Rozdział drugi

Do Corneliusa uśmiecha się fortuna. Drogocenna zawartość

skórzanej sakwy. Zawarcie znajomości z Moskowitami. Wieś

Nieworotynskaja.

Dobra wróżba. Fałszywy Eden.


Cornelius wydał przenikliwy okrzyk „Iiijaaa!”, smagnął nahajką dorodnego hiszpańskiego ogiera, kupionego w Rydze za czterdzieści trzy reichstalary (czyli połowę ruskiego zadatku), i kary koń, przestraszony nie tyle uderzeniem, ile dzikim wrzaskiem w samo ucho, momentalnie puścił się kłusem. Naprawdę dobry wierzchowiec – pojętny, mocnej budowy, niewymagający obfitej paszy – o wiadrze wody i półczetweryku owsa zdolny pokonać bez trudu siedem mil. No i szybki. A to było teraz dla Corneliusa bardzo ważne.

Z tyłu, na długich cuglach, biegła cisawa, kosmatonoga kobyłka, objuczona bagażem – ona także starała się, jak mogła, wyrzucając z lekka na boki rozdeptane kopyta. To, co najcenniejsze, von Dorn miał, oczywiście, przy sobie, w sakwie przytroczonej do siodła, ale pozbywać się kobyłki byłoby szkoda, dlatego nie popędzał zbytnio koni, utrzymując spokojne, równe tempo. W jukach wiózł niezbędne zapasy – suszone mięso, sól, suchary – i ciepłą szubę z psiego futra, bo jak słyszał, w Moskwie nawet w maju bywają lute mrozy, kiedy to drzewa pękają z hukiem, a wąsy pokrywają się igiełkami lodowatego szronu.

Oddaliwszy się o pół setki kroków, Cornelius obejrzał się na straż graniczną. Dowódca o tępej, prostackiej gębie, oszołomiony niespotykanym zuchwalstwem cudzoziemca, nadal gapił się na niego bezmyślnie. Trzech zbrojnych wymachiwało tylko rękami, a jeden ładował przedpotopową strzelbę; w Europie nie widywano takich od czasów wojny trzydziestoletniej. A niech tam, i tak spudłuje. Nieudolność Moskowitów w posługiwaniu się bronią palną jest powszechnie znana. Po to przecież porucznik – nie, teraz już kapitan – von Dorn został zwerbowany do moskiewskiej służby: żeby nauczyć tutejszych żołnierzy celnie strzelać i walczyć w szyku.

Pozostawanie na holenderskim żołdzie nie wróżyło pomyślnej przyszłości. Z początku ich królewskie moście płaciły najemnikom regularnie, ale kiedy wojna z Anglikami się skończyła, a lądowe potyczki z Francuzami wygasły, wirtemberscy muszkieterowie stali się niepotrzebni. Jedni przeszli na służbę do Polaków, inni do Szwedów, Cornelius zaś wciąż obijał się w Amsterdamie, choć pieniądze mu się kończyły.

W dodatku prawdziwej wojny od dawna już nie było. Kto wie, czy takie wojny jeszcze w ogóle kiedykolwiek będą się toczyć? Już od dziesięciu lat – zaczął jako zupełny gołowąs – chodził von Dorn w tym żołnierskim kieracie: najpierw jako prosty rajtar, potem kornet, aż wreszcie dwa lata temu wykupił patent oficerski i został porucznikiem – ale wszystko to nie przynosiło zysków, pewności ani perspektyw. Dwa lata służył u Francuzów, pół roku u księcia meklemburskiego, rok u Duńczyków, potem u Szwedów – a może odwrotnie. Aha, było jeszcze wolne miasto Brema, polski król i znowu Francuzi. Kiedy dostał się do niewoli holenderskiej, musiał walczyć przeciwko Francuzom. Na czole, w okolicy lewej skroni, miał Cornelius półkolistą bliznę – w bitwie pod Ensheim, kiedy walczyli z kirasjerami wicehrabiego de Turenne, leżący na ziemi ranny koń wierzgnął i uderzył go podkutym kopytem; cud boski, że łba mu nie rozwalił. Damom Cornelius mówił, że to ślad celnej strzały Kupidyna, prostym dziewczynom – że pamiątka po tureckim jataganie.

Najlepiej by było zaciągnąć się na służbę austriacką i wojować przeciwko Turkom. Ku takiej decyzji jął się skłaniać dzielny porucznik pod koniec trzeciego miesiąca przymusowej bezczynności, kiedy długi przekroczyły sumę dwustu guldenów i już widział się w więziennym lochu. Nie jest przecie taki młody, skończył dwadzieścia lat, a nie zdobył ani majątku, ani sławy, ani nawet dachu nad głową. Do Theofels, do starszego brata, nie zamierzał wracać, nie ucieszą się tam z dodatkowej gęby do karmienia. Claus i bez tego ma dość zmartwień – zamek wymaga ciągłych napraw, a klasztorowi trzeba spłacać starą, zaciągniętą jeszcze przez ojca pożyczkę.

Tylko gdzie są ci Turcy? Podróż do Wiednia jest kosztowna, bo to daleko, a co, jeśli nie uda mu się zaciągnąć na służbę? Wtedy trzeba będzie chyba zostać mnichem – brat Andreas, najmądrzejszy z von Dornów, jest już opatem klasztoru – albo amantem jakiejś starej, grubej kupcowej. Zamienił stryjek siekierkę na kijek.

I nagle fortuna uśmiechnęła się do Corneliusa! W szynku nad Prinzengracht przysiadł się do jego stolika solidny, budzący zaufanie gość, przedstawił się jako były pułkownik w carskiej służbie, nazwiskiem Faustle. Okazał się prawie krajanem Corneliusa, pochodził z Badenii. W Moskwie spędził cztery lata, a teraz wracał w rodzinne strony – chciał kupić dom, sad i ożenić się. Do Amsterdamu dotarł dzięki łaskawości rosyjskiego księcia Tułupowa, wysłanego do Europy w celu zwerbowania doświadczonych oficerów dla carskiego wojska. Żołd nie jest może zbyt duży, ale wypłacany regularnie. Na drogę – hojne zaopatrzenie w wysokości stu reichstalarów, a po przyjeździe na wstępne koszty jeszcze pięćdziesiąt reichstalarów srebrem, skórki sobolowe tejże wartości i pięć łokci wykwintnego sukna. Najważniejsze jednak, że przed człowiekiem odważnym i przedsiębiorczym, który chce sobie zapewnić bezpieczną przyszłość, ten azjatycki kraj otwiera doprawdy nieograniczone możliwości. Herr Faustle powiedział, gdzie się zatrzymał ów rosyjski książę, zapłacił za wino i przeniósł się do innego stołu, żeby pogadać z dwoma holsztyńskimi dragonami, Cornelius zaś siedział i rozmyślał. Krzyknął jeszcze do Faustlego: „A z Turkami car wojuje?”. Okazało się, że tak – i z Turkami, i z Tatarami. To rozwiało ostatecznie wątpliwości von Dorna.

No, a już kiedy Cornelius ujrzał carskiego wysłannika w szubie ze złotogłowiu, wyszywanej drogimi kamieniami, w wysokiej sobolowej czapie (każda taka skórka u handlarza futer kosztuje co najmniej dwieście reichstalarów!), obawiał się tylko jednego – że go nie przyjmą na służbę.

Ale przyjęli. Warunki zostały ustalone zgodnie z zapewnieniami pułkownika – sto reichstalarów na drogę i tyleż na koszta zagospodarowania (w srebrze, sobolowych skórkach i suknie), żołd w wysokości jedenastu rubli na miesiąc i strawne. Kontrakt opiewał na cztery lata, do maja 1679 roku. Dla przydania sobie ważności i żeby się trochę bardziej zacenić, von Dorn zażądał rangi kapitana, choć wiedział, że bez patentu nie ma na to widoków. Tymczasem zgodzili się! Proszę – jeszcze do niedawna był wiecznym porucznikiem bez szans na awans i wysługę, a teraz został kapitanem muszkieterów. Książę od razu wystawił papiery na nazwisko kapitana von Dorna i opatrzył je czerwonymi lakowymi pieczęciami, wszystko jak należy.

Do Rygi dopłynął świeżo upieczony kapitan rybacką szniką – Polskę wolał ominąć, gdyż mogli tam sobie przypomnieć, że przed dwoma laty zdezerterował z pułku księcia Wiśniowieckiego. Cały prześmierdł śledziami, ale za to transport był tani – Cornelius zapłacił wszystkiego sześć reichstalarów.

W stolicy Inflant, ostatnim na trasie jego podróży europejskim mieście, zaopatrzył się we wszelkie niezbędne rzeczy, których w Azji niepodobna było dostać – tłuczoną kredę do czyszczenia zębów (ich olśniewająca biel przyczyniła się do wielu miłosnych podbojów Corneliusa), używaną, ale jeszcze w zupełnie dobrym stanie, kruczoczarną perukę, tytoń z Batawii, płaską, wygodną pułapkę na pchły, zawieszaną na skos, pod pachą. Postanowił nie dobierać sobie do kompanii współtowarzyszy podróży. Wyposażony w angielski muszkiet, dwa norymberskie pistolety i toledańską szpadę, nie bał się leśnych rabusiów. Ruszył w stronę rosyjskiej granicy sam.

Droga mu się dłużyła. Piątego dnia dotarł do ostatniej szwedzkiej placówki – małej warowni Neuhausen. Porucznik, który towarzyszył von Dornowi do granicznej rzeczki, wskazał mu kierunek dalszej jazdy – o tam, za tym polem i lasem, jakieś dwie i pół mili stąd, leży rosyjska wieś Nieworotynskaja, nazwana tak dlatego, że Moskowici mają tu zaledwie dwie osady. Druga zwie się Worotynskaja, jako że należy do stolnika Worotyńskiego. „Oto najlepszy przykład, jak głupi i pozbawieni wyobraźni są ci czosnkożercy – powiedział porucznik. – Gdyby była tu jeszcze trzecia wieś, którą należałoby jakoś nazwać, nie wiedzieliby po prostu, jak sobie poradzić z taką łamigłówką”.

„Dlaczego czosnkożercy?” – spytał Cornelius. Porucznik wyjaśnił, że tubylcy są całkowicie pozbawieni węchu. Choć odznaczają się niezdrowym zamiłowaniem do mycia (której to namiętności ulegają nieomal miesiąc w miesiąc, co zresztą łatwo daje się wyjaśnić rozwiązłością obyczajów, gdyż łaźnie służą zarówno mężczyznom, jak i kobietom, korzystają z nich oni wspólnie), są zupełnie nieczuli na odrażające zapachy, a podstawa ich pożywienia to surowa cebula i czosnek.

Na Corneliusie wiadomość ta nie wywarła większego wrażenia. Każdy, kto przez dłuższy czas znajdował się w oblężonym mieście czy twierdzy, wie, że czosnek jest bardzo zdrowy – chroni i przed szkorbutem, i przed puchliną nóg, a nawet, jak utrzymują niektórzy, przed francuską chorobą. Niech się nim tubylcy objadają do woli, byleby żołd wypłacano w terminie.


Przeprawił się przez rzeczkę w bród, a gdy przejechał może z pół mili, zza krzaków wyskoczył niewielki oddziałek. Jeden Moskowita, spasiony, o purpurowej, świńskiej gębie, siedział na koniu, a pozostali czterej podążali w ślad za nim pieszo. Wszyscy mieli na sobie zielone kaftany o długich połach, brudne i wyświechtane; tylko okrycie jeźdźca było całe, reszty – w dziurach i łatach. Cornelius w pierwszej chwili trochę się przestraszył, że to jacyś rabusie, i już sięgał do olster przy siodle, ale zaraz uświadomił sobie, że złoczyńcy nie noszą mundurów. A więc była to pewnie straż graniczna.

Trzej żołnierze mieli halabardy, jeden rusznicę. Dowódca – przypasaną krzywą szablę. Powiedział coś groźnie, sycząc przy tym jak gąsior. Pełno było w jego mowie dźwięków „tsch”, „tch” i „tsz”. Sens jego słów można było pojąć i bez przekładu. Ktoś ty i skądeś się, u licha, wziął na ziemi należącej do wielkiego moskiewskiego cara?

Von Dorn grzecznie uchylił kapelusza, wyjął z sakwy dokument podróżny i wymownie zakołysał przywieszonymi na nim pieczęciami. Potem rozwinął go i udał, że czyta, co napisano w środku – w rzeczy samej wyrecytował słowa, których nauczył się na pamięć: „I tenże kapitan muszkieterów Korniej Fondornow jechać ma do Pskowa, do Nowogrodu Wielkiego, a także i do Tweru, skąd nie mieszkając, winien podążać do Moskwy”.

Dowódca straży znów zasyczał i zagdakał (zalatywało od niego jakąś lichą gorzałką), po czym wyciągnął rękę po glejt, ale Cornelius, chwała Bogu, nie urodził się wczoraj. Jeszcze raz wskazał na przywieszoną pieczęć, po czym przezornie schował dokument.

– Psków – Nowogród – Twer – Moskwa – powtórzył i dodał z naciskiem: – Nie mieszkając (co miało znaczyć: „w pilnej sprawie urzędowej”).

Pod krzakiem, jak się okazało, siedział jeszcze jeden Moskowita – nieuzbrojony, za to z miedzianym kałamarzem, zawieszonym na szyi, i gęsim piórem, wetkniętym za ucho.

Teraz podniósł się leniwie i oznajmił zrozumiałą – mimo fatalnej wymowy – niemczyzną:

– Zapłać trzy talary holenderskie dowódcy, jeden mnie i jeden strzelcom – oni też muszą żyć – a potem jedź sobie z Bogiem, skoroś taki ważny i potrzebny.

„Pięć reichstalarów? Pięć?! Za co?!”.

– Dobrze, zaraz. – Cornelius kiwnął głową. – Tylko podciągnę popręg.

I podciągnął. A potem jak nie wrzaśnie koniowi w ucho, jak nie smagnie go nahajką! Pięć talarów, panowie strażnicy? A ucho od śledzia nie łaska?

Z tyłu ktoś wypalił z broni, powietrze niebezpiecznie blisko rozdarł świst kuli – nie więcej niż pół łokcia od ucha Corneliusa. Ale Bóg strzegł, śmierć ominęła kapitana. Von Dornowie mają szczęście, to rzecz od dawna wiadoma. Gorzej, że nigdy nie potrafili wyciągnąć z tego żadnej korzyści. Winę za to ponosiło ich przeklęte, wielkopańskie pięknoduchostwo, a także pechowa dewiza rodzinna, której twórcą był protoplasta rodu, Theo: Honor primum, alia deinde [5].

Prapradziadek Tibo-Montezuma, który wrócił z Meksyku z wozem pełnym azteckiego złota, swoim niewyparzonym, ostrym językiem wzbudził gniew cesarza Karola – nie uniósł nie tylko złota, lecz i głowy. Stryjeczny dziadek, Piękny Ulrich, zdobył wspaniałą pozycję, zostawszy faworytem owdowiałej księżnej Sachsen-Altenburg. I co? Zakochał się w dziewczynie bez posagu, opuścił dwór książęcy i dokonał żywota w ubóstwie.

Kiedyś, gdy był jeszcze młody i głupi, Corneliusowi imponowała ta szczególna, butna vondornowska dezynwoltura wobec darów losu, ale zaznawszy głodu i chłodu podczas długich przemarszów i oblężeń, nałykawszy się bitewnego kurzu i dymu, zrozumiał: honor dobry jest dla tych, którzy mogą sobie nań pozwolić. Jeżeli zaś cały twój dobytek mieści się w niewielkiej skórzanej sakwie, to o honorze lepiej – przynajmniej na razie – zapomnieć.

Jakież to skarby kryła owa przytroczona do siodła torba?

Przede wszystkim – glejt od księcia Tułupowa, czyli przepustkę do sławy i bogactwa. Jeśli Cornelius istotnie je osiągnie, będzie mógł pomyśleć i o honorze.

Dalej – cyprysowy krzyżyk z Ziemi Świętej, wygrany w kości od pewnego kapucyna z Angers.

Złoty medalion z inicjałami „C. v. D.”, sekretny dar od matki, który ofiarowała mu na pamiątkę, gdy na zawsze opuszczał Theofels. Dawniej w środku spoczywała jeszcze relikwia – drzazga z krzyża męki Pańskiej, ale w zeszłym roku, podczas bitwy pod Charleroi, wypadła z medalionu.

Najcenniejszym jednak i najrzadszym skarbem w sakwie był wspaniały budzik, który dostał się Corneliusowi w spadku po ojcu. Podział odziedziczonych dóbr został przeprowadzony uczciwie, zgodnie z ostatnią wolą zmarłego. Clausowi przypadł w udziale zamek, ziemia i długi, Marta i Greta dostały po pierzynie, po dwie poduszki i po dwie sukienki, Ferdynand – porządnego konia i siodło, Andreas – jako sługa boży, dla którego dobra doczesne to marność – nic, najmłodszy, czyli Cornelius – budzik, wojenne trofeum ojca nieboszczyka, gdy walczył pod dowództwem Wallensteina. Budzik był z brązu, a tarczę ze złoconymi cyframi chroniło kryształowe szkło. Czy zegar naprawdę dzwonił, czy też mechanizm dawno się zepsuł, tego Cornelius nie wiedział, gdyż strzegł drogocennej pamiątki jak źrenicy oka i nigdy budzika nie nakręcał. Nigdy też, nawet w najtrudniejszych momentach, ojcowskiej spuścizny nie zastawiał ani nie grał o nią w karty. Tak wykwintne cacko dobrze by się prezentowało jedynie w odpowiednim wnętrzu, pośród brązowych rzeźb, marmurów i aksamitnych portier, Cornelius zatem za ukoronowanie swojej kariery uważał pozyskanie możliwie najstosowniejszego entourage’u dla budzika. Dalej jego ambicje nie sięgały. Od osiągnięcia celu był zresztą jeszcze bardzo daleki.

Ale tam, w skórzanej sakwie, leżało również maleńkie zawiniątko, dzięki któremu wędrówki budzika mogły się pomyślnie zakończyć w nie tak znów odległej przyszłości. Kosmyk miedzianorudych włosów, starannie zapakowany w pergamin, wróżył Corneliusowi dochody, których nie zapewniłby mu najwyższy nawet żołd ani wojaczka z Turkami. Kapitan muszkieterów, zanim popłynął do Rygi, odbył nader rzeczową rozmowę z kupcem, Jaanem van Charenem, który dostarczał do europejskich stolic wspaniałe rude włosy holenderskich kobiet, służące do wyrobu najmodniejszych peruk „Laura”. Van Charen powiedział Corneliusowi, że ryże Holenderki są bardzo chciwe i uparte i żądają za swoje rzadkie kudły ogromnych sum, wykorzystując fakt, że włosy o barwie miedzi nieczęsto się spotyka. W Moskowii natomiast kobiet i dziewczyn o włosach w tym niepowtarzalnym odcieniu jest po prostu bez liku – ma je co druga z nich, więc z pewnością nie będą się przesadnie targować. Pomysł był prosty i pewny: za kapitański żołd kupować tanio od Moskowitek ich warkocze, przesyłać je z kupieckimi karawanami do van Charena, do Amsterdamu, a tam już on będzie wpłacał należne von Dornowi wynagrodzenie do banku. Rudy lok dał kapitanowi na wzór, żeby przypadkiem nie pomylił koloru, a na pergaminie własną ręką wypisał uzgodnioną cenę – 1500 guldenów za umówionej wielkości przesyłkę. W ciągu czterech lat służby Cornelius zgromadzi prawdziwy majątek! To o wiele lepszy sposób na wzbogacenie się niż wojaczka z Turkami, uznał kapitan.


Była piękna, słoneczna i rześka majowa pogoda, ptaki szczebiotały zupełnie tak samo jak w okolicach rodzinnego Theofels i nastrój Corneliusa zdecydowanie się poprawił. Dla pewności przejechał jeszcze jakąś milę żwawym kłusem, choć trudno było przypuszczać, żeby podpity dowódca straży w zielonych mundurach zechciał go ścigać. Kiedy cisawa kobyłka zaczęła co chwila podrywać łeb i toczyć pianę z pyska, Cornelius zwolnił tempo. Trzeba było nakarmić i napoić konie, a i samemu nie zawadziłoby wychylić szklaneczkę za pomyślną przyszłość w rosyjskiej ziemi.

Kiedy pod pagórkiem kapitan ujrzał wieś, sądził z początku, że jest wymarła – opuszczona przez mieszkańców lub wyniszczona zarazą. Zobaczył szare, przekrzywione chaty, kryte przegniłymi, słomianymi strzechami, ślepe okienka, kapliczkę z przechylonym na bok, dziwnym krzyżem o dodatkowych ramionach. Ale nad jedną z chałup, długą i ogrodzoną płotem, wił się dymek, a w pewnej odległości od ludzkich siedzib pasło się stado – trzy kościste krowiny i może z dziesięć brudnych owiec. Najwidoczniej to była wieś Nieworotynskaja.

Jedyną uliczką Cornelius jechał bez pośpiechu, z ciekawością rozglądając się wokół. Takiej nędzy nie widywał nawet w Polsce. Nie było tu nic – choćby jednej kury, drzewka owocowego, wozu. Nawet psów. Zdziwiło kapitana, że na dachach nie ma kominów – pewnie wszystko to kurne chaty, ogień rozpala się w środku, jak u Samojedów na dalekiej północy, a dym nie ma ujścia.

Istoty ludzkie jednakże od czasu do czasu się pojawiały. Najpierw dojrzał kapitan zgrzybiałą, sześćdziesięcioletnią staruchę. Kobiecina wyskoczyła zza niechlujnie skleconych wrót, kiedy koń von Dorna, podniósłszy ogon, akurat się wypróżnił, wrzuciła w podołek zgrzebnej spódnicy parujące jeszcze kule nawozu, obnażając przy tym chude nogi ziemistej barwy, po czym splunąwszy za cudzoziemcem, podreptała z powrotem. „Chce to zjeść, czy co?” – przestraszył się Cornelius, ale zaraz sobie wytłumaczył, że stara użyje pewnie końskich odchodów jako nawozu lub na podpałkę.

Następny był chłop, w samej tylko koszuli. Leżał na środku drogi ni to martwy, ni pijany – a może po prostu spał. Koń przestąpił przez niego ostrożnie, kobyłka obeszła go bokiem. Zza płotu wyszło dwoje dzieciaków, umorusanych i zupełnie gołych. Chłopcy zagapili się na cudzoziemca pustymi, nieruchomymi oczami. Jeden pociągał nosem, drugi ssał palec. Wyglądali zupełnie jak zwierzątka. Ale zachowywali się spokojnie – nie napraszali się o jałmużnę ani nie rzucali kamieniami.

Przed sobą zobaczył Cornelius starą chałupę, która – jedyna w całej wsi – miała komin, a w oknach szybki z miki (w innych domach maleńkie okienka przesłaniały wołowe pęcherze). Na przyzbie leżało bez ruchu jeszcze dwóch mężczyzn, w podwórzu stało kilka wozów i tłoczyło się z pół tuzina uwiązanych koni. To było to, czego Cornelius potrzebował – karczma czy zajazd.

Kapitan wjechał za ogrodzenie i chwilę czekał, czy aby nie wyjrzy jakiś sługa. Nikt się jednak nie pojawił. Wtedy von Dorn krzyknął: „Ej! Ej-ej!”, ponawiając próbę może z pięć razy. Nawoływanie jednak również nic nie dało. Owszem, wyszedł na ganek jakiś chłop w samych portkach i z miedzianym krzyżykiem na obnażonej piersi, ale bynajmniej nie po to, by pośpieszyć podróżnemu z pomocą. Postał chwilę, zachwiał się kilka razy, po czym runął ze stopni głową w dół. Z rozciętego czoła pijaka pociekła strużka krwi, tworząc małą kałużę.

Dużo się tutaj pije, zauważył w duchu Cornelius. Pewnie przypada dzisiaj jakieś święto.

Sam uwiązał konie. Rozsiodłał je i nasypał im owsa z własnych zapasów (miał go trochę w jukach). Cisawa starła sobie trochę lewe kopyto, przydałoby się ją na nowo podkuć. Z karym wszystko było w porządku – cudo, a nie koń.

Sakwę Cornelius wziął ze sobą, pistolety również. Muszkiet przewiesił przez ramię. Po juki trzeba będzie zaraz posłać sługę, bo jeszcze, nie daj Boże, ktoś je ukradnie.

Pchnął zbite z desek drzwi i znalazł się w ciemnawej szopie. W nozdrza buchnął mu zakisły smród zgnilizny. Szwedzki porucznik mówił prawdę, nie pachniało u Moskowitów nektarem i ambrozją.

Cornelius postał chwilę w progu, by przyzwyczaić oczy do półmroku. W głębi izby dojrzał kilka długich stołów; siedzieli przy nich milczący – nie, cicho coś pomiędzy sobą gwarzący – brodaci oberwańcy. Przed nimi stały gliniane kubki lub czworograniaste sztofy z grubego zielonego szkła, różnej wielkości. Siedzący opróżniali je często gęsto, gwałtownie odrzucając przy tym głowę do tyłu. Z misek brali palcami poszatkowaną kapustę. W kącie, za szynkwasem, drzemał karczmarz.

Kapitan już miał się skierować w tamtą stronę, gdy nagle zamarł bez ruchu, mrugając zdumionymi oczyma. Tuż przy drzwiach klęczała trzynastoletnia może dziewczynka w brudnej koszulinie, gryzła słonecznikowe pestki i wypluwała je na podłogę. Była piegowata, miała narysowane węglem brwi aż do uszu, rzęsy uczernione sadzą i olbrzymie buraczane rumieńce na policzkach. Wstrząsnął jednak Corneliusem nie ten jaskrawy malunek, lecz kolor rozczochranych, niczym nieosłoniętych, sięgających niżej pasa włosów. Był właśnie taki, w odcieniu miedzianej czerwieni, najprawdziwsza „Laura”! Spotkanie z Moskowią zaczynało się pod pomyślną wróżbą.

Von Dorn nachylił się, ujął w dwa palce pasmo włosów dziewczynki i przyjrzał mu się dokładniej. Nie było żadnych wątpliwości. Gdyby wysyłać do Amsterdamu, powiedzmy, trzy, nie, cztery transporty rocznie, to w ciągu czterech lat można zarobić… zaraz… dwadzieścia cztery tysiące guldenów! Daj mi trochę czasu, mój wspaniały budziku, już niedługo znajdziesz się w godnym siebie miejscu!

Dziewczynka spojrzała na mamroczącego coś pod nosem cudzoziemca z dołu do góry, nie poruszywszy nawet przy tym głową i nie przestając wypluwać łupin. Kupować teraz od niej włosów oczywiście nie było sensu – w Moskwie pewnie też rudych nie brakuje. Ale warto pogadać o cenie, żeby się zorientować, jakie będą koszta przesyłanych partii.

Cornelius lekko szarpnął dziewczynkę za włosy, po czym wskazał je palcem. Następnie przywołał na pamięć jedno z dziesięciu podstawowych słów, których wyuczył się po drodze:

– Po tszemu?

Odpowiedzi udzieliła mu nie dziewczynka, lecz niski chłopina o skołtunionej brodzie, z czarną przepaską na twarzy.

– Za czwartaka.

Odsłonił w uśmiechu puste dziąsła, zrobił obrzydliwie sprośny gest i dodał jeszcze jakieś wyjaśnienie. Kapitan wyłowił słowo „kopiejka”. Dziewczynka pociągnęła nosem i nagle zadarła koszulę aż po chude, wystające obojczyki. Po co, nie wiadomo. Pod spodem była zupełnie naga, ale na co patrzeć u tak małego dziecka? Musi być widocznie niespełna rozumu, domyślił się Cornelius, zaprzątnięty zgoła czym innym.

„Dajmy na to, że brodacz powiedział, iż za czwartaka pozwolą ściąć część włosów, a za kopiejkę wszystkie. Czwartak to ćwierć kopiejki, za guldena przy wymianie dostaje się dwadzieścia kopiejek… Na oko włosy muszą ważyć ze dwa funty”. Od tych gorączkowych rachunków serce Corneliusa aż mocniej zabiło. Wyglądało na to, że zakupu można dokonać bardzo tanio!

Brodacz nie chciał się odczepić, szturchał von Dorna w bok, natarczywie podsuwając mu dziewczynkę. Kapitan lekko trzepnął go w ucho, żeby dał spokój, i podszedł do szynkwasu.

Chętnie posiliłby się teraz połową baraniego udźca czy całym kapłonem, ale wyglądało na to, że gotowanego jedzenia tutaj nie podawano. Na ladzie, pośród mętnych, cuchnących gorzałką kałuż, stał talerz z jakimiś oślizgłymi grzybami, miska pełna czarnej, lepkiej mazi, parę kawałków szarawego chleba, górę zaś skisłej czy może ukwaszonej kapusty wywalono wprost na nieheblowane deski szynkwasu.

Karczmarz spał, przylgnąwszy policzkiem do lady; siwa broda spoczywała pośród misek i kapusty. Zastanawiając się, co zamówić, Cornelius odruchowo zdjął z brody tłustą wesz i rozgniótł ją między paznokciami. Oprócz chleba i jakiegoś mocnego napitku nie było się tu czym posilić.

Uniósł rękę, żeby trzepnąć szynkarza po łysawej głowie, okazało się jednak, że ten nie śpi, lecz przymrużonymi oczyma wpatruje się nie w twarz gościa, tylko w jego przerzuconą przez ramię sakwę. Kapitan wziął spory kawał chleba, rzucił na ladę małą, srebrną kopiejkę i zażądał po polsku, mając nadzieję, że brodacz zrozumie:

– Wódki!

Kopiejkę karczmarz wsunął sobie do ust – brzęknęło coś przy tym za pucołowatym policzkiem – i nie kwapił się z podaniem napitku. Na dobrą chwilę zniknął w jakiejś komórce za szynkwasem i wreszcie wyniósł stamtąd nie flaszkę, lecz gliniany kubek. Za kopiejkę wydawało się to trochę mało. Von Dorn powąchał zawartość naczynia (jakieś świństwo, gorsze chyba od francuskiego calvadosu), wypił duszkiem mętny płyn i stuknął pustym kuflem o deski, dając do zrozumienia, że chce, by napełniono go ponownie.

Wódka okazała się mocna. Purpurowa gęba karczmarza rozpłynęła się; przypominała teraz amerykański owoc tomato. Podłoga pod nogami kapitana zakołysała się. Szybko uchwycił się lady. Muszkiet zsunął mu się z ramienia i z głośnym stukiem upadł na podłogę.

– Czym mnie napoiłeś, Judaszu? – zwrócił się Cornelius do tomato i nie mogąc zwalczyć nagłej senności, zamknął kamiennie ciężkie powieki. Kiedy po chwili znów je otworzył, zobaczył już nie paskudną gębę podłego szynkarza, lecz pogodne majowe niebo, po którym sunęły puszyste obłoczki.

Wietrzyk orzeźwiającym tchnieniem owiewał nie tylko twarz, lecz całe ciało kapitana, co było nawet przyjemne, ale trochę dziwne. Von Dorn przesunął dłonią po piersi, brzuchu, udach i pojął nagle, że leży zupełnie nagi. W plecy łaskotały go źdźbła trawy. Po jego rzęsach pełzła mrówka.

Brudna karczma, jej podstępny właściciel i cała rosyjska wieś w jednej chwili zniknęli niczym ohydne przywidzenie.

„Tak właśnie czuli się nasi pierwsi rodzice, Adam i Ewa, w ogrodach Edenu, nadzy i szczęśliwi” – pomyślał Cornelius, choć wiedział, że nie znajduje się w raju, jako że – mimo iż nagi – nie mógł rozkoszować się szczęściem – głowa pękała mu bowiem z bólu. A kiedy spróbował się podnieść, torsje wręcz skręciły mu wnętrzności. Wymiotował bez końca gorzką, zielonkawożółtą cieczą.

Dwaj mali chłopcy, siedzący na poboczu pylistej drogi i w milczeniu obserwujący zwijającego się w konwulsjach człowieka, także nie wyglądali na aniołów, chociaż – podobnie jak Cornelius – zachowywali pierwotną nagość. Von Dornowi wydawało się, że to ci sami, którzy gapili się przedtem na niego zza płotu.

– Gdzie ja jestem? – wychrypiał kapitan. – Co się ze mną stało?

Jeden z chłopaków podrapał się w głowę. Drugi coś powiedział. Obaj wybuchnęli śmiechem, wstali i pobiegli drogą, okładając się nawzajem cienkimi witkami po tyłkach i pokrzykując: „Hej, hej!”.

Droga opadała w dół, ku skupisku szarych chałup, w których Cornelius od razu rozpoznał wieś zwaną Nieworotynskaja. Niestety, wcale nie zniknęła – nadal stała na swoim miejscu, a z komina karczmy leniwie snuł się wątły dymek.

I nie były to żadne przywidzenia ani czary. Mądrzy, doświadczeni ludzie ostrzegali von Dorna w Rydze: kapitanie, lepiej zaczekać na jakąś okazję i zabrać się z innymi niż podróżować po państwie moskiewskim samotnie – mogą tam człowieka obrabować, zabić, a już z pewnością nikt nie będzie go szukał. Ale zadufany w sobie Cornelius nie słuchał dobrych rad. No i proszę; ledwie zdążył przekroczyć granicę, jak został struty, ograbiony, rozebrany do naga i niczym padlina rzucony na drogę.

Nie miał ani koni, ani uzbrojenia, ani pieniędzy, a co najgorsze – swego podróżnego glejtu.

Szukać sprawiedliwości? Ale kto da wiarę człowiekowi, który nie posiada dokumentów, świadków, a jedyną osłoną jego nagości są wąsy? Jak wytłumaczyć to, co się stało, w obcym języku? No i przede wszystkim komu się poskarżyć – temu prostakowi o świńskiej mordzie, któremu umknął na granicy?

Von Dorn usiadł i wsunął dłonie w swe krótko ostrzyżone kasztanowe włosy.

Czyżby mu przyszło tu zginąć?

Загрузка...