go zaatakuje z tym swoim ohydnym uśmiechem.

Szurik jednak ani nie wstawał, ani nie umierał – jego noga w ciężkim bucie podrygiwała, a on monotonnie, w równych odstępach czasu wydawał z siebie ciche stęknięcia:

– A… a… a… a…

Z ust wyciekała mu krew, która utworzyła już na ziemi niewielką ciemną kałużę.

Tymczasem ocknął się Wład. Usiadł i potrząsnął parę razy głową, jakby chciał rozpędzić resztki zamroczenia. Popatrzył na Nicholasa, potem na leżącego Szurika. Wstał lekko i podniósł kluczyki. Rękawem beznadziejnie zniszczonej marynarki otarł rozbite wargi.

– Załatwiłeś gnoja? – spytał, zwracając się do Fandorina na „ty”. – Ostro pogrywasz. No, no, Michaelu Jordan, niezłych masz koleżków. Widziałeś, jak mnie młócił?

– Ma piąty dan w karate – wyjaśnił Nicholas, nie spuszczając oczu z rannego killera. – Potrzebna mu szybka pomoc.

– Jasne. – Wład podszedł, stanął obok Fandorina. – Piąty dan? A więc wszystko się zgadza. Ja mam czwarty. No, czego się tak gapisz? Widzisz przecież, że człowiek się męczy. Udziel mu szybkiej pomocy, wszystko w twoim ręku.

Pokazał gestem pistolet, który Nicholas wciąż jeszcze ściskał w dłoni. Magister w osłupieniu gapił się na Sołowjowa. Czyżby Wład namawiał go, żeby dobić rannego?

– Co, to twój pierwszy raz, czy jak? – Wiking pokiwał złocistą głową. – No, to jeszcze większa bomba. Takiego starego wygę załatwiłeś. Nie pękaj, dokończ roboty. On i tak korkuje. A z nas zrobiłby miazgę bez mrugnięcia okiem… No dobra! Daj, ja to załatwię.

Wyjął broń ze zwiotczałych palców magistra i wycelował w głowę Szurika.

– Nie patrz, skoro jesteś taki delikatny.

Należało powstrzymać zabójcę, ale Nicholasa ogarnęła taka apatia, że starczyło mu sił jedynie na to, by się odwrócić.

Jeszcze jedna seria cmoknięć i stękanie umilkło.

Sołowjow objął Nicholasa za ramiona i szybko poprowadził do jaguara.

– No, już po wszystkim, kolego. Spadamy.

Pobieżnie przetarł berettę chusteczką, wyjął nie do końca wystrzelany magazynek i pusty pistolet cisnął na asfalt, wyjaśniając przy tym Fandorinowi:

– Gdyby go znalazły jakieś miejscowe szczeniaki, mogłyby narobić głupstw. Magazynek wyrzucę potem. Właź do wozu, piękny nieznajomy. No, w niezłe gówno przez ciebie wdepnąłem.


Gdy stanęli na pierwszych światłach, Sołowjow wyciągnął do swego pasażera rękę.

– A więc rozpocznijmy ceremonię oficjalnej prezentacji. Wład Sołowjow.

Fandorin, zacinając się, oznajmił:

– Niko… Nikołaj Fandorin.

– Interesujący z ciebie gość, Kola. Po prostu mam już taki fart, że wciąż trafiam na interesujących ludzi. Bez chwili przerwy. Nie obraź się, to nie są pretensje do ciebie, tylko do Pana Boga. Wybacz, proszę, pustą ciekawość, ale kogośmy przed chwilą uziemili? – Zerknął spod oka na białą jak mąka twarz magistra. – Nie wyglądasz mi na kogoś z branży. Mówiąc językiem prostaków, raczej na prymusa i lalusia. Powiedz mi, prymusie Kola, co się takiego stało w twoim życiu, że uganiają się za tobą najwytrawniejsi bandyci z berettami dziewięćdziesiąt trzy w ręku?

Nicholas miał wielką ochotę opowiedzieć wszystko temu zuchwałemu, pełnemu fantazji facetowi, choćby spłacając w ten sposób dług wdzięczności. Z drugiej jednak strony, byłoby posunięciem absolutnie nieodpowiedzialnym wplątywać postronnego człowieka w swoje zawikłane sprawy. Wład i tak już przez niego „wdepnął w niezłe gówno”. Straszliwy Szurik nie żyje, ale Ałtyn mówiła, że killer musi mieć nad sobą jakiegoś szefa…

Sołowjow odczekał pół minuty, po czym wzruszył ramionami.

– Nie chcesz, to nie mów. Twoje prawo. Uratowałeś mi życie, Kola. Gdybyś nie stuknął tego gnoja, załatwiłby mnie na cacy.

– Widzi pan… – zaczął wzburzony Fandorin. – Widzisz, Wład, nie jestem pewien, czy mam prawo wciągać cię w tę historię… To niejasna i zawikłana sprawa. Powiedziałbym nawet, tajemnicza. I bardzo niebezpieczna.

– Niebezpieczna – niech tam, to akurat nie nowina, ale cudzych tajemnic nie lubię. – Wład skrzywił się. – Własnych mam potąd. Mów, czemu chcesz jechać na Szeriemietiewo? Zamierzasz wyskoczyć do słonecznej Antalyi czy też do gościnnych Czech? Chcesz odpocząć od swoich kumpli? Rozumiem cię, Kola, zwłaszcza jeśli wszyscy są w typie tamtego señora. Może masz jakieś problemy? Chętnie ci pomogę. Jak to się teraz mówi, długi należy spłacać, byle zielonymi. Paszporcik, wiza – nie ma sprawy. Wszystko będzie gotowe w ciągu doby. Możesz się urwać choćby do Nowej Zelandii.

– Dziękuję, nie trzeba. Dokumenty mam. – Nicholas wyjął z kieszeni paszport i pokazał go Władowi.

Ten otworzył czerwono-złotą książeczkę, zajrzał do niej i gwizdnął.

– No to z ciebie faktycznie Angol. Ale się porobiło. Tylko wiesz co, Kola, z Szeriemietiewem chyba lepiej poczekać. Jesteś pewien, że nikt nie był świadkiem, jak dokonywaliśmy czynu niezgodnego z prawem? Że żaden dziadek nie podglądał przez szparę w garażu, żadna babuleńka nie zbierała butelek ani żaden pijaczek nie odlewał się akurat w krzakach? Widzisz, strasznie się rzucasz w oczy przez ten swój koszykarski wzrost. Nasza mentownia to, oczywiście, nie Scotland Yard, ale jeśli dostaną cynk na temat faceta o cudzoziemskim wyglądzie, z zielonymi smugami na policzkach i miną debila, zgarną cię, zanim się obejrzysz. Radzę się gdzieś zaszyć na dzień czy dwa, a ja tymczasem się dowiem, czy cię szukają, czy nie. Jeśli nie masz jakiejś mety, poproś o azyl polityczny Władika. Wszystko załatwię. No, Kola, a teraz koncert życzeń. Śpiewa Wład Sołowjow. Dla naszego przyjaciela ze słonecznego Albionu zabrzmi pieśń patriotyczna pod tytułem Nie tęsknię za brzegiem tureckim. I naprawdę zaśpiewał – pięknym, dźwięcznym barytonem:


A ja w ojczyźnie zostaję,

Bo kocham rodzinny mój kraj.

I to wam szczerze wyznaję:

Angielski nie wabi mnie raj!


Fandorin milczał, wzruszony. Był pod wrażeniem. Jego myśli biegły mniej więcej następującym torem.

A jednak słowa Dostojewskiego o powszechnej wrażliwości rosyjskiej duszy zawierają w sobie wielką i bezsporną prawdę. Weźmy chociażby takiego Władika – zdawałoby się, typ z marginesu społecznego, według zachodnich norm, po prostu bandyta, a ileż subtelności, jakaż szeroka dusza w tym flibustierze Nowej Rosji! Od razu rodzi się skojarzenie na temat wzajemnych relacji Pietruszy Griniowa z krwawym i potężnym Pugaczowem [48]. On także z wdzięczności za kubrak zajęczy odpłacił szczodrze bez miary, równie niepohamowany w czynieniu dobra, jak i zła. Oto jakie typy ludzkie rodzi rosyjska ziemia! Jest w nich i piękno, i siła, i fantazja, i szlachetne porywy duszy – a jednocześnie absolutna pogarda dla wszelkiego prawa i powszechnie obowiązujących norm moralnych. Przecież ten tu facet przed chwilą władował człowiekowi trzy kule w głowę, a nie widać po nim najmniejszych oznak refleksji – siedzi sobie i śpiewa, jakby nigdy nic.

– No co, namyśliłeś się? – zapytał wesoło nowo objawiony Pugaczow, wyprzedzając prawą stroną milicyjny radiowóz. Fandorin obejrzał się za siebie, pewien, że stróże porządku natychmiast zatrzymają winowajcę. Ale kierowca w mundurowej czapce zerknął na numery jaguara i tylko pokiwał głową.

– Zabiliśmy człowieka, Wład – powiedział cicho Nicholas. – I o niczym innym nie potrafię teraz myśleć.

Twarz wikinga-flibustiera stężała, oczy przymrużyły się, jakby wiatr dmuchnął mu w twarz.

– To, Kola, są zaszłości delikatnego angielskiego wychowania. W dzieciństwie na pewno nosiłeś krótkie spodenki, a w szkole biliście się tylko do pierwszej krwi.

– Czyżby u was było inaczej? – zdziwił się magister.

– Ja, Kola, dorastałem w Czernogorsku. Od malucha w przedszkolu praliśmy się do całkowitej utraty przytomności. Tak, pełny odjazd. Słyszałeś kiedy o tym mieście?

– Nie.

– Mało kto o nim słyszał. To szambo, nie miasto: trzynaście kopalń, dwadzieścia punktów sprzedaży alkoholu, dwa szpitale gruźlicze, cztery cmentarze i czterdzieści tysięcy degeneratów, bydła, dla którego nie było innego miejsca na ziemi. I jeżeli ja teraz rozbijam się jaguarem, mam biuro w pałacu hrabiów Dobrińskich, dwadzieścia sześć szybów na Półwyspie Jamalskim, willę w Saint-Tropez i jeszcze wiele innych rzeczy, to nie dlatego, że dobrze się uczyłem w szkole, tylko dlatego, Kola, że wcześnie poznałem jedną pieprzoną prostą prawdę. – Ze złością uderzył dłonią w kierownicę. – Jeżeli ja, ludzkie bydlę, chcę się wyrwać z zagrody kopalnia – monopolowy – gruźlica – mogiła, muszę własnym łbem staranować wiele płotów. Dlatego żadnych przeszkód na swojej drodze nie uznaję. Pruję prosto tam, dokąd chcę. Wład Sołowjow przed niczym się nie cofa. Jeżeli już coś robię, to do oporu, bez taryfy ulgowej. Kiedy stawiam przed sobą jakiś cel – zdechnę, ale dopnę swego. Tyle że wcześniej zdechną ci, którzy staną mi na drodze. A było takich wielu. I wielu zdechło, ale nie z mojej winy. Sami tego chcieli. I twój kumpel dziś też odwalił kitę na własne życzenie. Może tu nie Anglia, Kola, ale żyjemy zgodnie z pewną angielską zasadą. Sformułował ją twój rodak, Karol Darwin. Brzmi ona: albo oni ciebie, albo ty ich. A jeżeli ktoś nie chce się stosować do tego prawa, gnije w Czernogorsku, chleje gorzałę i po kawałku wypluwa płuca.

Namiętne expose czernogorskiego zwolennika teorii ewolucji wywarło na magistrze pożądane wrażenie – Nicholas miał teraz głębokie poczucie winy, że dorastał w zadbanym, uładzonym Kensingtonie, w dzieciństwie uczył się gry na flecie, a w wieku jedenastu lat chciał się powiesić, gdyż sir Alexander nie kupił mu kucyka.

Na wprost nich i po prawej stronie ukazał się kompleks szarych, klockowatych budynków, lśniących czysto wymytymi oknami. Przed budynkami zastygł w baletowej pozie Hermes z brązu.

Sołowjow przejechał linię ciągłą i zatrzymał się koło jednopiętrowego pawilonu z wywieszką „Szynk”:

– Co to? – spytał Fandorin.

– To, co napisane – szynk. Głowa mnie boli, Kola, bo nieboszczyk parę razy zdrowo mi przyłożył. Pierś także. W ustach mam słony smak, to krew, ząb mi się rusza. Muszę się trochę podleczyć.

Nicholas się zdziwił:

– Ale przecież to nie szpital?

– Ten ansztalt, Kola, należy do mnie, i jest tu wszystko – restauracja, bar, gabinety – a w razie potrzeby może być i szpital. Zresztą po rosyjsku „podleczyć się” to znaczy napić się wódki.

– Ja nie piję alkoholu. W ogóle.

– A kto pije? – obruszył się Wład, wysiadając z auta. – Powiedziałem przecież: tylko dla zdrowia. Posiedzimy, pogadamy, poznamy się bliżej. Uronimy kroplę za spokój duszy naszego drogiego zmarłego.


Samej restauracji jednak Nicholas nie zobaczył. Obok szatni na schodach, które prowadziły na piętro, powitała ich bardzo przystojna blondynka w prostym eleganckim kostiumie – kelnerka czy może kierowniczka sali.

– Witaj, Władik – powiedziała łagodnym, aksamitnym głosem i lekko się zarumieniła.

– Cześć, Zinuś. – Sołowjow popatrzył na kobietę z wyraźnym zadowoleniem. – Daj nam gabinet. Zadysponuj wszystko, co trzeba, i niech nam nikt nie przeszkadza. W porządku?

– Dobrze, Władik – zagruchała ślicznotka. – Sama was obsłużę. Zjecie coś konkretnego, czy chcecie tylko lekką przekąskę?

– Przynieś, co tam masz dobrego. Potem zobaczymy.

Sądząc z tego, co się znalazło na stole, Zinka rzeczywiście nie poskąpiła dla Władika najbardziej wyszukanych smakołyków. W ciągu pięciu minut pomiędzy dwoma nakryciami pojawiła się bateria karafek, butelek i całe mnóstwo półmisków z zakąskami, z których szczególnie zafrapował Nicholasa jesiotr w galarecie; kręgosłup o ostrych wyrostkach nadawał rybie wygląd jakiegoś kopalnego stworzenia z ery mezozoicznej. Trzy monumentalnych rozmiarów faski z kawiorem z bieługi, siewriugi i jesiotra w sklepie Caviar House przy Picadilly musiałyby kosztować parę tysięcy funtów. Nicholas uprzytomnił sobie, że ostatni prawdziwy posiłek jadł wczoraj rano, w hotelowej restauracji (sok ananasowy, omlet z serem, grzanka) i aż mu się żołądek ścisnął na myśl o czekającej go uczcie, a ślina nieustannie napływała do ust.

Zinuś ustawiła przed Sołowjowem długi rząd kryształowych kieliszków, napełnionych po brzegi przezroczystą cieczą.

– Nie piję dwa razy z tego samego – wyjaśnił Wład. – Takie już mam przyzwyczajenie. Skutki ciężkiego dzieciństwa. Jako szczeniak tyle wódy wyżłopałem prosto z gwinta z kumplami, butelka krążyła wkoło, z rąk do rąk, że teraz stałem się fanatykiem indywidualizmu… Co tak patrzysz? No to po maluchu – za to, że siedzimy, a nie leżymy, chociaż niewiele brakowało.

Jak tu za coś takiego nie wypić? Zwłaszcza że „leżeć” pisane było Fandorinowi, sądząc ze wszystkiego, już od wczoraj – spaść z dachu archiwum i więcej się nie podnieść.

– Nie łam się, prymusie, pij – ponaglił go Sołowjow. – Dobrze ci zrobi na nerwy.

Krótkim, wprawnym ruchem wlał zawartość kieliszka do gardła, tak że Nicholasowi nie pozostawało nic innego, jak pójść za przykładem gospodarza.

I nic strasznego się nie stało. Przeciwnie – magister poczuł przyjemne ciepło, lżej mu się oddychało. A kiedy zakąsił marynowanymi grzybkami, galaretą i pasztetem z gęsich wątróbek, jego zszargane nerwy rzeczywiście się uspokoiły.

– Za spotkanie dwóch interesujących facetów, którzy pasują do siebie jak kula do dziurki – oświadczył Wład. – No już, już, nie zwalniaj tempa. Regulować ruch będę ja. Tak jest, proszę, ogóreczek… Teraz jeszcze po jednej, zakąsimy i – stop. Zanim Zina zorganizuje coś na gorąco, pokażę ci twoją kwaterę.

Okazało się, że za załomem korytarza znajduje się wygodnie urządzony pokój – nie gorszy niż w pięciogwiazdkowym hotelu.

– Nie myśl tylko – mówił Sołowjow – że sprowadzamy tu dziewczyny. Widzisz, jest biurko, superkomputer, czasami nie chce mi się pruć do domu, do Żukowki, więc zostaję tutaj na parę dni. A teraz ty sobie pomieszkaj. Jutro będziemy wiedzieli, czy strażacy i gliniarze cię szukają. Neseser możesz tu zostawić, nikt go nie ruszy.

– Dlaczego strażacy? – zapytał Fandorin, puszczając mimo uszu wzmiankę na temat nesesera. Po dwukrotnej stracie cennej walizeczki nie chciał się z nią rozstawać ani na chwilę.

– Zapomniałem, żeś ty nie człowiek radziecki. – Wład machnął ręką. – Cholernie dobrze gadasz po rosyjsku. Uczyli nas w przedszkolu takiego wierszyka. Krótko mówiąc, wszyscy szukali jakiegoś szczyla. Nie pamiętam już, co on tam nabroił. Pewnie coś podpalił. Zresztą cholera z nim. No więc widziałeś swoją metę, drogę znasz. Możemy wracać. Czas poznać się bliżej.


Nicholas czuł natłok niezwykłych, ale całkiem przyjemnych wrażeń. Siedział przy stole, z głową opartą na ręce, i słuchał dobiegających z dołu, z restauracji, dźwięków akordeonu oraz silnego, lekko ochrypłego głosu, który śpiewał piękną pieśń o zakurzonych frontowych drogach, mgle, chłodach i trwodze. Blezer wisiał na oparciu krzesła, duszący krawat z szyi magistra przewędrował na szyjkę butelki. Przestrzeń wokół lekko się kołysała przed oczyma Fandorina i wydawała się jakby zamazana, ale to mu nie przeszkadzało – niech się kołysze. Nicholas zdawał sobie sprawę, że nie jest zupełnie trzeźwy, a tak precyzyjna samoocena świadczyła o tym, że także nie całkiem pijany. Sekret był dziecinnie prosty: należało zachować rozsądek i przezorność. Nie pić za każdym razem, kiedy zaprawiony w bojach Wład opróżnia kieliszek, tylko przepuszczać kolejki. Dwie przepuścić, trzecią wypić, dwie przepuścić, trzecią wypić. Co prawda, Zinuś ustawiła przed flibustierem już trzeci rząd kieliszków…

Bliższa znajomość została zawarta. Fandorin wiedział teraz o swoim nowym przyjacielu wszystko. Wład Sołowjow był dyrektorem generalnym holdingu Czarna Góra, w którego skład wchodził koncern zajmujący się wydobyciem ropy naftowej i gazu ziemnego Black Mounting, sklepy perfumeryjne Mont Noir, browar Schwarzberg, zakłady montażowe komputerów Kuroyama oraz sieć lokali rozrywkowych Montenegro (do niej właśnie należał fantastyczny lokal „Szynk”).

Również bezkresna słowiańska dusza generalnego dyrektora nie miała już dla Nicholasa tajemnic.

– W życie, Kola, trzeba się wgryzać ze smakiem, jak w chrupiące jabłko – pouczał Wład, wykonując zamaszyste gesty ręką, w której trzymał rumiane krymskie jabłuszko. – Żeby sok pryskał na wszystkie strony. Inaczej szkoda tlen marnować. Co, myślisz, że biuro na Wołchonce to szczyt marzeń Włada Sołowjowa? Gówno prawda! Und Morgen die ganze Welt [49], kapujesz? Ostateczny cel to nic, trzeba iść do przodu, rozumiesz?

– Rozumiem. – Nicholas kiwnął głową, obserwując z zaciekawieniem, jak stół z lekka się unosi nad podłogą, po czym znów się opuszcza, unosi się i opuszcza, i tak w kółko niczym podczas seansu spirytystycznego. – I wiem jedno, Władik. Jesteś absolutnie wszechstronny. Pełen harmonii. Po prostu człowiek renesansu. Zazdroszczę ci. – Rozgoryczony magister machnął ręką. – Masz temperament, pędzisz do przodu, czujesz wiatr w uszach, jesteś wystrzałowym facetem. Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć?

Władik, naturalnie, rozumiał doskonale – nawet lepiej niż sam Nicholas. Człowiek renesansu położył przyjacielowi rękę na ramieniu, schrupał jabłuszko i rzekł, ostrzegawczo kiwając palcem:

– I tu, Kola, robisz błąd. Nie wolno nikomu zazdrościć, to beznadziejne podejście do sprawy. Zazdrości ten, kto nie żyje własnym życiem. Ale jeżeli żyje, jeżeli robi to, do czego Pan Bóg go stworzył – wskazał palcem gdzieś w sufit – to nikomu nie będzie zazdrościł. Rozmawiam teraz z tobą szczerze jak na spowiedzi, bez picu. Kim jesteś? Historykiem?

– Historykiem – potwierdził magister i upił łyk z kieliszka.

– No i bądź sobie na zdrowie. Dlaczego miałbyś zazdrościć Władowi Sołowjowowi? Ze mnie przecież, Kola, zły człowiek. Bandyta. Wcześniej czy później noga mi się powinie. Zginę, ale z fasonem. Z trzaskiem. Tak jak żyłem. A ty pisz swoje książki. Dokonuj odkryć. – Zrobił niepewny gest widelcem w powietrzu. – U was… u historyków dokonuje się odkryć? Tak? No to idź na całość, pokaż, co potrafisz. Inaczej na cholerę komu taki historyk?

Oto słowa prawdy! Fandorin aż pokręcił głową z wrażenia. I w jednej chwili podjął decyzję, która wydała mu się elementarnie prosta i naturalna. Owszem, był nietrzeźwy, ale to nie miało wpływu na słuszność jego postanowienia. Dokonał właściwego wyboru – a coś takiego czyni się nie mózgiem, lecz sercem. Rozum może się mylić, serce – nigdy.

Nie wolno zostawić Corneliusa samego, pozwolić, by na próżno wyciągał z mroku dziejów rękę do dalekiego potomka. Nie wolno tchórzyć i wycofywać się, trzeba brać przykład z Włada. Jak Nicholas mógłby żyć dalej, czuć się pełnowartościowym człowiekiem i zachować szacunek dla siebie, gdyby nie rozwikłał tej tajemnicy, odrzucił pierwsze prawdziwe wyzwanie, jakie otrzymał w darze od losu?

Przepełniony tymi burzliwymi uczuciami, Fandorin powiedział cicho:

– Tak, Wład, historycy też niekiedy dokonują odkryć. I to jakich! Posłuchaj, zaraz ci coś opowiem…

Pochylił się do przodu, żeby poinformować przyjaciela o testamencie Corneliusa von Dorna, Liberii i bojarze Matfiejewie, ale do gabinetu akurat zajrzała Zina, Zinula, Zinuś. Podniosła z podłogi upuszczoną serwetkę, delikatnie zdjęła z ramienia Włada zielony pęd dymki, który nie wiadomo jak się tam znalazł, i bezszelestnie się oddaliła.

– Władik, przecież ona jest w tobie zakochana – donośnym szeptem oznajmił Nicholas, kiedy urodziwa kobietka wyszła. – Jak mi Bóg miły. Widziałeś, jak ona na ciebie patrzy? O-o, nie chodzi jej wcale o pieniądze. Mówię ci, szaleje na twoim punkcie.

Sołowjow z zainteresowaniem obejrzał się w stronę drzwi.

– Kto, Zinoczka? Poważnie? Wiesz co, Kola, mam żelazną zasadę: żadnych figli-migli z personelem, bo wtedy robota leży, a ja tu burdelu nie potrzebuję. Zina jest w „Szynku” kierowniczką administracji. To mądra baba, chciałem ją nawet przerzucić na kasyno. Złoty człowiek. Co, serio myślisz, że ona?…

Nicholas położył rękę na sercu i dla większej wiarygodności jeszcze zamknął oczy.

– Na sto procent. Szczęściarz z ciebie, Władik. I forsy masz jak lodu, i piękne kobiety na ciebie lecą.

– To prawda. – Generalny dyrektor Czarnej Góry nie zaprzeczał. – A wiesz dlaczego? Dlatego, że lekko je traktuję – i pieniądze, i baby. Pardon, kobiety. Do tego, Kola, sprowadza się cała filozofia. Dużo o tym myślałem. Pieniądze to żywy organizm. I im w nas, facetach, podoba się to samo, co laskom… Pardon, kobietom. I jedne, i drugie trzeba traktować lekko, wesoło, ale z należytą dbałością i troską. Ich braku nigdy nie wybaczają, rozumiesz? Stale się słyszy: mistyka pieniędzy, tajemnica kobiecej duszy. Nie wierz w to. Nie ma żadnej tajemnicy, wszystko jest bardzo proste. Grunt to odnosić się do nich tak samo jak do dobrych kumpli. Bez chamstwa, ale i bez stawiania na piedestał. Verstehst du oder nicht? [50] Można je kochać, jak najbardziej, ale nie należy im tego zanadto okazywać. Lepiej być powściągliwym. Wtedy same się do człowieka garną.

– Kto – pieniądze czy kobiety? – chciał wiedzieć dokładnie Fandorin, który słuchał z nadzwyczajną uwagą.

– Jedno i drugie. – Po chwili Sołowjow dodał: – Przepraszam cię, Kola. Zebrało mi się na filozofowanie. Chciałeś mi coś opowiedzieć.

Ta-ta-ta-tam! Ta-ta-ta-tam! – rozległ się marsz weselny po raz dziesiąty, jeśli nie piętnasty tego wieczoru. Nicholasa nie przestawało zdumiewać, w jaki odmienny sposób rozmawia Sołowjow ze swoimi niewidzialnymi interlokutorami: to mało zrozumiałym, lecz intrygującym żargonem przestępczym, to pełnym wyszukanie uprzejmych zwrotów (w rodzaju „jeśli pan tak łaskaw” czy „będę ogromnie zobowiązany”), oficjalnym, urzędowym językiem, to po angielsku, to po niemiecku, to znów w jakimś narzeczu tureckim.

„Renesansowy typ, Benvenuto Cellini” – zachwycał się Nicholas. Wład, słuchając rozmówcy po drugiej stronie linii, jednocześnie mistrzowskim ruchem opróżniał kieliszek. Zwykle telefon trwał nie dłużej niż minutę, ale tym razem rozmowa się jakoś przeciągała. Sołowjow nachmurzył się i zaczął bębnić palcami po stole.

– …To pewne? – sypał krótkimi pytaniami. -…I imię, i nazwisko?…A ukręcić sprawie łeb?… Kto, kto?… Sam?… Jasny gwint! No, to koniec, kaputt. Dupa blada… Kontrola?… U niego?… – I tak dalej w tym duchu.

Fandorin czekał niecierpliwie, aż tamci skończą rozmawiać. Zaraz opowie Władikowi coś takiego, że ten od razu zrozumie: praca historyka może być przygodą nie mniej fascynującą niż wielki rosyjski biznes.

– A więc takie buty, Kola – rzekł Wład, odłożywszy komórkę. Spojrzenie miał skupione i trzeźwe, jakby nawet nie pamiętał o trzech długich szeregach opróżnionych kieliszków. – Sprawa jest śmierdząca. To był mój człowiek, z mentowni. Zadzwoniłem do niego, kiedy tu przyjechaliśmy, i kazałem sprawdzić, czy nie ma jakiejś poruty. No wiesz, czy nikt nas nie przyuważył, czy nie jesteśmy poszukiwani.

– I co, jesteśmy? – Fandorin poczuł zimny dreszcz.

Sołowjow odrzekł ponuro.

– Ja nie, ale ty tak. Nikt nas tam nie widział. W każdym razie żadni świadkowie na razie się nie zgłosili. Ale my obaj zachowaliśmy się jak ostatnie palanty. Nie obszukaliśmy nieboszczyka. A tymczasem ten pieprzony sukinsyn miał w notesie twoje zdjęcie, podpisane na odwrocie „Nicholas Fandorin”. Była tam jeszcze nazwa hotelu i jakiś adres na Pirogowce. Tak że proszę wybaczyć, mister Fandorin, ale rosyjska granica jest teraz dla pana zamknięta. – Wład westchnął. – Szukają cię, Kola, a w dodatku zajmuje się tym sama góra, cała historia dotarła na najwyższy szczebel.

– Dlaczego sama góra? – słabym głosem zapytał Nicholas. Sięgnął po kieliszek, ale cofnął rękę – jego mózg i tak już pracował z wielkim trudem, a tymczasem rzeczy przybrały jak najgorszy obrót.

– Bo minister chciał mieć wgląd w tę sprawę. Masz przynajmniej pojęcie, kogośmy wykończyli? – Wład uśmiechnął się nerwowo. – Nie? No to wobec tego poprzednią wiadomość możesz uznać za dobrą, bo teraz będzie zła. Ten pajac z berettą to sam Szurik, król zabójców na zlecenie, największy spec od mokrej roboty. Na wujka Wasię z Konotopu z pewnością by nie polował. Obawiam się, że za Szurika zechcą się teraz na tobie zemścić tacy ludzie, przy których ci z MSW i MUR-u [51] to niewinne dzieciątka…

Fandorin zaciekle tarł dłonią czoło, żeby świat wokół przestał wreszcie tak bezsensownie wirować.

– Powinienem się oddać w ręce władz. Wyjaśnię, jak do tego wszystkiego doszło. To była obrona konieczna.

– No tak – pokiwał głową Sołowjow – jasne, obrona konieczna: dla pewności trzy kulki w łeb. A może powiesz glinom, że to twój przyjaciel Władik go dobił?

– Coś ty! – zakrzyknął oburzony Nicholas. – O tobie w ogóle nie wspomnę! Zeznam, że zatrzymałem pierwszy z brzegu samochód, numerów nie pamiętam, kierowcy się nie przyjrzałem…

– W Kryminalnym nie siedzą frajerzy. Będziesz musiał im wyjaśnić, skąd angielski historyk ma znajomości wśród takich typów jak Szurik i w jakim to Cambridge nauczyli się superkillerów przerabiać na kompost ich własnym gnatem.

Fandorin spuścił głowę. Sytuacja wydawała się absolutnie beznadziejna. Oddać się w ręce milicji znaczyło wsypać człowieka, który przyszedł mu z pomocą w ciężkiej chwili. Nie uczynić tego – to znaleźć się w położeniu zbiegłego przestępcy.

– Krótko mówiąc, trzeba zrobić tak! – Wład walnął pięścią w stół; dwa puste kieliszki przewróciły się, z trzech pełnych wyplusnęła wódka. – Co mi tam Szurik, MUR-ik, minister Kulikow – o kant dupy ich rozbić. Zadekujesz się tu na tak długo, jak będzie potrzeba. A kiedy sprawa przycichnie, wyprawię cię do Turcji na fałszywych papierach. Mentownia cię nie znajdzie, takiego wała, nie pękaj. Boję się tamtych drugich. Tych, co nasłali na ciebie Szurika. Mów, Kola, wszystko, co wiesz, nie ściemniaj. Muszę przekalkulować, z której strony mam się spodziewać ataku, żeby się w porę okopać.

Nicholas patrzył na wspaniałego Włada Sołowjowa i milczał. Dziś magister nauk historycznych miał wieczór podejmowania męskich decyzji. Niedawno podjął jedną, śmiałą aż do granic desperacji, a teraz dojrzewała w nim druga, jeszcze bardziej szaleńcza.

Nie będzie nic opowiadał dzielnemu flibustierowi. Nie skorzysta też z ofiarowanej kryjówki. Byłaby to z jego strony niewiarygodna wręcz podłość. Wystarczy, że wciągnął w tę przerażającą historię Ałtyn. Musiałby być skończonym łajdakiem, żeby sprowadzać zgubę na tych, którzy okazali mu pomoc.

Istnieje tylko jeden sposób, by postąpić wobec Włada uczciwie i honorowo: zniknąć z jego życia, nie narażać go na śmiertelne niebezpieczeństwo.

– Czego milczysz, ćwoku angielski? – zdenerwował się Sołowjow. – Myślisz, że nie potrafię cię zadekować? Potrafię, nie bój się. To nie ma znaczenia, że jeżdżę bez ochrony. Nie uznaję bodyguardów. Swojego cennego ciała sam potrafię strzec. A jeżeli nie, to nic nie jestem wart. Ale mam swoich żołnierzy, uzbrojonych. Importuję ich z Czernogorska, modlą się do mnie jak do Pana Boga… Coś ty taki blady? Niedobrze ci?

Nicholas zbladł, bo nagle zrozumiał: Sołowjow go nie wypuści. Zgodnie z zasadami jego flibustierskiej etyki byłaby to zdrada. Zatrzyma przyjaciela, który znalazł się w opałach, choćby siłą – wbrew jego woli. Zamknie bez ceregieli w pokoju zastawionym mahoniowymi meblami i superkomputerem jak w więziennej celi. Nie można do tego dopuścić.

Najlepiej sprawdzają się najprostsze fortele. Nicholas przypomniał sobie, jak łatwo wyprowadził w pole mister Pumpkina, doświadczonego radcę do spraw bezpieczeństwa.

– Niedobrze – przytaknął magister, szarpiąc kołnierzyk koszuli. Wstał, zachwiał się (umyślnie), ale neseser cały czas trzymał w ręku. – Słabo. Zdarza mi się to. Ataki alergii. Muszę do toalety.

– A po co ci neseser?

– Mam tam tabletki – skłamał Nicholas. – Połknę i zaraz mi przejdzie.

By historyjka wyglądała bardziej prawdopodobnie, blezer postanowił zostawić na krześle. W jego wewnętrznej kieszeni leżał paszport. Ale po co mu teraz paszport? Portfel miał w kieszeni spodni. Dobre i to.

Nicholas wyszedł na korytarz. Zbiegł schodami w dół. Z restauracji dobiegały rozlewne dźwięki pieśni Na stepach, za dzikim Bajkałem. Śpiewały dwa głosy – jeden znajomy, schrypnięty, męski, i drugi – melodyjny, kobiecy. Piękny duet, ale nie czas teraz się zachwycać.

Pomachać ręką Zinuli, uśmiechnąć się. Wsunąć banknot portierowi.

I już. Po wszystkim.

Wokół panowała ciemna noc.

No proszę, jaki spryciarz z tego Nicholasa, wszystkich przechytrzył – niczym Bochenek z bajki. Uciekł od babki, uciekł od dziadka…

Ależ się zrobiło zimno! Naprzód marsz! Jak najdalej od „Szynku”.

Na ste-pach, za dzi-kim Baj-ka-łem! Lewa, lewa! Raz-dwa!


Aneks

Limeryk autorstwa nietrzeźwego Nicholasa Fandorina, ułożony 15 czerwca wieczorem, podczas ucieczki z „Szynku”.

Kiedy już skonstatowałem,

Żem jest kłamcą i bęcwałem,

Jako karę za grzechy

Wybrałem dla dusznej pociechy

Tułaczkę hen, za Bajkałem.

Загрузка...